Zwrotnik Raka przebiega przez Kalkutę
i
Ilustracja: Igor Kubik
Doznania

Zwrotnik Raka przebiega przez Kalkutę

Amit Chaudhuri
Czyta się 46 minut

Mały Sandip i jego matka, którzy na co dzień mieszkają w Bombaju, przyjeżdżają do Kalkuty odwiedzić dalszą rodzinę. Chłopiec chłonie obrazy, dźwięki i zapachy, poznając codzienne życie wujostwa i kuzynów. Fragment debiutanckiej powieści Amita Chaudhuriego.

1.

Dostrzegł uliczkę. Małe domki, nieładne i nienadzwyczajne, stały naprzeciwko siebie. Przy domu Ćhotomamy*, na niewielkim podwórzu, rosło drzewo pomelo, a pnącza madhawi wiły się przy oknach. Jeden z chłopców przywarł do rdzewiejącej metalowej bramy, inny zaś popychał ją w tę i z powrotem. Gdy to robił, pierwszy chłopiec poruszał się po łuku w powietrzu. Taksówka zatrzymała się przed domem – spojrzeli na nią z powagą, a następnie uciekli w popłochu, zostawiając bramę w delikatnym i samowolnym ruchu. Na górze otworzyło się okno (przez chwilę było tak cicho, że Sandip usłyszał, jak ktoś je otwiera) i zza krat wynurzyła się głowa Babli.

Ćhotomama i Saraswati, ich służąca, zeszli na dół i pomogli im z torbami. Sandip, nie oglądając się za siebie, wbiegł z kuzynami na górę po schodach. Była w jego ruchach niecierpliwość pełna podniecenia, jakby chciał bardzo szybko coś skończyć lub zacząć. Ciotka, w przeciwieństwie do niego pełna niewzruszonego spokoju, stała na górze schodów w miejscu, które było trochę w słońcu, trochę w cieniu – jak gdyby pozostała w tym samym miejscu, w którym rok temu się z nim żegnała.

– Jak się masz, Mona? – zapytała.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Gdy zobaczyła matkę Sandipa, zeszła po schodach i chwyciła ją spokojnie za rękę, w jej oczach było widać podekscytowanie.

– Didi… Starsza siostro… – powiedziała.

Weszli na górę jedno za drugim: Abhi, Babla, Sandip, jego matka, wujek i ciotka, tak jakby szli na pielgrzymkę do świętego miejsca. Następnie usiedli na szerokim łóżku stojącym pod starym wiatrakiem, który kręcąc się, nieustannie przechylał się z jednej strony na drugą niczym wielki ptak, który próbuje się wznieść w powietrze. Wakacyjny nastrój przenosił ich z całą swoją poetyckością na zbocza Ghatów Zachodnich lub do jaskini w Kanheri – mogli być wszędzie. Matka Sandipa otworzyła w tym momencie walizkę i rozdała prezenty, które przywiozła z Bombaju.

Z walizki wynurzyły się lśniące przedmioty, ubrania, perfumy.

– To są sari dla ciebie – powiedziała do ciotki Sandipa. – Chociaż kalkuckie są najładniejsze.

– Ale te również są piękne – odpowiedziała Mamima, rozwijając sari, które zmieniły się w galaktykę ręcznie tkanych gwiazd, kosmos pełen ogoniastych komet i symbolicznych niebieskich widnokręgów.

– Ma rację – powiedział Ćhotomama. – Sari z Kalkuty są najpiękniejsze. Ale to jest wyjątkowo ładne – dodał niechętnie, dotykając materiału.

Niedaleko nich siłowali się Sandip i Abhi. Wyglądali trochę jak dwie rozzłoszczone i wymiętoszone poduszki leżące u wezgłowia łóżka. Dorośli, którzy utworzyli wokół siebie umowną przestrzeń, poświęcali im tyle uwagi, ile poduszkom. Abhi, z ramionami przyciśniętymi do podłogi, patrzył Sandipowi w oczy, udając wyczerpanie i brak zainteresowania.

– Poddajesz się? – zapytał Sandip.

– Nie – wyszeptał Abhi. – Nie poddaję się.

Niepogodzeni ze sobą niczym dwie sprzeczne zasady ruszyli ponownie do walki. Tak naprawdę była to wymówka do obejmowania się, dotykania, badania obecności drugiej osoby. Nie widzieli się przez rok, oni, bardzo dobrzy przyjaciele, chcieli więc to robić, a walka wydawała się jedynym akceptowalnym sposobem na to, by być blisko. Tymczasem Babla siedział i słuchał, jak dorośli rozmawiają, jego spojrzenie przechodziło z jednej osoby na drugą i z powrotem, jakby oglądał grę w tenisa, jakby pytania i odpowiedzi były obserwowanymi przez niego białymi piłkami rzucanymi z jednej połowy boiska na drugą.

Poranek upłynął na paplaninie. Matka Sandipa opowiadała o Bombaju, o obowiązkach ojca Sandipa w firmie, o tym, jak za ciężko pracował, jak nigdy nie miał na nic czasu. Ćhotomama, którego problemy były bardziej przyziemne i zarazem trudniejsze do rozwiązania, uwielbiał słuchać niecodziennych skarg siostry. Od czasu do czasu protestował lub przytakiwał, dorzucając coś od siebie. Sandip, jako jedynak, czuł narzucane mu poczucie bliskości między bratem i bratem, bratem i siostrą, rzucające na niego cień niczym chłodne, szerokie gałęzie mocno zakorzenionego bananowca. Spacerował w jego cieniu, zapominając, że był to stan przejściowy. Mamima przyniosła dla jego matki i Ćhotomamy herbatę, którą mieszali w zamyśleniu podczas rozmowy. Saraswati poszła na bazar i wróciła z dużą, ciemną rybą boal na lunch. Dorosłym nigdy nie brakowało tematów do rozmów, w kuchni zaś, gdy Saraswati pracowała, garnki i patelnie także prowadziły dialog, inny, jednak nie mniej ważny. Sandip robił z kuzynami wszystko i stopniowo przyzwyczajał swoje zmysły do domu Ćhotomamy: do jego jasnych ścian, pajęczyn w kątach, spokojnych kap rozłożonych na starych łóżkach, portretów dziadków i babek, huśtających się wte i wewte wiatraków – wszystko było tak różne od spokojnego i doskonałego mieszkania, które zajmowali w Bombaju.

Ilustracja: Igor Kubik

Ilustracja: Igor Kubik

Gdy wyczerpali już swoje pomysły na zabawy, poszli się kąpać. Stali nadzy w łazience, a ich ubrania utworzyły stertę pod ich stopami. Ich jądra zwisały cicho i bez celu jak małe, niedojrzałe owoce. Penis Babli był prawie niewidoczny niczym śpiący żuk, niezauważony przez nikogo. Babla nie był świadomy, że stało się cokolwiek nadzwyczajnego, spędził dopiero sześć lat na tej planecie i ubrania nadal były dla niego stosunkowo zagadkowym i niewygodnym zjawiskiem.

Mamima masowała ciała Abhiego i Babli olejem musztardowym. Wykręcała je, rozkładała na części, ponownie składała w całość; poddawali się temu niczym plastelina, która przekształca się w niezliczone kształty pod palcami dzieci. Gdy masowała ich ramiona lub nogi, wyglądały, jakby oddzielały się od ciała, cudownie, bo bez bólu, i w jej zwinnych rękach stawały się tylko żywymi i groteskowymi dodatkami. Wmasowywała w nie olej tak długo, aż świeciły, a następnie, z ponurym, choć pełnym zadowolenia uśmiechem, przyczepiała je z powrotem na ich właściwe miejsca.

Ostry zapach oleju mu­sztardowego rozchodził się w powietrzu i sprawiał Sandipowi przyjemność – nie był to zapach słodki, ale było w nim coś z cierpkiego uczucia nieprzewidywalności, które tak lubił. Przypominało mu to promienie słońca. W Bengalu tamaryndowiec, podobnie jak dzieci, moczy się w oleju musztardowym, a następnie zostawia na macie rozłożonej na tarasie, żeby chłonął poranne słońce. Owoce tamaryndowca pozostawia się, aż wyschną, skurczą się i zyskają wyjątkowy smak; jednak dzieci zabiera się, zanim zrobi się za gorąco, i kąpie w zimnej wodzie. Z ich ruchliwymi miniaturowymi kończynami i brązową, lśniącą skórą wyglądają jak walczące o życie małe karpie złowione w rzece Hugli.

Łazienka była małym, kwadratowym pomieszczeniem: po jednej stronie znajdował się zlew, po prawej zaś okno. Parapet był pełen szamponów, mydeł i różnych kremów. Po drugiej stronie zamkniętego okna całymi popołudniami przesiadywały gołębie, którym obcy był pośpiech. Czasami tylko się przemieszczały, aby zerknąć bez zainteresowania na kąpiących się golasów. Można było usłyszeć azjatyckie szpaki śpiewające na zewnątrz, chociaż ich przerywane chóry były bardziej słyszalne w toalecie znajdującej się zaraz przy łazience. Natrętna, ruchliwa muzyka powracała co jakiś czas zza mlecznej szyby. Co jakiś czas można było również usłyszeć przenikliwe piski ich młodych i poczuć atmosferę opieki i bezpieczeństwa.

Pośrodku znajdował się kran. Nad nim okrągłe oko usiane otworami w rurze, która zginała się w dół niczym szyja zmęczonej żyrafy – prysznic. Brak ciepłej wody i wanny nie wadził nikomu. Niektóre popołudnia Saraswati spędzała na praniu sari i pościeli, żmudne metry materiału układały się miękko pod odkręconym kranem. Kucała stabilnie, opierając się na biodrach, pocierała ubrania i uderzała nimi raz po raz głośno o podłogę. Z każdym kolejnym uderzeniem łazienka wibrowała dziwnym rytmem. Następnie Saraswati skręcała sari w długi kawałek materiału przypominający pytona. Gdy zauważała chłopców obserwujących ją zza drzwi ciemnymi, pełnymi ciekawości oczami, rugała ich: „Na co się tak patrzycie, chuligani?”.

Po kąpieli chłopcy wycofali się z łazienki niczym nagie wyrzutki na wyspie, zostawiając na podłodze mokre ślady stóp. Później zeszli na dół, żeby zjeść lunch w jadalni. Żwawo machali nogami zwisającymi z krzeseł ustawionych dookoła dużego, sfatygowanego stołu, którego środek zastawiony był garnkami.

Kawałki ryby boal, ugotowanej w kurkumie, czerwonej paście chili, cebuli i czosnku, leżały w czerwonym sosie na płaskiej patelni; ryż ułożony był na kształt gładkiego, białego ciasta, w którego środek wbito łyżkę w kształcie łopatki; plastry smażonego bakłażana poukładano na talerzu; dal serwowano z innego garnka z chochlą; długie pręciki kwiatu bananowca, egzotyczne, botaniczne leżały w innym naczyniu zalane brązowym sosem; na każdym z talerzy usypano kopczyk soli, zielone chili oraz cząstkę słodko pachnącej cytryny. Dorośli chwycili papryczki chili (każda z nich wydała dźwięk przypominający krótką satyryczną ripostę) i rozrzucili małe zabójcze nasiona po jedzeniu. Chłopiec, który był na tyle odważny lub głupi, żeby ugryźć papryczkę chili, zaczynał płakać i marzył tylko, żeby znaleźć się na dnie zimnego, przejrzystego jeziora. Choć Ćhotomama nie był zamożny, jedli dobrze, zwłaszcza w niedziele, kiedy pieścili ryż i sosy na talerzach, uważnie i zmysłowo ruszając palcami – palcami, które wykonywały dobrze wyćwiczony i pełen gracji balet, dopóki talerz nie był pusty.

2.

Później, gdy już umyli ręce, weszli na drugie, najwyższe piętro domu. Mama Sandipa i Mamima położyły się na wielkim łóżku. Ich rozmowa była przejrzystym strumieniem, który od czasu do czasu wylewał się na pustynne połacie ciszy. Ćhotomama włączył radio, które od razu zaczęło bełkotać niczym lokalny głupek: „Zarówno wnuk, jak i dziadek kochają jeść ciastka Thin Arrowroot”. „Nic nie jest tak dobre dla twojej skóry jak antyseptyczny krem Boroline”.

Leżał na plecach, na małym łóżku, bezpieczny jak żołnierz w swoich okopach, z gazetą w dłoniach; złożył ją kilka razy i zaszeleścił nią radośnie. Jego twarz i ramiona zagłębione były w biało-czarnym oceanie gazety i wynurzały się sporadycznie. Wzdychając z żalem, Ćhotomama zasnął z gazetą zakrywającą mu twarz. Gdy powietrze wydobywało się z jego nozdrzy, gazeta unosiła się i opadała delikatnie, jakby oddychała wraz z Ćhotomamą. Na dużym łóżku Mamima i matka Sandipa zaczęły śnić. Obie leżały rozłożone w malowniczej pozie przypominającej kraba. Ciotka – na brzuchu z ramionami wygiętymi w taki sposób, jakby płynęła w kierunku brzegu jeziora; matka – na plecach, a jej stopy (jedna z nich miała bliznę) ułożone były w pozycji radosnej tancerki.

W radiu leciała właśnie smutna piosenka. Był to stary odbiornik w kształcie pudełka, prezent ślubny, z przestarzałymi guzikami i pokrętłami. Kiedy Sandip był młodszy, myślał, że w jego wnętrzu mieszkają mali ludzie, utalentowane karzełki, które wykonują te wszystkie piosenki. Teraz wszystko wydawało się odległym wspomnieniem. Oprócz radia był tam zegar z białą tarczą, który zawsze spieszył się o dziesięć minut. Każdego wieczoru ustawiano czas z wielką precyzją, a i tak rano zegar zyskiwał dziesięć minut. Około czwartej trzydzieści, gdy wskazówki wskazywały za dwadzieścia piątą, dorośli budzili się ze snu i wyciągali ręce niczym leniwe dzieci. Niedzielny lunch, a następnie niedzielna drzemka – wtedy myśl o poniedziałku, tym trudnym dniu, znikała. Radio zatrzeszczało nerwowym, zdyszanym dźwiękiem komentarza piłkarskiego, pył zaś opadł na podłogi i meble znajdujące się w domu.

Kalkuta to miasto py­łu. Idąc ulicą, można zobaczyć jego kopczyki pokrywające chodniki niczym wydmy, na których dzieci i psy bezczynnie spędzają czas, podczas gdy spoceni robotnicy wbijają się w nawierzchnię dróg łopatami i wiertłami. Drogi są stale rozkopane, głównie z powodu budowy nowego systemu podziemnej kolejki, ale również z innych, niejasnych powodów, na przykład wymiany jednej zepsutej rury na inną, także zepsutą. W takich chwilach Kalkuta jest niczym dzieło sztuki współczesnej, która ani nie ma sensu, ani nie jest użyteczna, ale istnieje dla jakiegoś ezoteryczno-estetycznego celu. Wszechobecne rowy i kopce pyłu nadają jej dziwny wygląd zbombardowanego miasta. Stare domy ze swoimi cichymi ścianami powoli rozsypują się w pył, a ich bramy – niegdyś lśniące – rdzewieją. W biurach pył spada z łuszczących się sufitów, budynki zamieniają się w pył i w pył zamieniają się drogi. W tym samym czasie pył za sprawą samowolnych poczynań wiatru co chwilę przybiera nowe zaskakujące kształty, na których siadają dzieci i psy, by bezczynnie spędzać czas. Kalkuta codziennie bezszelestnie rozpada się w pył i codziennie powstaje z niego na nowo.

Dom w Kalkucie musi być zamiatany i przemywany co najmniej dwa razy dziennie. O poranku Saraswati czyściła podłogę mokrą szmatką, a Mamima skrupulatnie odkurzała stoły i krzesła. Pył wznosił się w powietrze niczym lekka chmura, wydawał się wietrzeć i znikać. Wieczorem jednak gęstniał niczym wilgoć i ponownie opadał na powierzchnię. Chwilę przed zachodem kobieta o imieniu Ćhaja przychodziła sprzątać dom po raz drugi, uśmiechając się do chłopców, którzy niecierpliwie czekali, aż skończy. Miała poważną twarz i poważny uśmiech, była to twarz dobrego i wyrozumiałego nauczyciela, aż ciężko było uwierzyć, że mieszka za torami kolejowymi w domkach slumsów zwanych basti, z których podczas wietrznych dni unosił się zapach odchodów.

Ćhaja zamiatała podłogę – niekończące się przestrzenie, hektary podłóg – małą miotełką zwaną dźharu, ściągając brud łukiem jej długiego ogona, który przypominał jakiegoś nienazwanego, egzotycznego ptaka. Zamiatała pył w róg pokoju i to tam gromadziły się niezauważenie nawiane z zewnątrz skarby: pojedyncze, eleganckie pióro gołębia, zaginiona strona z książki, martwy pająk, którego mrówki zapomniały wynieść, długie, czarne i delikatne pukle włosów Mamimy i matki Sandipa.

Potem zanurzała szarą szmatę w wiadrze i kucając w jednym z rogów pokoju, jeździła nią po podłodze. Niespiesznie przesuwała się w stronę drugiego końca pokoju. Jej prawa ręka poruszała się miarowo i automatycznie niczym płetwa, dopóki nie osiągnęła celu. Przedziwny ruch Ćhai do przodu, gdy kucała, przypominał ruchy płaza – częściowo ludzkie, a częściowo stworzenia z innego świata. Był to ruch pracochłonny, ale prosty i opanowany, jak krok żółwia. Gdy skończyła, a na podłodze nie pozostał prawie żaden pyłek, podłoga lśniła niczym lustro lub jezioro w spokojny dzień. Dopiero wtedy Ćhaja wstawała z kucek i prostowała się. Przez większość czasu, gdy pracowała, jej ciało było delikatnie zgięte, jakby w hołdzie niewidzialnemu bogu.

Niedzielny wieczór spędzano na kilka sposobów. Można było jechać na Outram Ghat i spacerować tam z rodziną wzdłuż rzeki Hugli, oglądać dryfujące bezwolnie w powietrzu balony, parowce sunące po wodzie, zadymiony zarys mostu Howrah, który wznosił się niczym ołtarz na horyzoncie. Można było pozostać w domu i gdy już kończyły się komentarze piłkarskie, zasłuchiwać się w słuchowiska radiowe: komedie, melodramaty, filmy typu „zabili go i uciekł”. Głos głównej bohaterki drżał niczym dźwięk skrzypiec; zakochani miłością fatalną krzyczeli co chwilę „Nigdy!” i „Na zawsze!”; morderca popełniał zbrodnię w akompaniamencie bębnów i cymbałów; komediant źle wymawiał słowa i zakochiwał się w głównej bohaterce. Shakespeare, a jednak nie Shakespeare.

Czasami Ćhaja przychodziła i podnieconym głosem mówiła:

– Na polu wyświetlają film!

– Film? Jaki znowu film? – pytała Mamima.

– Uliczny śpiewak – odpowiadała lub podawała inny tytuł filmu nakręconego czterdzieści lat temu przez New Theatres.

Chłopcy biegli wtedy na taras i wychylali się, żeby zobaczyć pole znajdujące się za domem profesora. Ten niezabudowany fragment ziemi, pominięty przez budowniczych i wykonawców, był zazwyczaj miejscem spotkań robaczków świętojańskich; nocą krążyły ze swoimi małymi lampkami, miniaturowymi i zielonymi, zmieniając cichy skrawek ziemi w oświetlony, pełen życia bazar. Służący i ich dzieci, rikszarze, mieszkańcy slumsów, wszyscy oni zbierali się na polu, żeby obejrzeć film. Pomiędzy dwoma kijami rozpościerano olbrzymi kawałek białego materiału. Po jakimś czasie wielkie czarne i białe postacie ożywały na płótnie, a z projektora wydobywał się biały lej światła, który padał prosto na ekran. Publiczność siedziała pomniejszona przez zamazany majestat poruszających się przed nią postaci. Z trzeszczącej ścieżki dźwiękowej huczał dźwięk głośny i żywiołowy niczym grzmot. Sandip próbował podążać za akcją, ale jedyne, co był w stanie przyswoić, to hałas, ciemność wieczoru i taniec czarno-białych zjaw.

Gdy zeszli na dół z rozpalonym wzrokiem, Ćhotomama spojrzał na nich znad gazety i powiedział:

– Jedziemy na przejażdżkę.

Mamima, która przyszywała guzik do spodni, przegryzła nić i zapytała:

– Gdzie?

– Gdziekolwiek – odpowiedział Ćhotomama z dziecinną pewnością siebie.

– Nie będziesz zmęczony prowadzeniem? Jutro idziesz do pracy.

– Drogi będą dzisiaj puste. Zawsze są puste w niedziele.

Zeszli na dół. Ćhotomama wycofał samochód z małego garażu przyklejonego do domu. Był to stary, szary ambasador. Sfatygowany marmurkowy kolor nie wydawał się jego naturalną barwą, ale taką, którą uzyskał z powodu wieku i eksploatacji. Był poobijany jak stary karton, a wskazówki na tarczach deski rozdzielczej nigdy nie zmieniały swojego położenia, przypominały tym bezużyteczne kompasy zawsze wskazujące na północ. Podczas jazdy silnik i wysłużone nadwozie samochodu wspólnie wytwarzały chrobotliwy, ziemisty hałas niczym pijak, który opowiada obsceniczny żart w gardłowym dialekcie, śmiejąc się jednocześnie.

Ilustracja: Igor Kubik

Ilustracja: Igor Kubik

Ćhotomama z dużą pewnością siebie usiadł za kierownicą. Mamima i matka Sandipa stłoczyły się w kobiecą grupę z tyłu, trzej chłopcy zostali upchnięci na przednim siedzeniu, Sandip przy oknie, Abhi tuż obok i Babla w środku, pomiędzy swoim ojcem a bratem, na najgorętszym miejscu. Najlepsze miejsce, przy otwartym oknie, kuzyni miłościwie przyznali Sandipowi, a ten łaskawie je przyjął, jak tyran, który chce zadowolić swoich poddanych. Babla, najmłodszy z nich, musiał się zadowolić mniej wygodnym miejscem. Wydawało się, że wśród dzieci nie ma demokracji – zawsze panuje arystokracja oparta na sile, intelekcie i starszeństwie. Starszeństwo liczyło się najbardziej, ponieważ chłopiec w wieku dziesięciu lat z pewnością jest silniejszy i mądrzejszy od chłopca w wieku lat dziewięciu, jako że spędził na ziemi rok dłużej, a każdy rok był dla nich jak cenny depozyt na nowo otwartym rachunku bankowym. Wśród chłopców w tym samym wieku zawsze trwała cicha wojna, czysta honorowa rywalizacja. Gdy wyłaniał się lider, kończono wybory.

Przejechali przez most w dzielnicy Dhakuria, przejechali przez Gol Park, gdzie stała figura Swamiego Wiwekanandy, który stał z rękoma zastygłymi w gwałtownym uścisku i wpatrywał się niewzruszenie w reklamę ciastek. Minęli Garijahat Market, Raszbehari Avenue, którą w ciągu tygodnia oświetlają liczne rzędy sklepów i która znana jest z tego, że znajduje się na niej najwięcej na świecie sklepów z bielizną. Następnie dojechali do Chowringhee, która ze swoimi kolonialnymi budynkami, pustymi i dumnymi, wyglądała w niedzielny wieczór jak czarno-biała fotografia z innej epoki.

Szybka, opływająca bryza, taka, jaka wieje tylko w letnie noce, wtarg­nęła do środka przez okno. Sandip zazdrościł ptakom i rybom, ponieważ unosiły się w wybranym przez siebie żywiole. Ryby unosiły się wraz z pływami, ptaki rozpościerały skrzydła i oddawały się wiatrowi, który je unosił i przenosił. Sandip kochał jeździć samochodem. Wydawało mu się, że jest to jedyny ludzki sposób na to, by się unosić, dać odpocząć nogom i pozwolić ciału, by płynęło. Gdy tylko samochód skręcił w Park Street, chłopiec poczuł się bezpieczniej, a niewymagający wysiłku widok mijanych sklepów i restauracji był dla niego tym, czym dla ryby jest widok koralowców i anemonów. W sklepie sportowym – czerwone litery mówiły „CASTLEWOOD (INDIA)” – szklane drzwi były zamknięte, ale w środku świeciły się lampy, mógł więc dojrzeć dwie rakiety tenisowe skrzyżowane po przekątnej za szybą sklepową. Były nieruchome i surrealistyczne, miały aurę religijnego symbolu. Samochód minął Flury’s – herbaciarnię, cukiernię i przytułek dla leniuchów w jednym. Przychodzili tam młodzi urzędnicy ze swoimi świeżo poślubionymi żonami, z którymi nigdy przed ślubem nie rozmawiali, przed którymi nadal byli nieśmiali i obcy, z którymi próbowali kontynuować przerwane rozmowy nad blatami stołów. Inteligentni i młodzi mężczyźni z St. Xavier’s College wpadali tam, żeby popatrzeć na młode i skromne żony, które z kolei zerkały na nich. Byli jeszcze Anglo-Hindusi oraz Chińczycy z Free School Street. Zbierali się tam niczym wyznawcy należący do tej samej grupy religijnej, którzy codziennie o poranku, po południu i wieczorem popijają herbatę, jedzą bułeczki z parówkami i grzecznie do siebie kiwają. Dookoła wielkich liter FLURY’S rozrzucono małe, niedorzeczne, wielokolorowe gwiazdki – parodię i subtelną karykaturę gwiazd świecących we wszechświecie. „W poniedziałki zamknięte” – mówiła smutna wywieszka. Gdy ich sponiewierany samochód sunął w stronę domu, tylna szyba – w swoim pełnym ignorancji zdumieniu – zarejestrowała ostatnie obrazy z Park Street: puste chodniki, pijaka opuszczającego bar, psa na przejściu dla pieszych.

3.

Poniedziałkowy poranek zaczął się gorączkowo. Ćhotomama, przed wyjściem do pracy, siedział przy stole i pochłaniał w pośpiechu dal, rybę i ryż, za wszelką cenę próbując uniknąć przeżuwania. Następnie wbiegł na górę – tam czekała na niego para wypolerowanych czarnych butów niczym dawno obiecany prezent. Spędził pięć minut, próbując przekonać swoje stopy, żeby wśliznęły się w buty, lub buty, żeby połknęły jego stopy. Gdy to już się udało, zawiązał sznurowadła i stanął wyprostowany, spoglądając na świat z uczniowskim triumfem. W białej koszuli i szarych spodniach wyglądał jak inna osoba. Stał się tą znaną, archetypiczną postacią, której nieczęsto poświęca się miejsce w literaturze – typowym żywicielem rodziny w momencie wątpliwej chwały, przemienionym w centrum swojego wszechświata i domu. Co chwilę krzyczał: „Jestem spóźniony!” w tradycyjnym stylu człowieka wykrzykującego „Ogień!” lub „Uwaga, drzewo!” czy „Eureka!”, podczas gdy Saraswati i Mamima krążyły wokół niego jak przerażone ptaki.

Ćhotomama zbiegł szybko schodami i odpalił samochód, który wydawał z siebie gniewne, pełne wyrzutów odgłosy. Wreszcie udało mu się wycofać z garażu i wyjechać w górę uliczki, podczas gdy grupa obdartych łobuzów biegła za nim wesoło, krzycząc i wymachując rękami niczym gromadka małych rybek płynących w ślad za wielorybem. Dopóki ostatni warkot silnika nie zamilkł w dali, a ostatnie szare chmury spalin nie rozpłynęły się w powietrzu, dopóty w domu nie zapanował ponownie spokój. Takie poranki byłyby nieznośne, gdyby nie miały otoczki i upartej fanfary indyjskiego święta lub wesela, które rozpraszają wszystkich i nie pozwalają nikomu myśleć i dokonywać zbyt głębokich analiz; byłyby nieznośne, gdyby nie było wiadomo, że ten chaos nigdy nie trwa dłużej niż dwadzieścia pięć minut.

Czasami, późnym rankiem, do domu Ćhotomamy przychodził młody mężczyzna – ktokolwiek, bezużyteczny i bez ambicji młody człowiek, możliwe, że daleki krewny – prawdopodobnie w drodze dokądś lub z powrotem, w bezbarwnej koszuli przyciemnionej plamami potu i białym pasmem proszku przeciwko potowi na karku.

– Didi – mówił do ciotki Sandipa z nadmierną grzecznością – czy przypomniałaś wujkowi o pracy dla mnie?

– Po co? – mówiła Mamima, niosąc mu szklankę wody. – Czy on słucha, jak do niego mówię? Czy on ma na to czas?

– Ale musisz mu przypomnieć – odpowiadał, delikatnie ją ganiąc. – Jeszcze raz. I znowu.

Na jego twarzy malował się wazeliniarski uśmiech, a jego rysy i mięś­nie twarzy, naoliwione rozpaczliwą, tłustą chęcią podlizania się, stawały się nadzwyczajnie i bajecznie ruchliwe. Wpatrywał się w Sandipa i poufale szeptał do Abhiego:

– Co to za jeden?

– Sandip, mój kuzyn.

– Sandip… – mruczał. – Sandip, gdzie mieszkasz?

– W Bombaju.

– Bombaj… – powtarzał, jakby czuł się zdradzony, a w jego głosie słychać było mieszaninę nieufności i wielkiego szacunku dla nieosiągalnego. – Bombaj to dobre miasto… – pauzował. – Chociaż niektórzy wolą Kalkutę – ponownie pauzował. – Kalkuta ma swój urok – z każdą pauzą ten pocący się, bezrobotny mężczyzna kurczył się coraz bardziej, a Sandip coraz bardziej rósł niczym w sztuczce z kreskówki o myszy i kocie.

Po kolejnej pełnej zadumy pauzie spytał, jakby to decydowało o wszystkim:

– Grasz w piłkę nożną?

– Nie – odpowiadał Sandip.

Zakłopotany i zraniony, ale próbując dojść do siebie, spytał:

– Kim zostaniesz, jak dorośniesz?

Tym razem to Sandip przez chwilę się zawahał, po czym powiedział:

– Pisarzem.

– Pisarzem?

– On pisze po angielsku – zdradził Abhi.

Po raz kolejny mężczyzna skurczył się, a Sandip urósł o kilkadziesiąt centymetrów w tej niekończącej się, przerażającej kreskówce.

– Angielski? Co będziesz pisał, gdy już dorośniesz?

– Horrory.

Mężczyzna nagle wydał się rozluźniony i zapytał protekcjonalnie:

– Och, horrory… Ile ty masz lat?

– Dziesięć.

– Ilu masz braci?

– Żadnego.

– Ile masz sióstr?

– Żadnej.

– Ani jednej?

Sytuacja trwała chwilę. Wydawało się, że mężczyzna nie polubił Sandipa, a szkoda, ponieważ Sandip polubił mężczyznę.

Wieczorami ludzie z uliczki wychodzili na balkony; wdowy w białych sari, panie domu z dziećmi na rękach. Mężczyźni wracali powoli do domów. Sandip i jego kuzyni siedzieli na rattanowych stołkach na werandzie, obserwując balkony naprzeciwko, każdy z nich oglądał swojego własnego bohatera, swoją własną historię.

Ilustracja: Igor Kubik

Ilustracja: Igor Kubik

W domu znajdującym się głębiej w uliczce trzy siostry opierały się o balustradę w świeżo wyprasowanych sari, jedna z nich trzymała bambusowy wachlarz. Szeptały jedna do drugiej i zakrywały usta dłońmi, kiedy się śmiały. Znane były jako Brzydkie Siostry Kopciuszka, ale cała analogia na tym się kończyła, ponieważ w rodzinie nie było żadnego Kopciuszka. Na dodatek, niestety, brzydkie siostry nawet nie były brzydkie. Miały jednak więcej niż dwadzieścia pięć lat i wciąż były pannami, dlatego ludzie myśleli, że musi być coś nie tak z ich fizycznością. Żadna kobieta powyżej dwudziestego piątego roku życia i samotna nie mogła być piękna.

Naprzeciwko ich domu mieszkał nauczyciel z żoną. Mieli dwunastoletniego syna, którego Sandip i jego kuzyni nie lubili, ponieważ zawsze był najlepszy w klasie oraz rzucał i odbijał piłkę podczas meczów krykieta. Należał do tego znienawidzonego gatunku zwanego „wszechstronnym”. Jego ojciec chciał, żeby był jego „życiowym sukcesem”; na przykład by został menedżerem w dużej firmie. Na całej uliczce ojcowie liczyli na to, że ich synowie będą ich „sukcesami”. Jeden z nich zostanie lekarzem, ponieważ jego ojciec kiedyś chciał nim zostać. Inny z kolei będzie inżynierem. Kolejny wyjedzie do Ameryki i zostanie słynnym naukowcem. Na to nie żałuje się żadnych wysiłków – „przyszłość” i „kariera” stały się bengalskimi słowami i zostały włączone podświadomie, ale i gorączkowo w bengalską mowę.

Nauczyciel miał też dziesięcioletnią córkę, która uczyła się tańczyć, malować i śpiewać – oprócz nauki mówienia, czytania i pisania – żeby w wieku dwudziestu jeden lat mog­ła zostać poślubiona „życiowemu sukcesowi”; możliwe, że menedżerowi dużej firmy. Potrzeba powodzenia, która istniała za zamkniętymi drzwiami, była smutna i dziwnie nieprzyzwoita niczym libido, ponieważ nikt się do niej nie przyznawał. Tymczasem dzieci, jak egipscy niewolnicy, cały dzień targały wielkie bloki frustrującej nauki, żeby wybudować tę imponującą, lecz nierzeczywistą piramidę sukcesu.

W niektóre wieczory, gdy Ćhotomama był w domu, wołał przez uliczkę do dziesięcioletniej córki nauczyciela:

– Ćandrima, zatańcz dla nas!

Dziewczynka, stojąc na balkonie, z obiema dłońmi spoczywającymi na barierkach i twarzą opartą na dłoniach, kręciła w wyszukany sposób głową z boku na bok. Otwierała usta, żeby wydusić z siebie cichą modlitwę: „Nie zatańczę”, po czym nieśmiało zaczynała bujać swoim ciałem. Wtedy wujek i ciotka Sandipa wspólnie prosili:

– No dalej, Ćandrima, zatańcz dla nas. Wiesz, jak lubimy, gdy tańczysz.

Po tych pochlebstwach i przekonywaniach Ćandrima zaczynała tańczyć na balkonie, a balkon stawał się sceną. Swoimi małymi dłońmi dziergała śmieszne gesty, które wyglądały a to jak absurdalny ptak, a to jak głowa królika, a to jak ledwie widoczne skrzydła. Cały ten czas śpiewała do siebie i kołysała się z boku na bok, wybijając stopami rytm na podłodze, i nigdy nie udawało się jej to idealnie. Sandip, rozmawiając z kuzynami, pogardliwie odwracał wzrok; jednak nie mógł się powstrzymać od podglądania kątem oka, aż za często, tej małej kołyszącej się figurki. Gdy przedstawienie dobiegało końca, dziewczynka wbiegała do środka z gwałtowną, niedającą się opanować nieśmiałością, podczas gdy Ćhotomama krzyczał: „Wspaniale! Zachwycająco!”. Z jakiegoś powodu serce Sandipa także w środku krzyczało, ale nie odezwał się ani słowem.

Na chodniku odbywały się niechlujne, ale regularne czynności. Dziewczyny grały w klasy, trzech chłopców usiadło na ziemi i rzucało kulkami; jakieś dziecko uczyło się chodzić – za każdym razem robiło ostrożnie niepewny krok do przodu, krok postawiony z wielkim, melodramatycznym przekonaniem, że druga noga zapomniała, że jest nogą, i dziecko, zdezorientowane swoim ruchem, upadało na miękkie podłoże. Zaczynało płakać, co wywoływało uśmiech na twarzy jego starszej siostry; pochylała się i podnosiła je swoimi chudymi, pięknymi rękami.

Ciotka Sandipa weszła na werandę z obładowaną tacą w rękach. Na tacy stały filiżanki z herbatą i trzy kubki z mlekiem dla chłopców. Leżało też na niej małe gliniane naczynie wypełnione ciemnymi smażonymi słodyczami, każde z nich kuliste, zanurzone w syropie.

Postawiła tacę na podłodze werandy, którą niedawno zamiotła Ćhaja, a następnie zgięła się w kolanach i powoli obniżała swoje ciało, aż usiadła na podłodze. Najlepiej się czuła, siedząc na świeżo wyczyszczonej podłodze, wokół niej kłębiło się czerwono-niebieskie sari, które składało się w kilka fałd, gdy zaś serwowała słodycze, jej ręce poruszały się ostrożnie poprzez drobną burzę jej ubrania. Jej nogi, niczym dwie romantyczne, nieokreślone ścieżki na zboczu góry, gubiły się w bezkres­nym krajobrazie jej sari.

4.

Gdy weszli później do do­mu, Sandip zobaczył swojego wujka siedzącego przy stole z przyjacielem. Rozmawiali z zapałem na jakiś temat, uderzali pięściami w stół, przez co jedna lub dwie filiżanki zadrżały – stół pełnił funkcję werbla, kiedy uderzało się w niego pięścią, by podkreślić znaczenie tego, co właśnie zostało powiedziane, oraz służył spożywaniu posiłków. Był stary i zużyty – niczym podpisy mnożyły się na nim plamy po kubkach, odciski brudnych palców – ale czysty. Każdego popołudnia i wieczoru Saraswati wycierała go mokrą, wyglądającą na brudną szmatką, która pomimo swojego wyglądu także była czysta, czysta niczym dusza kogoś, kto został niesłusznie oskarżony.

W kuchni ciotka Sandipa rozłożyła na talerzu owoce dźamby. Każdego maja, mniej więcej w tym czasie, owoce dźamby pojawiały się na bazarach i w domach Kalkuty, ciemne i lśniące jak winogrona lub jagody. Ciotka wrzuciła je do małego garnka, dodała oleju z gorczycy, cukier przykryła pokrywką. Uroczyście, ale energicznie potrząsała garnkiem w górę i w dół, trzymając go mocno pomiędzy dłońmi.

– Teraz – powiedziała zza zaciśniętych zębów, jej głos drżał razem z jej ciałem. – Teraz zmienimy dźambę w pulpę i wymieszamy dokładnie z olejem z gorczycy i cukrem. Brzmiała jak kobieta z programu kulinarnego w radiu. Sandip grzecznie zapytał, czy też mógłby spróbować. Za zgodą ciotki wziął go w swoje dłonie i z delikatnie mściwym wyrazem twarzy energicznie potrząs­nął. Nie okazał owocom żadnej litości, żadnej łaski. Wszyscy po kolei – jego ciotka, Sandip, Abhi i nawet Babla – trzymając garnek, porzucili swoje ucywilizowane pozy i pozwolili sobie na chwilę zatracenia niczym prorocy na skraju wizji lub epileptycy poddający się atakowi. Na sam koniec owoce dźamby stały się miękkie, wilgotne i rozgotowane, o purpurowym kolorze, słodkie i pikantne, po prostu przepyszne.

Podano je w miseczkach. Ćhotomama i jego przyjaciel jedli gęstą, zmaltretowaną pulpę i gdy wyssali grube pestki do sucha, wypluwali je na talerz. Sandip się przysiadł. Lubił słuchać, jak jego wujek opowiada o interesach. Opowieści o świecie małych interesów brzmiały w jego wykonaniu jak opowieści z suspensem lub jak mit, lub legenda pełna wyraźnych postaci, które powoli wpasowywały się w jego wyobraźnię: oszustwa, wyrafinowani kłamcy, ostrzy moralizatorzy, sprytni stratedzy, waleczni bojownicy, ryzykanci i odkrywcy. Każde nowe przedsięwzięcie biznesowe brzmiało jak nowa kampania wojskowa, każdy nowy produkt – jak nowa i jedyna w swoim rodzaju broń dodana do bezimiennego arsenału, zdolna podbić świat. Sandip wierzył we wszystkie jego słowa, a raczej w ton, z jakim je wypowiadał, niż w same słowa – tak były przekonująco wypowiadane, z absolutną pewnością. Tylko inni dorośli zdawali się absolutnie sceptyczni co do zdolności Ćhotomamy. Mówili takie rzeczy: „Aninda nie ma głowy do interesów. Gdyby trzymał się jednej, właściwej pracy, wiódłby lepsze życie”.

Dzieci jednak wierzyły mu bezgranicznie. Abhi powiedział Sandipowi, że ostatnia maszyna wyprodukowana w fabryce jego ojca była maszyną rolniczą, która sama zbierała ryż z pól, oddzielając plewy od ziarna, i w tym samym momencie je wiązała.

– Jest jedyna taka na świecie – mówił Abhi całkiem poważnie. Sandip kiwał głową, równie poważnie, i myślał o tym magicznym narzędziu, tym dziele geniuszu. Z pewnością takie urządzenie uciszyłoby wszystkich dorosłych. Czy oni byli zazdrośni? Pomimo tego życie Ćhotomamy było z pewnością nieprzewidywalne. Kiedy był studentem, wierzył, że jest komunistą, i z olbrzymią pasją oraz zaangażowaniem planował swój udział w wielkiej rewolucji. Historia zajęłaby się wszystkim; już zawsze kwadratowe kołki wciskano by w okrągłe otwory, a okrągłe w kwadratowe. Gdy nadchodząca rewolucja jednak nie nadeszła, zaczął wierzyć, że jest człowiekiem interesu, i zainwestował wszystkie oszczędności, wraz z kilkoma znajomymi, w małą firmę. Nadal miał tę pasję i temperament, planował nowe transakcje i przedsięwzięcia z takim samym zaangażowaniem, z jakim wcześniej planował rewolucję. Jeśli miał wątpliwości, jego przyjaciele przekonywali go, żeby ich nie miał, na co się zgadzał z miną człowieka, który lubi być przekonywany. Zdarzały się chwile, w których wydawało się to doskonale „udawaną” grą, zupełnie nieszkodliwą, jakby była to gra podobna do tej, w którą Sandip i Abhi grywali popołudniami. Cyfry spodziewanych zarobków – pół miliona, milion, dwa miliony – rosły i wyświetlały się w powietrzu, niekończące się zera rosły i pękały niczym balony, wielkie kwoty gubiły się w wymyślonym świecie liczb…

Następnego dnia upał był nie do zniesienia. Słońce przycupnęło nad ziemią, a godziny wydawały się uwięzione w niekończącym się popołudniu. Wyczerpani, wykąpali się jak wariaci, polewając jeden drugiego wodą w tym wodnym cyrku, a następnie usiedli, z przyczesanymi niebiesko-czarnymi włosami, pod wirującym wiatrakiem.

Szonamama zadzwonił do drzwi. Był kawalerem, najstarszym bratem matki Sandipa i mieszkał dwadzieścia minut jazdy autobusem od domu Ćhotomamy. Jako emeryt spacerował uliczkami Kalkuty, niosąc nad sobą czarny parasol, który rzucał wokół niego ciemną wyspę cienia. W tym momencie powoli wspinał się po schodach, ciesząc się z cienia i zimnego dotyku poręczy. Wydawało się, że w momentach, gdy ulice wydzielały drżące i osłabiające oddechy gorąca, kamienne schody wydzielały chłód. Wchodząc do pokoju, złożył delikatnie parasolkę i zawołał:

– Saraswati, szklanka wody!

Następnie odwracając się w kierunku chłopców, powiedział:

– Teraz już wiemy na pewno, że zwrotnik Raka przebiega przez Kalkutę.

– Czy to prawda? – zapytał Sandip. – Szonamama, czy to prawda?

– Oczywiście, że tak – powiedział stanowczo, po czym wypił zimną wodę ze szklanki jednym haustem, bez przerwy na myśl lub oddech. Gdy pił, wydawał z siebie dziwny bulgoczący dźwięk, a jego jabłko Adama wędrowało z góry na dół. Szklanka była pokryta dookoła zimną parą potu, drobną, delikatnie zmrożoną rosą, która po niej ściekała. Sandip przejechał po niej palcami i zebrawszy rosę, posmarował nią sobie czoło i kark.

– Ach – powiedzieli Sandip i Szonamama w tym samym momencie.

Ponieważ zamknęli wszystkie okna i okiennice, pokój wyglądał jak duże pudełko zasłonięte pokrywką, zimne, ciemne i przestronne, a oni byli niczym małe insekty żyjące w jego głębinach, oddychające powietrzem, które dochodzi ze świata zewnętrznego przez niewidzialne otwory. Za każdym razem, gdy zabrakło prądu, wachlowali się spokojnie gazetami lub bambusowymi wachlarzami, dzieci zaś schodziły z łóżek i kładły się lub siadały na podłodze – była ona kamienną płytą chłodu, połacią ciepłego lodu, który nigdy się nie topił. Matka Sandipa i jego ciotka leżały na łóżku i szeptały do siebie, a każdy ich obrót budził nieśmiały i subtelny dźwięk bransoletek. Gdy prąd wracał, wiatrak zaczynał się obracać z maksymalną prędkością, a cichy pokój wypełniał łagodny, nieznaczny szum. Szonamama siedział na taborecie w odległym kącie pokoju i przy świetle jednej lampki czytał książkę. Wydawało się to dziwne, że lampa była zapalona w ciągu dnia, a pokój był tak ciemny, jakby to w środku zapadła noc.

Czasami Sandip i Abhi cicho podchodzili do okna, żeby uchylić skrzydło okiennicy tak delikatnie, aby jak najmniejsza wiązka światła wpadła do środka. Następnie obaj wpatrywali się w nią – przypominało to zaglądanie do prześwitu w skrzynce na listy. Chwilowo nic nie widzieli, wszystko na zewnątrz ich oślepiało. Kilka osób szło po chodniku, niedobitki oszczędzone przez upał. W niektórych momentach Sandip i Abhi wołali do oszołomionych przechodniów „Hej, głupku!” lub „Szybciej, grubasie!” i szybko, zamykając okiennicę, znikali. Zaraz potem wybuchali czkawką śmiechu, wydawało się im, że posiadają niebezpieczną moc, która może zakłócić porządek świata zewnętrznego, a następnie mogą rozpłynąć się niepostrzeżenie w powietrzu, niczym duchy. Upał na zewnątrz i chłód wnętrza powodowały, że czuli się nietykalni i beztroscy.

Raz czy dwa Sandip przypomniał sobie Bombaj i nie znając powodu, poczuł się dziwnie nieszczęśliwy. Sam, w wielkim mieszkaniu na dwudziestym trzecim piętrze, czuł się jak Adam, który otrzymał Raj i włada ptakami oraz rybami – za bardzo był na pierwszym planie. Nienawidził być na pierwszym planie, wolał być anonimową muchą. W szkole, wśród obcych i nieprzebaczających, był Adamem wygnanym z Raju. Tutaj, w domu Ćhotomamy, wracał do życia i odchodził w zapomnienie zgodnie ze swoim wyborem – był wolny.

Podczas tych chwil szczęśliwych i nieszczęśliwych, gdy czuł, że jego równowaga jest zachwiana, jego myśli wędrowały w takim kierunku: „Chciałbym, żeby dzisiaj był pierwszy dzień wakacji, a ja – bym właśnie wrócił ze szkoły, wszedł do pokoju i usłyszał, że jedziemy do Kalkuty”. Jego myśli wędrowały do tamtego momentu, który tak naprawdę nigdy w takim kształcie nie nastąpił, a on się nim cieszył.

Wszystko, co musiał zrobić, żeby odzyskać panowanie nad sobą, to spojrzeć za okno. Sprzedawca ulicznego przysmaku bhelpuri przechodził ulicą, pod pachą niósł stojak, a kosz wypełniony bhelpuri balansował stylowo niczym malezyjska fedora na jego głowie. Zaraz potem przeszedł ślusarz z pękiem kluczy przetkanych na dużej obręczy, metal lśnił, odbijając promienie słoneczne, klucze pobrzękiwały. Sprzedawca głośno krzyczał: „Bhelpuri!”, ślusarz zaś milczał – tylko potrząsał pękiem kluczy, które mówiły za niego. Dziwny, metaliczny szept kluczy, niematerialny, nie z tego świata, było słychać nawet wtedy, gdy mężczyzna już się oddalił, najwyraźniej pochłonięty przez upał.

5.

Sandip obudził się w ostrych promieniach słońca od nieokreślonych, stłumionych krzyków dochodzących z daleka. Przetarł oczy, uklęknął na poduszce, a następnie skoczył bokiem z łóżka w kierunku okna. Jego kuzyni już tam byli, oglądali coś uważnie i z zainteresowaniem. To był ich ojciec. Był spóźniony, jak zawsze. Siedział za kierownicą starego ambasadora, jedna ręka zwyczajnie wisiała za oknem, druga leżała na kierownicy, a on spoglądał do tyłu pytająco, tak jakby sprawdzał jakiś ważny punkt, niewidoczny dla nikogo innego. Kilku bezrobotnych mężczyzn zgromadziło się dookoła zramolałego samochodu.

– OK, chłopaki, pchajcie! – rozkazał Ćhotomama, nie odwracając głowy, wciąż spoglądając na swój prywatny punkt na horyzoncie. Bezrobotni całkiem znienacka zostali przemienieni w energicznych mężczyzn mających jakiś cel, jakby ktoś im kluczyki w plecach przekręcił. Zajęli pozycje niczym mały batalion – dwóch przy oknie, dwóch z tyłu i jeden rezerwowy, który miał do wykonania czynności nie do zastąpienia – nawoływanie z tyłu samochodu. Na słowa Ćhotomamy grupa napięła się do przodu i krnąbrny samochód po chwili milczącego namysłu zdecydował się ruszyć kilka metrów do przodu. Ludzie wyszli na balkony i przyglądali się z zainteresowaniem pełnym współczucia. Ich oczy podążały za opornym ruchem samochodu, ich usta rozchylały się, żeby wyrazić kilka przemyślanych komentarzy; mężowie i żony, którzy kłócili się poprzedniej nocy, godzili się podczas oglądania żywego spektaklu; bracia, którzy nigdy nie potrafili się zgodzić co do jakiejkolwiek rzeczy, doszli do szybkiej zgody w przedmiocie stanu pojazdu; zdziwione dzieci, które nigdy nie wymówiły nic poza gęstym medytacyjnym nonsensem, ku zachwytowi swoich mam wymówiły pierwsze słowo w momencie, gdy z samochodu wydobył się dwa razy rodzaj beknięcia, po czym znowu się zatrzymał.

Sandip i jego kuzyni przyglądali się sytuacji w ciszy pełnej zakłopotania. Gdy obserwowali zdarzenie, ich głowy poruszały się razem w tym samym kierunku, identycznie odchylone; ich szyje wyginały się w bolesnym napięciu, gdy samochód wyjechał poza pole widzenia. Nastała pełna obaw cisza, następnie rozbrzmiało delikatne dudnienie i podniecenie, gdy zobaczyli powracający samochód, tym razem z drugiej strony ulicy.

– Mocniej, chłopcy! Mocniej! – nawoływał jego wujek.

Wyglądał prawie bohatersko, był opanowany i całkowicie kontrolował sytuację. Ciotka Sandipa, która była na werandzie na parterze, dyskretnie prześliznęła się do pokoju. Nieśmiało spojrzała za okno, po czym odwracając się, zakryła oczy.

– Dlaczego nie zostaniemy przy dorożkach? – wyszeptała.

Ćhotomama zniknął ponownie z widoku. Sandip próbował wcisnąć głowę pomiędzy barierki, ale na próżno. Wtedy z daleka doszedł nagły, pulsujący dźwięk, który zakończył się długo przeciąganym rykiem samochodu, pozytywne crescendo na koniec męczącego musicalu. Silnik ożył. Pięciu mężczyzn wróciło, byli spoceni, głośno i żywo rozmawiali, popisując się przed wszystkimi obserwującymi widowisko.

– Boudi! – wołali. – Proszę pani!

– Słucham? – odpowiedziała ciotka Sandipa, nieśmiało podchodząc do okna.

– Wreszcie udało się nam wysłać Dadę – powiedział ten powściągliwy, który z powodu imponującego głosu najwięcej krzyczał. – Samochód działa!

Ciotka Sandipa skinęła głową i uśmiechnęła się. Wiedziała, że takiego rodzaju rzeczy zdarzają się za często o poranku, a stary, geriatryczny samochód zmienił się w trudne, nieposłuszne zwierzę. Była to jedna z bestii, jakiej mieszkańcy Kalkuty nie byli w stanie udomowić – lepiej by chyba było powrócić do koni i dorożek. W takie złe dni jak ten, gdy wiatraki przestają się kręcić z powodu braku prądu, gdy telefon milczy z powodu problemu z kablem, gdy krany wysychają, ponieważ pompa nie ma jak bez elektryczności dostarczyć wodę, gdy silnik samochodu stanowczo odmawia współpracy, wydawało się, że warto byłoby wrócić do prymitywnych, bezpretensjonalnych środków transportu – kupić konia i pług, wykopać studnię na tyłach domu, posadzić drzewa, hodować warzywa i owoce. Kalkuta, pomimo swojej cuchnącej industrializacji, była naprawdę częścią prymitywnego, terakotowego krajobrazu Bengalu, Tagorego i wędrujących bengalskich poetów wisznuickich, wózków zaprzężonych w woły, glinianych lamp. Udawała, że jest inna, ale już się postarzała i wracała do swojej pierwotnej ciemności: niedługo ludzie zapomną, że elektryczność kiedykolwiek istniała, a gliniane lampy wrócą do domowych wnętrz.

Na drugim i najwyższym piętrze znajdowały się dwa pokoje. Pierwszy z nich był duży i wychodził na ulicę – to tutaj Sandip i jego kuzyni spali i budzili się, stąd udawali się na wymyślone wyprawy i przygody. Stały tam dwa łóżka, jedno duże i jedno małe, na których codziennie udawali się w podróże w nieznane. Szafy wznosiły się niczym brzydkie rafy fikcyjnego oceanu, rzucając wieczorami długie, prostokątne cienie. W jednym z końców pokoju znajdowało się lustro i toaletka; lustro odbijało pokój, dodając mu więcej przestrzeni. Zaraz obok stał rodzaj drewnianej drabinki na ubrania, z kilkoma szczebelkami, które były ułożone równolegle do siebie i z siebie wyrastały. Można było się jej spodziewać na sali gimnastycznej, ale stała tutaj – mówiono na nią alna i z jej żeber zwisały ubrania różnego rodzaju. Za nimi zamieszkiwała jaszczurka.

Drugi z pokoi, wychodzący na podwórze, kilka drzew palmowych, pole i dom profesora, był o wiele mniejszy i stało tam jedno podwójne łóżko. Obok okna mieściło się niezgrabne biurko z książkami do nauki należącymi do Abhiego, metalowymi pudełkami wypełnionymi ołówkami, linijkami i gumkami do ścierania. Nikt, kto się uczył przy tym biurku, nie był w stanie przejść przez jedną stronę książki, ponieważ za oknem, na wyciągnięcie ręki, widać było palmę obsypaną pierścieniem kokosów, które ozdabiały ją niczym biżuteria; na jej szerokich, przypominających wachlarze liściach balansował kruk; za palmą znajdował się dom profesora z jego dwiema zawsze wchodzącymi sobie w drogę córkami; kogut, wyglądający na wykształconego, pies, kot bez świadomości, syn profesora, który porankami wykonywał budzące zazdrość skomplikowane ćwiczenia fizyczne. Wystarczyło tylko spojrzeć w stronę okna.

W tym pokoju znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie, ukryte w jednym z kątów. Prowadziły do niego trzy schodki, był to świat zaklęty – tak naprawdę o wiele bardziej zamieszkany niż ta zewnętrzna pokrywa, w której środku się znajdował. Świat ten mieścił się po lewej stronie biurka. Był to pokój modlitw. W środku, w rozmaitych pozycjach, stały lub opierały się figurki różnych bogów i bogiń. Był Kryszna ze swoim fletem, pawim piórem i flirtującym uśmiechem; zamyślona Saraswati siedziała na swoim łabędziu, grając nieskończenie i uważnie na swojej winie; Lakszmi asystowała jej ulubiona towarzyszka – biała sowa; słoniogłowy, wesoły Ganeśa także otrzymał własny kącik – razem ze swoim mało prawdopodobnym wierzchowcem, olbrzymim szczurem. Durga – bogini matka – dostała odrobinę lepsze miejsce od pozostałych. Elegancka i powściągliwa jechała na groźnym lwie. Z tych wszystkich bogów Sandip najbardziej lubił Ganeśę, ponieważ ta postać wydawała się zadowolona z własnego wyglądu.

Po kąpieli ciotka Sandipa owijała wokół siebie sari, nie nakładając pod nie bluzeczki, tak że nad jego skrajem lśniły jej delikatnie wilgotne ramiona. Nie zbliżała się do bogów, dopóki się nie wykąpała. Zaraz po tym energicznie wcierała we włosy olejek hibiskusowy, dopóki w jej czarnych włosach nie odbijały się promienie słoneczne, które nadawały jej srebrzysty wygląd. Był to słodko pachnący olejek, ciemnoczerwony i gęsty niczym wino.

Weszła do pokoju modlitw, zapaliła dwa kadzidełka i wetknęła je, niczym cienkie ołówki, w podziurkowany stojak z mosiądzu. Na trzech mosiężnych talerzykach ułożyła plastry ogórka, kawałki pomarańczy i słodkie, białe słodycze zwane bataszami, po czym postawiła je przed figurkami bóstw. Mówiła, że bogowie też są głodni, też potrzebują pożywienia. Sandip, gdy to usłyszał, uśmiechnął się grzecznie, lecz pogardliwie. Cierpliwie zapytał:

– Ale co oni jadają?

Ciotka wymruczała coś niespójnego, nie była to odpowiedź, lecz mantra, którą zaczęła do siebie powtarzać, gdy tylko usiadła na chodniczku zwanym szatrandźi.

Czasami była to mantra, czasami dłuższa pieśń o czynach bogów i bogiń – na przykład o tym, że przechytrzyli demona lub zawstydzili jego siostrę. Bywały też opisy boskich ślubów – o tym, jak bóg pojmował za żonę Ziemiankę lub bogini została wygrana przez ziemskiego króla po długich i rozrzutnych zalotach. Były to postacie nieodpowiedzialne, zazdrosne o siebie, czyniące raz głupie i błahe rzeczy, a innym razem głupie i spektakularne – tak jak Sandip i jego kuzyni.

Sandip nie wierzył w Boga, a tym bardziej w bogów. Jak większość dzieci było mu daleko do niewinności – był sceptyczny, ale tolerancyjny w stosunku do innych wierzeń. To, co podobało mu się w samym akcie oddawania czci, nie wiązało się zbytnio z wiarą lub jej brakiem; to zapach sandałowych kadzidełek, cichy głos jego ciotki, dźwięk dzwonka pod koniec ceremonii, białe słodycze batasza, czyste niczym umyte otoczaki, wyciągnięte z butelki schowanej w małej szafce; zimny smak ofiar rozdawanych po modlitwie – tak naprawdę ogólna, dostojna bezużyteczność całego rytuału. Lubił widok swojej ciotki, którą w malutkim pokoju otaczali jej bogowie. Gdy dęła w muszlę, wyglądała jak dziewczyna w wielkim domku dla lalek – był to dziwny widok – oglądanie bawiącej się dorosłej osoby. Czas modlitw był czasem, gdy doroś­li stawali się dziećmi.

Podczas posiłku, przy stole, Sandip zapytał swoją ciotkę:

– Mamima, powiedz, o co się dzisiaj modliłaś?

Usuwając z ryby małe i szczególnie uporczywe ości, odpowiedziała:

– Modliłam się, żeby samochód rano odpalił.

– Nie modliłaś się o nowy samochód? – zapytał Abhi z wysoką nutą rozczarowania w głosie.

Kontynuowali posiłek, przebierając rybę, szukając ości, małych, malutkich ości. Babla siedział z otwartymi ustami, w które jego matka wkładała małe kuleczki ryżu zlepionego z rybą. To, o co się modlisz w pokoju modlitwy, najmniej się liczy; najważniejsza była żywa rozrywka tu i teraz. Bogowie, w swojej najwyższej, wszystko przenikającej nieuwadze, zapominali odpowiadać na modlitwy, a wierni się tym nie przejmowali. Dla bogów i śmiertelnych ważne było stworzenie tej bogatej i niekończącej się chwili w małym pokoiku, tego tajemnego momentu, prawie występnego; święta komunia, podczas której zarówno przedmiot czci, jak i osoba czcząca byli zwolnieni z nieprzyjemnej odpowiedzialności za świat. Pomarańcze, białe słodycze batasza i ogórki.

Tłumaczył Michał Panasiuk

* W języku bengalskim – i prawdopodobnie w każdym innym języku północnoindyjskim – słowo „mama” oznacza „wujka od strony matki”. Różne prefiksy dodane do niego pozwalają opisać i skategoryzować różnego typu wujków od strony matki. Na przykład „ćhoto” oznacza „mały” lub „młodszy”, dlatego „Ćhotomama” w tej opowieści oznacza „młodszego wujka ze strony matki”. Żona „Ćhotomamy” to „Mamima”, co można z grubsza tłumaczyć jako „żona wujka ze strony matki”. Dzieci są zwykle nazywane swoimi pseudonimami, które mogą mieć znaczenie, ale nie muszą. W sumie rodzina bengalska to splątana sieć, rezonująca jaskinia pełna różnych imion i terminów, zbyt skomplikowanych, żeby tłumaczyć je osobno. Ich znaczenie, miejmy nadzieję, wynika z kontekstu.

Czytaj również:

Requiem dla Zeitgeista
i
rys. Marek Raczkowski
Doznania

Requiem dla Zeitgeista

Odnalezione w szufladzie opowiadanie  Vonneguta!
Kurt Vonnegut

Omar Zeitgeist, genialny naukowiec z Niemiec, wpadł na to, jak skonstruować bombę kosmiczną. Nic więc dziwnego, że musiał zacząć się ukrywać…

 

Czytaj dalej