Rok 1774, 15 lat przed wybuchem rewolucji francuskiej. Gdzieś pomiędzy Poczdamem a Berlinem grupa libertynów wygnanych z purytańskiego dworu Ludwika XVI szuka poparcia u legendarnego niemieckiego uwodziciela i wolnomyśliciela. Francuscy arystokraci kryją się w leśnej głuszy, na odciętym od cywilizacji skrawku ziemi, gdzie po zachodzie słońca oddają się swoim seksualnym fantazjom. Liberté, prezentowane na ubiegłorocznym festiwalu w Cannes, nie jest jednak klasycznie rozumianym wykładem na temat historii XVIII-wiecznej libertyńskiej Europy. To przede wszystkim, wykraczając poza sztywne ramy czasowe, opowieść o zachłanności, cielesnych żądzach, onirycznej logice snu, a także manifestacji artystycznej wolności. Z reżyserem filmu, Albertem Serrą rozmawia Mateusz Demski.
Mateusz Demski: Eric Kohn napisał w „Indiewire”, że Liberté to perwersyjna lekcja historii, która stawia sobie za cel wywołanie szoku i oburzenia. Że prezentowane na ekranie orgie seksualne i sadomasochistyczne obsesje są niczym zaproszenie dla części widzów do wyjścia z tego kontrowersyjnego filmu.
Albert Serra: Czy ja wiem, czy kontrowersyjnego. Ja mam takie poczucie, że to nie mój film wzbudza kontrowersje, ale owe kontrowersje drzemią w publiczności. Szok, gwałtowna reakcja, problematyczność odbioru są pojęciami względnymi, zależnymi w istocie od indywidualnego punktu widzenia. Niektórym może będzie ciężko w to uwierzyć, ale za tym filmem nie stoi nikczemna i pyszałkowata prowokacja. Moim celem naprawdę nie jest epatowanie skandalem, żeby ludzie wychodzili z kina w trakcie pokazu (śmiech).
To prawda, że pisałeś Liberté z myślą o teatrze?
Tak. W początkowym zamyśle chciałem rozegrać Liberté trochę inaczej. Pomysł zaczął się na scenie, a więc na obszarze zupełnie innych działań artystycznych. W 2018 r. na zaproszenie teatru Volksbühne w Berlinie wystawiałem sztukę inspirowaną dziełami i opisami libertyńskich praktyk seksualnych markiza de Sade’a. Mogę powiedzieć, że efektem czułem się względnie usatysfakcjonowany, spektakl