Zimno
i
zdjęcie: Jacob Campbell/Unsplash
Opowieści

Zimno

H.P. Lovecraft
Czyta się 16 minut

Pytacie mnie, czemu tak bardzo boję się zimna, czemu drżę bardziej niż inni, gdy wchodzę do zimnego pokoju?

Dlaczego sprawiam wrażenie chorego, bliskiego mdłości, gdy pod koniec jesieni wieczorny chłód bierze górę nad ciepłem południa?

Są tacy, którzy twierdzą, że reaguję na zimno tak, jak inni na wstrętny zapach.

Opowiem wam zatem o najokropniejszym zdarzeniu, jakie mnie kiedykolwiek spotkało, a wy zechcecie osądzić, czy będzie ono wystarczającym wyjaśnieniem tych moich reakcji, które was tak zdumiewają.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

***

Mylny to pogląd, że wyobrażenie sobie czegoś okropnego łączy się nierozwiązalnie z ciemnością, milczeniem i samotnością. Moje okropne przeżycie spotkało mnie w świetle wczesnego popołudnia. W samym sercu nerwowej metropolii, kiedy to znalazłem się wśród bałaganu, panującego w pensjonacie najniższej kategorii, w towarzystwie jego ponurej właścicielki i dwóch ­rosłych mężczyzn.

Na wiosnę 1923 roku udało mi się zdobyć kilka zamówień dla czasopism, prac równie mało płatnych, co nudnych i znalazłem się w Nowym Jorku. Nie mogąc oczywiście płacić wygórowanego czynszu, tułałem się po pokojach umeblowanych, jednych ohydniejszych od drugich. Szukałem pokoju, który byłby w miarę czysty, który by posiadał meble względnie przyzwoite i cenę więcej niż rozsądną.

Zorientowałem się szybko, że błąkam się beznadziejnie między Scyl­lą i Charybdą. Jednak znalazłem w końcu dom przy ulicy Czternastej, na zachodniej stronie miasta, który wydawał mi się mniej odrażający niż poprzednie.

rys. Marek Raczkowski

rys. Marek Raczkowski

Była to czteropiętrowa nieruchomość, zbudowana z piaskowca, z pewnością nieco przed rokiem 1850, wyposażona w marmurowe kominki i w boazerie świadczące o dawnym bogactwie, po którym nastąpił gwałtowny upadek. W wielkich pokojach o wysokich sufitach, o ścianach udekorowanych niemożliwą tapetą i groteskowymi, gipsowymi gzymsami, panował zapach pleśni i stęchlizny. Ale podłogi były wyfroterowane, firanki znośne, ciepła woda rzadko tylko była zimna albo nie było jej w ogóle. Uznałem więc to miejsce za raczej niezłą norę na przezimowanie i przeczekanie, aż zdobędę odpowiednie środki do życia.

Właścicielka, dama w rozdeptanych trzewikach, Hiszpanka niemal że brodata, nazwiskiem Herrero, miała na tyle taktu, żeby mi oszczędzić swej paplaniny, lub swych rozważań na temat, o której godzinie gaszę światło w moim pokoju znajdującym się w korytarzu na trzecim piętrze. Moi współlokatorzy byli również ludźmi spokojnymi i dyskretnymi. Przeważnie byli to Hiszpanie, których stopa życiowa była tylko odrobinę wyższa od koniecznego minimum. W rezultacie więc największym kłopotem okazał się hałas pojazdów na ulicy, na którą wychodziły moje okna.

Mieszkałem w tym domu już około trzech tygodni, kiedy zdarzył się pierwszy dziwny wypadek.

Pewnego wieczora, około ósmej usłyszałem coś jakby plusk, dochodzący od sufitu. W moim pokoju rozszedł się nagle ostry zapach amoniaku. Rozglądnąwszy się, spostrzegłem plamę w narożniku pod sufitem, ściekały z niej na podłogę krople płynu. Przeciek ten znajdował się w narożniku od strony ulicy.

Pragnąc tępić zło u jego korzeni, zszedłem na dół, żeby zwrócić uwagę właścicielce na przykrości, jakie mnie spotykają. Zapewniła mnie, że zaraz wszystko będzie znowu w porządku.

– To ten doktor Munoz – tłumaczyła, wspinając się przede mną po schodach. – Na pewno rozlał swoje lekarstwa. Jest zanadto chory, żeby mógł sam się sobą zajmować – jest coraz więcej chory, a nie chce, żeby mu pomóc. Bardzo jest dziwny z tą swoją chorobą. Przez cały dzień bierze kąpiele z jakimiś osobliwymi zapachami. Całe gospodarstwo prowadzi sobie zupełnie sam – jego mały pokój pełen jest jakichś butelek i maszynerii. Poza tym nie wykonuje praktyki lekarskiej. Ale niegdyś był sławny – mój ojciec słyszał, jak mówiono o nim w Barcelonie – jeszcze niedawno nastawił złamane ramię fabrykanta ołowiu. Nigdy nie wychodzi, chyba tylko na taras na dachu. Mój syn, Esteban, przynosi mu jedzenie, bieliznę, wszystkie jego specyfiki i leki. Mój Boże, czegóż on nie wyprawia, żeby tylko utrzymać u siebie zimno!

Pani Herrero zniknęła w kierunku czwartego piętra; co do mnie, wycofałem się do mojego pokoju.

W parę chwil później amoniak przestał ciec, a kiedy wycierałem podłogę i otwierałem okno, żeby przewietrzyć pokój, usłyszałem ­­­– nade mną – ciężkie kroki mojej ­gospodyni. Potem u dra Munoza nie było już słychać żadnych hałasów, z wyjątkiem szmeru, który przywodził na myśl odgłosy wydawane przez jakiś mechanizm poruszany za pomocą silnika.

Przez chwilę zastanawiałem się nad tym, jaki mógł być rodzaj jego choroby i czy jego systematyczna niechęć do kontaktu z zewnętrzną atmosferą nie jest po prostu jakąś manią, pozbawioną głębszych podstaw. Istnieje – mówiłem sobie gorzko – coś strasznie przejmującego w losie wybitnej osoby, która tak całkowicie się od wszystkiego usunęła.

***

I pewnie nigdy nie zawarłbym znajomości z drem Munozem, gdyby nie atak serca, któremu uległem pewnego wczesnego popołudnia, kiedy właśnie pisałem w swoim pokoju. Lekarze zwracali mi uwagę na niebezpieczeństwo tych ataków i wiedziałem, że nie mam ani chwili do stracenia.

Przypomniałem sobie, co gospodyni opowiadała o pomocy wyświadczonej przez chorego doktora fabrykantowi ołowiu, powlokłem się o piętro wyżej i słabo zapukałem do drzwi znajdujących się dokładnie nad moimi własnymi drzwiami. Osobliwy głos, który – jak się zdawało – dochodził z prawej strony, odezwał się dobrą angielszczyzną, spytał o moje nazwisko i cel mojej wizyty. A kiedy udzieliłem wszystkich informacji, o które mnie proszono, otwarły się drzwi sąsiadujące z tymi, do których pukałem. Powiew zimnego powietrza owionął mi twarz. Jakkolwiek był to jeden z najgorętszych dni czerwcowych, zadygotałem.

Przeszedłem próg wielkiego apartamentu. Jego urządzenie było kosztowne i bardzo gustowne. Zdziwiło mnie to w tym przybytku niechlujstwa i nieładu. Zamaskowane łóżko grało w dzień rolę kanapy, a mahoniowe meble, bogate kotary, stare obrazy i wspaniała biblioteka wszystko to przywodziło na myśl raczej gabinet jakiegoś dygnitarza niż pokoik w biednym pensjonacie.

Zrozumiałem, że pokój, znajdujący się akurat nad moim mieszkaniem ­– ów „mały pokój”, pełen butelek i maszynerii, o którym mówiła pani Herrero – służył doktorowi po prostu za laboratorium, a jego pokój mieszkalny to był ten obok. Z boku była tam też łazienka, której podwójne drzwi ukrywały i maskowały wszystkie przybory codziennego użytku. Ów doktor Munoz – to było widoczne­– był człowiekiem kulturalnym, ­obda­rzonym dobrym gustem i pochodzącym z zamożnej rodziny.

Niski mężczyzna, stojący przede mną, był świetnie zbudowany. Jego ubranie, choć trochę pretensjonalne, było doskonale skrojone i znakomicie na nim leżało. Wytworna głowa, wyraz twarzy nieco wyniosły, lecz pozbawiony wszelkiej arogancji, broda krótko przycięta i stalowoszara. Staroświecki pince-nez osłaniał głębokie, żywe oczy ponad orlim nosem. Gęste włosy, starannie ostrzyżone, świadczące o częstych wizytach u fryzjera, rozdzielał nieskazitelny przedział nad potężnym czołem.

Całość sprawiała wrażenie rzadkiej inteligencji i natury o wiele wyższej ponad przeciętność.

A przecież, gdy po raz pierwszy ujrzałem dra Munoza wśród tej lodowatej atmosfery, doznałem odpychającego uczucia, którego nic w wyglądzie mojego gospodarza nie mogło usprawiedliwić. Jedynie sinawy odcień jego skóry i chłód jego ręki mogły być jakąś fizyczną podstawą tego wrażenia. Lecz nawet to można było łatwo wytłumaczyć, jeśli pamiętało się o tym, że ten człowiek był chory.

Być może też, że osobliwe, panujące tu zimno osłabiło moje dobre wrażenie. Bo rzeczywiście temperatura była o wiele niższa od normalnej, zwłaszcza w dniu tak gorącym, a każda rzecz nienormalna wzbudza awersję, nieufność i lęk.

Ale szybko zapomniałem o moich zastrzeżeniach, żeby móc podziwiać niezwykłą zręczność tego dziwnego lekarza. Zręczność, z której nie omieszkałem sobie zdać sprawy, jakkolwiek jego ręce, drżące i lodowate, wydawały się zupełnie martwe. Zorientował się natychmiast w moich dolegliwościach i zajął się mną w sposób świadczący o wielkim mistrzostwie.

Przez cały czas uspokajał mnie łagodnie modulowanym, choć bezbarwnym głosem, mówił mi, że jest najzaciętszym wrogiem śmierci, że stracił fortunę na eksperymenty, których celem było unicestwienie Wielkiej Kostuchy. Czuło się w nim szlachetny fanatyzm. Długo monologował w ten sposób, prawie jak stary gaduła, wciąż mnie przy tym badając i podając mi liczne lekarstwa, po które chodził do swego małego laboratorium.

Nie ulegało wątpliwości, że sąsiedztwo kogoś z jego środowiska wydało mu się szczęśliwym trafem w tym wątpliwym otoczeniu. I z pewnością to właśnie wzbudziło w nim potrzebę wywołania wspomnień z lat szczęśliwszych.

Jego głos, jakkolwiek dziwny, był w każdym razie uspokajający. Nie słyszałem jego oddechu, gdy zwracał się do mnie okrągłymi, wykwintnymi zdaniami. Próbował odwrócić moją uwagę od mych kłopotów osobistych, rozmawiając ze mną na temat swoich teorii i doświadczeń. Przypominam sobie, że taktownie pocieszał mnie co do moich sercowych słabości.

Powtarzał, że wola i świadomość są potężniejsze niż życie organiczne samo w sobie. Że nawet przy wątłej, źle rozwiniętej powłoce fizycznej naukowa pielęgnacja jej odpowiednich własności może doprowadzić do jej ożywienia, pomimo wszelkich wad funkcjonalnych, a nawet pomimo braków w normalnym zestawie poszczególnych organów. Zapewniał mnie – mówił to na pół żartem – że któregoś dnia nauczy mnie żyć albo przynajmniej stworzyć sobie pewien rodzaj świadomej egzystencji – na wypadek, gdyby organy moje przestały funkcjonować. Co do niego cierpiał na wiele chorób wymagających skomplikowanego leczenia, a jednym z jego elementów było ustawiczne zimno. Wszelka znaczniejsza podwyżka temperatury, gdyby trwała trochę dłużej, mogła być dla niego fatalna. Udawało mu się utrzymać w swym apartamencie temperaturę wyrównaną dzięki urządzeniu wytwarzającemu zimno przez absorpcję amoniaku. To właśnie silnik poruszający pompy tego urządzenia słyszałem często w moim pokoju o piętro niżej.

Mój atak uspokoił się zdumiewająco szybko. Drżąc z zimna, opuściłem to mieszkanie jako przekonany uczeń, a równocześnie szczery admirator owego samotnika o tak niezwykłych zdolnościach.

Tak wyglądała pierwsza z częstych wizyt, które miałem mu składać, odtąd jednak już w płaszczu. Słuchałem, jak opowiadał mi o swych sekretnych badaniach, o nadnaturalnych niemal wynikach, jakie uzys­kał, i z lekkim drżeniem oglądałem stare, tajemnicze tomy, z których składała się jego biblioteka. Nawiasem mówiąc, gospodarz mój wyleczył mnie prawie zupełnie – i trwale – z mojej choroby, dzięki swej rozumnej wiedzy.

Uderzyło mnie to, co mówił o starym doktorze Torres z Walencji. Z nim wspólnie dokonywał swych pierwszych doświadczeń i jemu właśnie udało się, przed osiemnastu laty, wyleczyć doktora Munoz z choroby niesłychanie ciężkiej, która spowodowała jego obecne słabości. Ów czcigodny lekarz z Walencji nie uratował zresztą wcześniej innego swego kolegi, który uległ straszliwemu wrogowi, mimo że tego wroga udało mu się z takim powodzeniem zwalczyć u następnego pacjenta. Doktor Munoz dał mi do zrozumienia – jakkolwiek szeptem i nie wchodząc w szczegóły – że zastosowana terapia odbiegała daleko od zwykłej i stosowała metody, które szacowni koledzy lekarze z pewnością powitaliby bez uznania.

rys. Marek Raczkowski

rys. Marek Raczkowski

***

Lecz równocześnie, z upływem tygodni zauważyłem z troską, że mój nowy przyjaciel powoli, lecz nieodwracalnie załamywał się fizycznie. Zauważyła to zresztą także pani Herrero. Siny odcień jego skóry wystąpił wyraźniej, głos stawał się coraz bardziej głuchy i bełkotliwy, jego ruchy były coraz mniej skoordynowane, a jego umysł i wola świadczyły o tym, że tak jego odporność, jak i energia ulegają nieustannemu osłabieniu.

Wydawało mi się zresztą, że żaden szczegół owego powolnego, a tak smutnego procesu starzenia się nie uchodził i jego uwagi. Stopniowo wyraz jego twarzy, a nawet sposób rozmowy stawał się gorzko ironiczny, co spowodowało, że odżyło we mnie uczucie przypominające ową gwałtowną niechęć, jakiej doznałem wobec niego wówczas, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy.

Ogarniały go nagle dziwaczne kaprysy: odkrył w sobie niezwykłe zamiłowanie do egzotycznych korzeni i egipskich kadzideł. Wskutek tego po pewnym czasie jego pokój przypominał podziemny grób któregoś z faraonów w Dolinie Królów.

Równocześnie zaś potrzebował coraz więcej zimna.

Przy mojej pomocy rozbudował system rur chłodniczych, które znajdowały się teraz także w jego apartamencie. Zmodyfikował pompy w ten sposób, żeby wydajność aparatów zwiększyła się i utrzymywała wewnętrzną temperaturę zero stopni, a w końcu minus trzy stopnie. Nieco cieplej było tylko w laboratorium i w łazience, żeby nie zamarzała woda i żeby nie trzeba było przerywać doświadczeń chemicznych.

Ponieważ lokator z sąsiedniego pokoju skarżył się, że lodowate powietrze przenika do niego poprzez wspólne drzwi, pomogłem memu przyjacielowi umieścić na nich ciężką tapetę izolacyjną. Zdawało się, że opanowuje go coś w rodzaju coraz to większego przerażenia, że otacza go jakaś chorobliwa, daleka aura. Wciąż mówił o śmierci, ale uśmiechał się szeroko zapadłą twarzą, gdy (w możliwie najdelikatniejszy sposób) poruszało się przy nim takie tematy, jak sprawy pogrzebu czy ostatnich dyspozycji.

Stał się wreszcie towarzyszem więcej niż kłopotliwym, po prostu makabrycznym. Jednakże pamiętając o tym, że ten człowiek mnie wyleczył, nie mogłem zdecydować się na to, żeby pozostawić go bez opieki. Załamałby się zupełnie, gdyby mnie zabrakło. Zaspokajałem więc troskliwie wszystkie jego potrzeby i sprzątałem mu pokój, owijając się grubym kocem, który kupiłem sobie specjalnie w tym celu. Ponieważ załatwiałem dla niego także wszystkie zakupy, nie mogłem opanować zdumienia, czytając spis produktów chemicznych, o które prosił, żebym mu je wyszukał w laboratoriach i aptekach.

Wydawało się, że w jego apartamencie panuje atmosfera paniki, coraz silniejszej. Jak wspominałem, cały dom pachniał pleśnią, lecz zapach, który wypełniał jego pokój, był jeszcze gorszy, i to pomimo wszystkich korzeni, kadzideł i ostrych wyziewów chemicznych z jego kąpieli, które brał teraz niemal bez przerwy i zawsze bez świadków. Zdawałem sobie sprawę, że zapach ten musi mieć jakiś związek z jego chorobą i drżałem na samą myśl o tym, co by to mogło być.

Pani Herrero czyniła znak krzyża za każdym razem, gdy go widywała. Bez skrupułów pozostawiła go tylko moim staraniom i nawet swemu synowi, Estebanowi, zabroniła cokolwiek dla niego załatwiać.

Gdy zaproponowałem mu, żeby poradził się innych lekarzy, chory dostał niemal ataku wściekłości. Nie ulegało wątpliwości, że musiał unikać zarówno wysiłków fizycznych, jak gwałtownych wzruszeń. Jednakże, choć jego wola i siła życiowa niknęły raczej, niż słabły, uparcie odmawiał pozostania w łóżku.

Później wróciła jego dawna przedsiębiorczość i wydawał się gotów odważniej niż kiedykolwiek stawić czoło wszelkim okropnościom śmierci. Może dlatego, iż czuł, że ów odwieczny wróg z każdym dniem coraz silniej chwyta go w swoje szpony. Przestał prawie zupełnie jadać, chociaż jedzenie zawsze było dla niego czynnością marginesową. Jedynie pełnia władz umysłowych zdawała się go powstrzymywać od pogrążenia się w całkowitej prostracji.

Wygląd i głos mego przyjaciela stały się wreszcie naprawdę przerażające, a jego obecność do tego stopnia nieznośna, że pewnego dnia we wrześniu człowiek, który przyszedł naprawić lampę na jego biurku i spostrzegł go znienacka, dostał ataku histerii. Atak ten zresztą mój przyjaciel uspokoił w sposób dość niezwykły, dając mi wskazówki, co mam robić, podczas gdy on sam pozostawał niewidoczny.

***

Później, mniej więcej w połowie października, spadła na nas z oszałamiającą brutalnością najokropniejsza z okropności. Pewnej nocy około jedenastej zepsuła się pompa kompresora, a w trzy godziny później aparat chłodniczy przestał funkcjonować. Dr Munoz wezwał mnie silnymi uderzeniami obcasa w sufit.

Rzuciłem się gorączkowo do naprawy aparatu, lecz moje amatorskie wysiłki nie na wiele się przydały. Poszedłem szukać mechanika do pobliskiego garażu, który był otwarty w nocy, lecz powiedziano mi, że nic się nie da zrobić przed rankiem, gdyż trzeba wymienić stary tłok.

Wściekłość i przerażenie umierającego samotnika przybrały już niemal rozmiary groteskowe, ale przestraszyło mnie to, że – jak mi się zdawało – opuszczały go resztki sił fizycznych. Za chwilę, jakby w jakimś ataku, ukrył oczy w dłoniach i pobiegł do łazienki. Wyszedł z niej po omacku, z obandażowaną głową; po raz ostatni widziałem jego oczy. W apartamencie stawało się teraz wyraźnie cieplej. Około piątej nad ranem doktor udał się do łazienki, polecając mi przedtem, abym natychmiast postarał się zdobyć jak najwięcej lodu, jaki będę mógł dostać w sklepach, już otwartych, lub jeszcze otwartych knajpach. Wracając z którejś tam wyprawy, kiedy złożyłem przed drzwiami łazienki wynik moich poszukiwań, za każdym razem słyszałem odgłos chlapaniny i słaby głos wołający wciąż to samo: „Jeszcze! Jeszcze więcej!”.

Na koniec wstał dzień – wydawało się, że będzie gorący. Sklepiki otwierały się jeden po drugim. Zrozpaczony, prosiłem Estebana, żeby szukał lodu, podczas gdy ja spróbuję znaleźć nowy tłok do pompy, lecz chłopak, posłuszny matce, nie chciał absolutnie nic robić.

Wynająłem wreszcie jakiegoś włóczęgę, spotkanego na rogu Ósmej Avenue, żeby dostarczał memu pacjentowi tyle lodu, ile mu będzie potrzeba.

Następnie pobiegłem na poszukiwanie tłoka, a równocześnie jakiegoś mechanika, który potrafiłby go zamontować. Trwało to bez końca; byłem niemal chory ze złości, gdyż godziny upływały w szalonym tempie, a ja myślałem o moim samotniku, wciąż telefonując to tu, to tam bez rezultatu. Nie miałem nawet chwili czasu, żeby coś przegryźć.

Biegałem nieprzytomnie od sklepu do sklepu, coraz to dalej, to metrem, to taksówką.

Wreszcie około południa znalazłem magazyn mający na składzie to, czego potrzebowałem. Mniej więcej o pół do drugiej wróciłem nareszcie do domu z wszystkimi potrzebnymi przyrządami i w towarzystwie dwóch zdolnych mechaników. Zrobiłem wszystko, co mogłem, i miałem nadzieję, że nie jest jeszcze za późno.

Lecz już przed moim przyjściem w całym domu zapanował ponury, głuchy strach. Panował też nieopisany tumult, a wśród zgiełku przerażonych głosów usłyszałem człowieka modlącego się głośnym, grubym głosem. Czuło się coś straszliwego w powietrzu, a lokatorzy szeptali między sobą, przebierali palcami paciorki różańców, do których odmawiania skłonił ich zaduch dolatujący zza drzwi doktora, dokładnie zamkniętych na klucz.

Włóczęga, którego wynająłem, uciekł przerażony, z obłędem w oczach, natychmiast po dostarczeniu drugiej z kolei porcji lodu. Może był to rezultat jego nadmiernej ciekawości.

On oczywiście nie mógł zamknąć za sobą drzwi na klucz. A teraz były zamknięte od wewnątrz. Żaden szmer nie dobiegał z apartamentu, oprócz szelestu, jaki mogły wydawać ciężko spadające, duże krople płynu. Nikt nie ośmieliłby się zapytać, co by to mogło być.

Po kilku sekundach dyskusji z panią Herrero i z mechanikami, pomimo strachu, który przejmował mnie aż do szpiku kości, postanowiłem wyważyć drzwi. Ale na szczęście gospodyni znalazła sposób wprowadzenia klucza z zewnątrz za pomocą drutu. Przedtem otwarliśmy wszystkie drzwi od wszystkich pokojów na piętrze i wszystkie okna w całym domu. Osłaniając nosy chusteczkami, weszliśmy wreszcie do tego przeklętego mieszkania, oświetlonego gorącym słońcem wczesnego popołudnia.

Coś w rodzaju ciemnej, tłustej strugi wylewało się z otwartych drzwi łazienki i biegło aż do przedpokoju, a stamtąd do biurka, przy którym utworzyła się kałuża, przejmująca dreszczem. Na kawałku papieru było coś nabazgrane ołówkiem, drżącym pismem. Papier był poszarpany, jakby szponami, które pozostawiły te ostatnie słowa w rozpaczliwym pośpiechu. A stąd ślad prowadził do łóżka, gdzie niknął w sposób, którego nie umiałbym nazwać.

Boję się nawet spróbować opisać to, co znajdowało się, a raczej to, co znaleźliśmy na tym łóżku. Sama myśl o tym mnie zabija. Ale zrozumiałem wszystko, czytając ten zatłuszczony papier. Odgadłem wszystko, podczas gdy gospodyni i obydwaj mechanicy, zdjęci paniką, uciekli z tego zapowietrzonego miejsca i pobiegli składać chaotyczne zeznania na komisariacie.

Doprowadzające do mdłości słowa tej kartki wydały mi się wprost niemożliwe do pojęcia w tym gorącym słońcu, w tym złocistym świetle, przy dobiegającym z Czternastej Ulicy zgiełku pojazdów. A jednak, muszę wyznać, wierzyłem w to, co czytałem w tej chwili. Czy wierzę w to jeszcze teraz? Doprawdy, nie umiałbym powiedzieć. Istnieją sprawy, nad którymi lepiej się nie zastanawiać. Wszystko, co mogę powiedzieć, to to, że nie znoszę zapachu amoniaku i że mdleję za najlżejszym podmuchem zimna.

„Oto koniec – głosiła okropna, postrzępiona kartka – oto koniec. Nie ma już więcej lodu. Ten człowiek zaglądnął do środka, a potem uciekł. Z minuty na minutę robi się cieplej. Tkanki nie wytrzymują: rozpadają się. Przypuszczam, że zrozumiał pan to, co chciałem powiedzieć à propos silnej woli i konserwacji ciała po tym, gdy jego organy już przestaną funkcjonować. To było doskonałe w teorii, ale nie mogło trwać w nieskończoność. Przyszedł postępujący rozkład, którego nie przewidziałem. Dr Torres zrozumiał, lecz ten wstrząs go zabił. I nie mógł znieść tego, co miał uczynić: przywrócił mnie do życia, ale bał się tego, co nastąpi. Trzeba by to przeprowadzić na mój sposób – drogą, którą przewidziałem, a potem stosować sztuczną konserwację. Ale teraz to już naprawdę koniec. Akurat, po osiemnastu latach, znowu umieram, i teraz już nie…”.

rys. Marek Raczkowski

rys. Marek Raczkowski

przełożył TOP.

Tekst pochodzi z numeru 855/1961 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Potwór na progu
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Doznania

Potwór na progu

H.P. Lovecraft

Istotnie, wsadziłem sześć kul w mózg mego najlepszego przyjaciela. Mam jednak nadzieję opowiadaniem tym wykazać, iż nie jestem jego zabójcą. Powiecie, żem szaleniec bardziej szalony niż człowiek, którego zabiłem w zakładzie dla obłąkanych w Arkham. Później czytelnicy zważą moje argumenty, powiążą je ze znanymi faktami i przyznają mi rację, stanąwszy twarzą w twarz wobec niezbitego dowodu – potwora na progu mego domu.

Aż do tej chwili ja także w niezwykłych opowiadaniach, które pchnęły mnie do czynu, widziałem tylko szaleństwo. Dziś jeszcze waham się, czy to nie pomyłka, czy rzeczywiście nie dostałem pomieszania zmysłów… Inni jednak też opowiedzieć mogą zdumiewające rzeczy o Edwardzie Asenatcie Derbym. Nawet policja nie mogła wyjaśnić tej ostatniej wizyty. Próbowali zbudować jakąś rozsądną teorię – ponury żart lub zemsta odprawionego służącego – ale w głębi ducha wiedzą, że prawda jest o wiele straszniejsza.

Czytaj dalej