Złota kareta
i
„Sabat czarownic”, 1821–1823 r., Francisco Goya
Doznania

Złota kareta

Zbigniew Brzozowski
Czyta się 10 minut

Zbigniew Brzozowski, pisarz zamieszkały w Szczecinie, zdobył już uznanie czytelników i krytyki, jest autorem kilku książek. Wiele pochwał zebrał zbiór jego opowiadań W miasteczku, które jak ogród Andersena (1975). Proza, jaką prezentujemy, pochodzi z nowej, oddanej do druku w wydawnictwie „Glob”, książki Brzozowskiego pt. Złota kareta. Jest utrzymana w klimacie na poły realistycznym, na poły fantastycznym, inspirowana przez niezwykłość i cudowność zaczerpniętą z ludowego folkloru i baśni, traktowanych z humorem i przymrużeniem oka.

Spotkanie

Czas płynął. Nie miała wielkiej ochoty jechać na lato do krewnych, do tego miasteczka. Byli w owych czasach krewni bogaci i ubodzy krewni. Barbara należała już wyraźnie do tych drugich, co było niezbyt przyjemne. Nie bardzo jednak miała co z sobą tego lata zrobić. A od jesieni w miasteczku mogła nawet dostać i pierwszą w życiu posadę. (Oczywiście, dzięki krewnym).

Od „kolei” jechała bryczką. Na łąkach dzieci pasły krowy. Przypomniała jej się ta Janinka sprzed lat… Ciekawe, co się z nią teraz dzieje.

Rzeka w upale błysnęła oślepiającą łaską. Czy można wejść do tej samej rzeki? Bose dzieci brodziły po płyciźnie. Przypomniał jej się nagle i Heraklit. Nie można wejść do tej samej rzeki… Nagle zachciało jej się spróbować, czy rzeczywiście nie można, ale bryczka już turkotała w wybrukowanej kocimi łbami uliczce.

Miasteczko było niewielkie. Rynek, uliczek z kilkanaście. No, jakby tak dobrze policzyć, to może i ze dwadzieścia kilka, ale to już razem z tymi najkrótszymi. Zwykłe miasteczko.

Dowiedziała się już w drodze od furmana, że mieszka tu nadal doktor, a także i aptekarz. Jest nawet i szewc niedowiarek. A kiedy latem zakwitną w ogródkach szałwie czerwone jak krew, co kapie ze skrwawionego serca, kiedy świeci księżyc, ukazuje się dusza kuzynki aptekarza. Dziewczyny, która zmarła młodo z nieszczęśliwej miłości.

I jeszcze, a już dojeżdżali, chciała wiedzieć, jak tu się teraz ludziom żyje, bo przecież sama może tu żyć będzie.

— Dobrze — człowiek z kozła bryczki odwrócił do niej głowę — tak ogólnie, to dobrze. Wszystko dobrze, panienko.

Ale potem, z innych rozmów okazało się, że nie jest aż tak dobrze. Nie to, żeby się ludzie bardzo skarżyli, żeby zaraz coś chcieli zrobić, ale to ktoś sarknął, to któraś powiedziała do sąsiadki:

— No, wie pani, to już ludzkie pojęcie przechodzi!

— Tego jeszcze brakowało — przytakiwała jej sąsiadka.

W chatce za mostem zamieszkała czarownica.

W miasteczku ten i ów trzymał krowę, więc czarów z mlekiem sobie nie życzono. Ludzie mieli i ogrody, i pola, chcieli, żeby im jakoś wszystko rosło, a tu pogoda wciąż nie była taka, jak trzeba. Jak przydałoby się słońce, to padało. Czarownicy zachciało się czarować, zjawiały się chmury strzępiaste, podobne do roztrzepanego zsiadłego mleka. Przychodził deszcz. Pewnie, może to i nie ona, ale kto ją tam wie…

Szewc niedowiarek już tam nic nie mówił na duszę kuzynki aptekarza. Kiedy wracał nocą z szynku (musiał pić, jak to szewc) i ją spotkał, to się nawet kłaniał, bo każdy szanował aptekarza i jego rodzinę. Trudno zresztą i nie szanować nieszczęśliwej miłości. Ale na czarownicę szewc klął, bo mu przez nią piwo kwaśniało.

Trzeba jednak przyznać, że wielu ludzi czarownicę ceniło. Była młoda i zdolna. Potrafiła odczynić nawet silny urok i bardzo złe spojrzenie. Rejentowa, osoba postępowa, której czarownica bardzo pomogła zamawiając różę, też ujmowała się za nią.

— To i co, że czaruje! Ludzie tego już zrozumieć nie mogą, że dziewczyna zamiast czekać na zamążpójście, wybiera sobie jakiś zawód.

Barbara, oczywiście, musiała tę czarownicę poznać. Wyszła wieczorem. W rynku zagadnęła starszą kobietę:

— A… do czarownicy to którędy?

— Prosto, prościuteńko. A potem jeszcze za figurą w prawo i ścieżką. Ale panienka taka młoda, to chyba w sprawach miłosnych?

Przeszła drewnianym mostem. Fale w rzece szeptały o swoich sprawach. Na niebie gromadziły się chmury. Zasnuwał się czerwony pas po słońcu na zachodzie.

Ta ścieżka za figurą była wąska. Po bokach zielsko rosło wysoko. Wiatr chylił dym z komina. Dym był mlecznobiały. Była to dobra pora na odwiedziny u czarownicy, bo w dzień czary nieco blakną.

Sowa przeleciała cicho tuż obok. W oknie pojawił się czarny łeb kota. Barbara zapukała. Drzwi się otwarły.

— W czwartki nie przyjmuję, w czwartki wyla… często mnie nie ma — powiedziała czarownica.

— Nie wiedziałam, w jakie dni można.

— A czy coś pilnego?

— Nie, właściwie nie… Ja tylko…

— No, skoro panienka już jest, to trudno, ale na przyszłość proszę pamiętać — powiedziała czarownica i wpuściła Barbarę do środka.

Było ciemnawo. Płomień pod blachą pieca mienił się czerwono. Pachniało ziołami. Kot wygiął się w czarny łuk. Miauknął.

— Po lubczyk?

Głos miała dziwnie znajomy. Nagle za oknem błysnęła pierwsza błyskawica. Wnętrze izby rozświetliło się sinym blaskiem.

— To ty?! — krzyknęła Barbara.

Janinka dopięła swego. Została czarownicą.

Za oknem rozszalała się burza.

Czarownica

Barbara pytała o ten lubczyk, choć na razie nie był jej potrzebny. Czarownica wyjaśniła, jak jest naprawdę. Prosiła tylko Basię, żeby nie powtarzała tego nikomu. Lubczyk — to ziele jak inne zioła. Z lubczyku nawet robi się przyprawę maggi. Prawda też, że konieczne są pewne zaklęcia. Należy też znać sposób. Ale przyrządzanie nawet najbardziej czarodziejskiego lubczyku jest prostsze, niż to się powszechnie sądzi.

A kto? Ma tego kota, bo się przybłąkał. Zresztą lubi koty. Ale do czarów kot jest właściwie zbędny, nawet przeszkadza. Sowa? Sowa — to co innego. Asysta sowy jest rzeczywiście przydatna, ale są różne gatunki sów. Nie każdy gatunek przydaje się przy każdych czarach. Sowy pójdźki załatwiają sprawy zdrowia. Pomagają też przy sprawach spadkowych. Kiedy przelatują nocą nad domem i wołają „pójdź, pójdź”, to znaczy, że czas już pisać testament.

Do czarów miłosnych natomiast należy używać wyłącznie sów płomykówek, tych, których pióra przy dziobie i oczach układają się w kształt serca.

Prawie co dzień Barbara odwiedzała czarownicę. To było pasjonujące! Móc rozmawiać o czarach z osobą tak dobrze zorientowaną. Być jej przyjaciółką!

Janinka miała do Basi pełne zaufanie.

A jak w ogóle udało jej się czarownicą zostać?

Wiedziała, że to trzeba załatwić — przez diabła.

Cóż, pytała tu i ówdzie, ale nikt jej nic mądrego nie potrafił doradzić. Wreszcie pewnego wieczoru, na łąkach koło krzewów rokiciny, spotkała diabła zupełnie przypadkowo.

Wcale jej zresztą nie kusił. Z początku nawet nie bardzo chciał z nią rozmawiać. Krzywił się, że za młoda, że być czarownicą — to zajęcie odpowiedzialne, zbyt uciążliwe nawet dla wielu kobiet dojrzałych.

Janka bardzo prosiła. Mówiła:

— Dam sobie radę.

A diabeł: to i trudne, i niebezpieczne.

Janina przekonywała, że nie boi się nawet ognia. Nawet i ognia piekielnego. Chce zostać czarownicą. Chciała od małego i musi czarownicą zostać. A że diabeł upierał się przy swoim, więc wreszcie zaczęła płakać.

Diabłowi zrobiło się głupio. Próbował ją uspokajać. No i w końcu się zgodził.

Teraz to Janina bez większego wysiłku rzuca, na kogo chce, uroki. Umie przemieniać się i w łasicę, i w czarną żabę. Skacze sobie przez płoty. Po północy włazi do obór, a potem może się wylegiwać i do południa. Ale kiedy zaczynała… Cóż, początki zawsze są trudne. Nieraz tak jej się chciało spać, a przecież, żeby krowom ze wsi w porę ściągnąć mleko, trzeba wstawać o świcie, wcześniej niż ich właścicielki. Potem, jak wiadomo, zbiera się chustą rosę i powtarza:

— Biorę pożytek, ale nie wszytek.

Najgorsze chyba jest to, że zawsze może znaleźć się jakiś ciekawy parobek. Janina rozmawiała już z czarownicami z innych regionów. Wszędzie zdarzało się to samo. Wytarły rosę i miały ściągnięte mleko na własne potrzeby, ale potem się okazywało, że gdzieś zaczaił się jakiś wścibski parobek. Podglądał, a potem zaczynał sam tę rosę zbierać. Mówił dureń:

— A ja nie statek — biorę ostatek.

No i potem mleko zaczynało mu się lać z byle czego, ale krowom w okolicy zupełnie wysychały wymiona.

Ważne jest też, jaki jest diabeł. I czary, i diabły są rozmaite. Bardziej albo mniej chytre. Z pocaztku, raz w miesiącu, i to akurat w czwartki po nowiu księżyca, musiała nosić diabłu masło i ser pod krzew rokiciny.

Tu krzaki. Coś w nich szepcze… Nie. To wiatr szumi. A księżyc taki cieniutki. Ledwie srebrny rąbek wynurzał się zza lasu. A jeszcze odezwie się puszczyk. I wystraszy tak, że się trudno uspokoić.

Cień diabła schylał się po przyniesione zawiniątko. Była już czarownicą, ale przed Barbarą nie będzie ukrywać, że strach ją brał porządnie.

— I co? Żałujesz, że zostałaś czarownicą?

— Nie.

Ciężko było, ale Janina nie żałowała. Mogła za to wieczorem wziąć kawał brzozowej kory, czytała na niej zaklęcia. Przyrządzała maść. Smarowała całe ciało. Nie bolały wtedy ręce od pracy, nie bolały nogi. Stawała się lekka jak piórko. Brała zwykłą miotłę. Na tej miotle mogła ulecieć ku chmurom. Świat z wysoka był ogromny.

A dobrze pamięta, jak ją pierwszy raz zaproszono na sabat. Ale się wtedy bała. Nie wiedziała, jak ją przyjmą. Czy jej ktoś nie wyśmieje. Nie znała tam przecież nikogo. A to właśnie wtedy, na tym pierwszym sabacie spotkała swojego czorta.

Bo przed Barbarą nie będzie ukrywać. Zresztą ludzie i tak o tym plotą. Po co Barbarze ma ktoś inny na nią nagadać. Jak się jest czarownicą, to nawet inaczej nie można. Diabeł został jej kochankiem.

— A jaki jest?

— Taki zły to nie jest.

— A przystojny?

— Tylko trochę mniej od chłopa. Wcale nie taki straszny, jak go malują.

— Brunet?

— No, pewnie.

— A… wiesz, kiedyś słyszałam… i nawet czytałam… ale…

— A co ?

— Kiedy się wstydzę pytać…

— Mnie? Coś ty! Przecie my dwie dziewczyny.

— No, bo… — Barbara nachyliła się do ucha Janiny i resztę wyszeptała.

— Że ma jak lód? E, nie. Nie powiem, żeby wiele się różniło od innych. Jeśli nawet trochę zimniejszy, to za to on sam jest, owszem, gorący.

Nasięźrzał

Jeśli dziewczyna wrzuci do mrowiska bławatki i kwiaty szybko sczernieją, to znaczy, że szybko wyjdzie za mąż.

— Zależy ci na szybkim zamążpójściu? — spytała Janina.

— Wcale.

— Dobrze by było, gdybyś miała widełki i haczyk z kości nietoperza. Haczykiem przyciągasz, a widełkami potem odpychasz. Na co akurat masz ochotę. Ja to strasznie lubię ich dręczyć! Ha, ha, ha! Oni się tak zabawnie męczą!

— Ale ja nie mam nikogo upatrzonego. Tak naprawdę, żaden mi się jeszcze nie spodobał.

— A może byś spróbowała nasięźrzału? Tylko że nasięźrzał dziewczyna musi zerwać sama, i to koniecznie w nocy. W dzień może sobie tylko upatrzyć, gdzie nasięźrzał rośnie. Potem nocą idzie po niego. Samiuteńka! Oczywiście, trzeba znać i zaklęcia. Jest kilka wersji. Trochę się od siebie różnią. Czekaj…

Zaczęła szukać w swoich notatkach.

— „…pięcią palcy, szóstą dłonią, niech się za mną chłopcy gonią.” Tak, dotąd jest wszędzie prawie tak samo, ale potem albo: „duzi, mali, by się wszyscy zalicali”, albo: „po stodole, po oborze, dopomagaj, Panie Boże”.

— Wolałabym inaczej.

— Jest jeszcze: „…niech się gonią: łysi sołtysi i inni z całej wsi”. Ale na sołtysach i łysych też ci chyba nie zależy?

— Oczywiście, że nie.

— Trochę możemy zmienić na własną rękę.

Czarownica Janina skusiła Barbarę.

I choć, wracając od niej, Basia spotkała księdza proboszcza, siwego i dobrego jak gołąb, choć się mu ukłoniła i powiedziała „Niech będzie pochwalony…”, choć tak pięknie pachniały krzewy róż przy plebanii — pokusa nie przeminęła.

Rano wybrała się na łąki, zaszła aż pod las, błądziła, wracała. Znalazła wreszcie miejsce, gdzie rosło kilka niewielkich roślinek. Z jednej łodyżki wyrastał jakby kłosek i liść. To był nasięźrzał.

— I jeszcze przyjdę tu nocą, jeśli tak mi się spodoba — szeptała sama do siebie. I śmiała się. Też z siebie. Nie wiedziała, jak potężne są czary miłosne.

Zbudziła się w nocy. Tykał zegar. Wstała cicho. Drzwi skrzypnęły. Wyszła. Idzie. Nic się nie boi. A może… może się boi? Idzie, lecz się boi.

Wszystko zanurzone w mroku i we śnie. Śpią ludzie i domy w uliczce. Bruk twardy i chłodny.

Z uliczki skręciła w dróżkę. Oglądnęła się, czy nikt jej nie śledzi. Nad łąkami stała mgła. W mroku i mgle zniknęło po chwili miasteczko. Przez łąki cicho płynęła zaczarowana rzeka.

Zrzuciła koszulę. Kiedy dziewczyny idą po nasięźrzał, nie mogą mieć na sobie żadnego ubrania. Muszą do ziela iść tyłem. Ręce wyciągają za siebie. Szukają po omacku.

To gdzieś tutaj. Te krzewy, te drzewa… Tam, gdzie to pasmo mgły… W mgłę weszła jak w chłodną wodę. Wśród białych oparów pewnie czaił się diabeł i pilnował, czy dziewczyna to, co czyni, czyni, jak czynić powinna.

Wyszeptała zaklęcie:

Nasięźrzale, rwę cię śmiałe
Pięcią palców, całą dłonią,
Cóż, że chłopcy za mną gonią,
Niech przybędzie gdzieś
z daleka
Ten, na kogo serce czeka.

Przed świtem chłód wstrząsa dreszczem, ścieżka wilgotna jest od rosy. Niebo zaczęło się żarzyć ciemną czerwienią, gdy wracała z łąk. Gwiazdy na wschodzie powoli bladły. Ale pokazała się niezwykle jasna Jutrzenka, planeta czarów miłosnych. I nie bladła.

Na piersiach miała Barbara schowaną roślinę. Roślina była czarodziejska.

Powinna jeszcze postawić na stole wieczerzę. Nocą — usiąść samotnie za stołem. Położyć ziele naprzeciw siebie. Ten, kto jej przeznaczony, zjawiłby się potem we śnie. We śnie podałby dziewczynie kubek wody.

Ale okazało się, że nawet nie było trzeba. Ten nasięźrzał działał wyjątkowo silnie. Przed wieczorem zerwał się wiatr. Pędził chmury. Mocno zapachniały jaśminy. Między chmurami błysnęły gwiazdy. Uliczką naprzeciw szedł ktoś szczupły, wysoki.

— Kuzynka mnie nie poznaje?

Poznała. Janek.


Tekst pochodzi z numeru 2261/1988 r., (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Ostatnia czarownica?
i
ilustracja: Katarzyna Korzeniecka
Wiedza i niewiedza

Ostatnia czarownica?

Adam Węgłowski

O Barbarze Zdunk, skazanej w Reszlu w 1811 r., często mówi się, że to ostatnia kobieta stracona w Europie za czary. A że sprawa dotyczy Warmii, rzuca cień na Polskę. Tyle że to wszystko spore nadużycie. Po pierwsze – Reszel podlegał wówczas władzom pruskim. Po drugie – Zdunk wprawdzie trafiła na stos, jednak skazano ją za podpalenie miasta, nie za czary.

Nawet jeśli ta nieszczęśliwa biedaczka rzeczywiście postawiła w ogniu kilka domów w 1807 r., to nie dlatego, że była zła do szpiku kości. Kierowały nią gniew i rozpacz z powodu zawiedzionej miłości. Dla pruskiego sądu złamane serce nie było jednak żadnym usprawiedliwieniem. Proces ciągnął się kilka lat, zamieniając życie Barbary w gehennę. Kiedy zapadł wyrok, sąd wykazał się jednak „litością”, nakazując katu zadusić skazaną, nim podpalono stos. A zatem odbyła się publiczna egzekucja jako żywo przypominająca dawne polowania na czarownice, tyle że z czasem przekłamano jej sens.

Czytaj dalej