Z opowieści przewodnika Dżahongira – o szeleszczącym skarbie
i
fot. Christopher Rose
Doznania

Z opowieści przewodnika Dżahongira – o szeleszczącym skarbie

Piotr Krawczyk
Czyta się 9 minut

Podczas ich pierwszej wspólnej niedzieli, Dżahongir przywiózł Marcina w bardzo ciekawe miejsce, do wioski leżącej kilka kilometrów na wschód od centrum Samarkandy. Właściwie było to miasteczko, które z czasem połączyło się ze swoją wielką siostrą i przekształciło w przedmieście. Leżało w zakolu wschodniej obwodnicy aglomeracji i nosiło nazwę Koni Ghil. Tam to, w 2001 roku, przy wsparciu UNESCO odtworzona została jedna ze znanych w całym średniowiecznym świecie wytwórnia papieru samarkandzkiego.

Pan Dżahongir był specyficznym osobnikiem. Był i czuł się stuprocentowym Uzbekiem, o czym świadczył nie tylko jego wygląd i sposób bycia, ale i wiele opinii, które padały z jego ust. Miał niewiele ponad czterdzieści lat, wyglądał dość niepozornie, choć uważnemu obserwatorowi jego rysy twarzy mogły jawić się jako nieprzeciętne. Z jednej strony zachowały trudno uchwytny ślad dzieciństwa, twarz Dżahongira przypominała troszkę twarz chłopca, z drugiej strony jego czarne przenikliwe oczy znamionowały szczególnie wysoki poziom inteligencji i dojrzałości.  Podczas sezonu turystycznego Dżahongir pracował w Grupie jako przewodnik oprowadzający Francuzów i czynił to od szeregu lat, z roku na rok doskonaląc się w swoim zawodzie. Jego opowieści były coraz ciekawsze i wygłaszane coraz lepszą francuszczyzną. Mówił w tym języku bardzo dobrze, ale, rzecz jasna, o wiele swobodniej czuł się w rosyjskim. Kiedy zorientował się, że Marcin też go zna, skusiło go to i zaczął wszystko opowiadać w języku Dostojewskiego. Szybko się jednak okazało, że francuskie passusy miał Dżahongir utrwalone na tyle mocno, że samoistnie wskakiwały mu niemal w każde zdanie. Mieszając języki, tworzył zdania nasycone zaskakującym wewnętrznym czarem. Bardzo chciał swojemu turystycznemu podopiecznemu jak najlepiej wszystko wytłumaczyć, przedstawić, opisać i to jego emocjonalne zaangażowanie przydawało wypowiedziom dodatkowego uroku. Wypowiadał więc zdania typu – Wsio nacziałos’ w wasmom wiekie, cziut cziut posle une grande bataille entre deux armées. Czynił to bezwiednie, więc brzmiało to zupełnie naturalnie, a jego rozmówca, jako że porozumiewał się w obu tych językach, bez trudu wszystko rozumiał. Ba! Po pewnym czasie sam odkrył, że to po prostu niezwykle wygodne w rozmowie i podjął tę samą konwencję. Jeśli zabrakło słowa w jednym języku, natychmiast pojawiało się w drugim. Paka – c’est comme ça. Albo – etot dom był pastrojen tak tocz’na, kak ils construisaient des maisons de ce type en Moyen Âge.

Po przyjeździe na miejsce Dżahongir rozpoczął opowieść.

– Mimo oporu, powstań i buntów, na początku ósmego wieku Arabowie zajęli dwa najważniejsze miasta Sogdiany – Bucharę i stolicę krainy, Samarkandę, która ostatecznie uległa najeźdźcom w 712 roku. Zwycięską armią Arabów dowodził wówczas namiestnik Chorasanu, mianowany przez swego władcę kalifa Al-Walida Pierwszego, niejaki Kutajba Ibn Muslim, który w latach 706–713 konsekwentnie posuwał się naprzód, podporządkowując sobie kolejno zdobywane miasta i regiony, aż dotarł do Fergany.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Zresztą dwa lata później, w 715 roku, tam to dopadła go śmierć – dorzucił. – I nie zabili go bynajmniej stawiający opór Fergańczycy, lecz wojownicy jego własnej armii, z którą popadł w konflikt.

No eto tolka kstati – Dżahongir uśmiechnął się do Marcina. – Revenons à nos moutons, ja priedłagaju.

– W ostatnich miesiącach 751 roku – podjął główny wątek – w zislamizowanej Samarkandzie zbudowano pierwszą wytwórnię papieru, już wtedy bardzo zmyślnie wykorzystującą moc płynącej wody, i opracowano pełen cykl technologiczny wytwarzania szeleszczącego skarbu. W ósmym wieku naszej ery w Samarkandzie i jej najbliższych okolicach było takich papierni kilkaset, mówi się, że pomiędzy dwieście pięćdziesiąt a czterysta. W pierwszych wiekach istnienia cywilizacji muzułmańskiej Samarkanda stanowiła zagłębie papieru dla całego świata islamu, stamtąd wysyłany był on do najodleglejszych zakątków kalifatu. Wiele ważnych arabskich i perskich manuskryptów, szczególnie z dziewiątego i dziesiątego wieku, spisano na papierze pochodzącym właśnie z tego miasta.

Manufaktura papieru Meros w Koni Ghil, fotografia: Piotr Krawczyk
Manufaktura papieru Meros w Koni Ghil, fotografia: Piotr Krawczyk

A stało się to wszystko za sprawą bitwy nad rzeką Tałas, która miała miejsce latem owego 751 roku. Spotkały się tam arabskie wojska podążające na wschód, wysłane przez panującego w Bagdadzie pierwszego kalifa z nowej dynastii Abbasydów, As-Saffaha, z wojskami Chińczyków, będących wówczas pod panowaniem dynastii Tang, a konkretnie cesarza Xuanzonga, posuwających się na zachód. Oczywiście w obu armiach stających do walki, prócz Arabów i Chińczyków byli także przedstawiciele podbitych bądź sprzymierzonych ludów, wojska po obu stronach nie były jednorodne etnicznie, znajetie. W lipcu 751 roku, w dolinie rzeki Tałas, toczącej swe wody z obecnego Kirgistanu do Kazachstanu, niedaleko współczesnego kazachskiego miasta Taraz leżącego dwieście kilkadziesiąt kilometrów na północny-wschód od Taszkientu, pod promieniami palącego słońca, w tumanach wszechobecnego piaskowo-gliniastego pyłu, tysiące ludzi walczyło ze sobą na śmierć i życie.

Dżahongir rzucił wymowne spojrzenie podkreślające poetykę wypowiedzi.

– Uważa się, że armie liczyły po kilkadziesiąt tysięcy wojowników, choć niektórzy twierdzą, że po obu stronach ich liczba przekraczała sto tysięcy. Wiadomo jednak na pewno, że to muzułmanie zwyciężyli i choć może nie tylko dzięki tej wygranej bitwie, ale jednak od tej pory Chińczycy nigdy już nie zapuszczali się tak daleko na zachód, a i Arabowie zrezygnowali z dalszych podbojów na wschodzie. W bitwie zginęło ponoć pięćdziesiąt tysięcy Chińczyków, a zabitych byłoby jeszcze więcej, gdyby nie to, że niektórzy zdołali się wykupić. Oświadczyli mianowicie swoim pogromcom, że są w posiadaniu umiejętności wytwarzania papieru i w zamian za darowanie życia są gotowi przekazać tę wiedzę zwycięzcom. Arabowie przystali na taki układ, papier był dla nich dobrem bezcennym. Pierwsze papiernie postanowiono zbudować właśnie w Samarkandzie, bodaj największym wówczas mieście Azji Środkowej. Odtworzona w Koni Ghil papiernia działa obecnie tak samo, jak te pierwsze, sprzed 1250 lat.

Proces produkcji papieru, fotografia: Piotr Krawczyk
Proces produkcji papieru, fotografia: Piotr Krawczyk
Proces produkcji papieru, fotografia: Piotr Krawczyk
Proces produkcji papieru, fotografia: Piotr Krawczyk
Proces produkcji papieru, fotografia: Piotr Krawczyk
Proces produkcji papieru, fotografia: Piotr Krawczyk
Proces produkcji papieru, fotografia: Piotr Krawczyk
Proces produkcji papieru, fotografia: Piotr Krawczyk

Marcin zamyślił się, słuchając przewodnika i wodząc wzrokiem po drewnianej maszynerii napędzanej prądem rzeczki, wrastającej w ścianę budynku.

Gdy człowiek sobie wyobrazi i uświadomi, jak dawno temu to wszystko się działo, ma poczucie obcowania z czymś trudnym do pojęcia, z tchnieniem prawdziwie zamierzchłej historii. Bo kiedy chińscy jeńcy składali Arabom swoje obietnice, a po darowaniu życia demonstrowali nowym panom pierwsze stronice drogocennego papieru, na terenach naszego kraju wyłaniały się dopiero wspólnoty plemienne. Wiślanie, Dziadoszanie czy inni Ślężanie jeszcze łowili ryby, polowali na dzikiego zwierza i zbierali runo po lasach. Na wpół legendarny Lech miał dopiero za kilkadziesiąt lat przyjść na świat, by stanąć na czele naszych przodków Polan, założyć stolicę w grodzie Gniezno i białego orła obrać za godło Lechitów. Było to grubo przed królem Popielem i Piastem Kołodziejem. Nie tylko o papierze się jeszcze u nas nie śniło. Nikt nie śnił nawet o pisaniu!

Po chwili usłyszał, że konsekwencje bitwy nad rzeką Tałas wpłynęły na losy całej Europy. Przez kilkaset lat sztuka wytwarzania papieru przewędrowała bowiem szmat drogi. Z Samarkandy dotarła do Bagdadu, stamtąd do Egiptu, potem przez północne wybrzeże Afryki aż do Maroka i do kalifatu Kordoby, by wreszcie przez Hiszpanię, Włochy i południową Francję, w drugiej połowie XII wieku rozpocząć wędrówkę przez Europę. Chociaż chrześcijańska Europa niezbyt chętnie przejmowała muzułmańską technologię, wynalazek Gutenberga sprawił, że w połowie XV wieku papier ostatecznie wyparł wszystkie inne materiały stosowane wcześniej w piśmiennictwie Zachodu.

Przewodnik popatrzył z nieskrywaną dumą na Marcina i przeszedł do opowieści o niepozornym glinianym budynku, przed którym stali.

Mechanizm ubijający pulpę papierową, fotografia: Piotr Krawczyk
Mechanizm ubijający pulpę papierową, fotografia: Piotr Krawczyk

– W połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku pewien samarkandzki wytwórca ceramiki miał marzenie. Narastało w nim ono od czasu, kiedy wziął udział w konferencji zorganizowanej przez ONZ na temat zaginionej kultury Uzbekistanu. Rosło w nim z wielką intensywnością, aż w końcu zaowocowało męską decyzją. Postanowił sam odtworzyć średniowieczną sztukę wytwarzania papieru samarkandzkiego, definitywnie zapomnianą w XIX wieku. Przez pięć lat eksperymentował z różnymi materiałami i technikami, by na początku lat dwutysięcznych dojść do przekonania, że wie już, jak ten papier sporządzano i jak on mógłby to ponownie czynić. Nabrał pewności, że źródłem materiału wyjściowego jest drzewo morwowe, których setki rosną w rejonie Samarkandy od najdawniejszych czasów. Mają one strategiczne znaczenie dla kraju z uwagi na jedwabniki. Obecnie tutowniki są nawet objęte w Uzbekistanie specjalną rządową ochroną. W związku z tym pozyskiwanie jednorocznych gałązek, których łyko potrzebne jest w dużych ilościach do produkcji papieru nie było i nadal nie jest czymś łatwym. On jednak się uparł, a wraz z nim cała jego rodzina, że średniowieczną papiernię zbuduje i papier będzie wytwarzał. Jakkolwiek wystarał się o wsparcie różnych międzynarodowych funduszy, okazały się one niewystarczające. Jego zaangażowanie w sprawę było tak wielkie, że zdecydował się zainwestować własne oszczędności. Pod koniec budowy musiał nawet sprzedać samochód i biżuterię żony, by dokończyć dzieła.

W końcu jednak dopiął swego.

Dżahongir spojrzał na Marcina słuchającego go z wielką uwagą. Jego wzrok wyrażał satysfakcję i dumę z rodaka.

Zahodim à l’intérieur? – zapytał po chwili z uśmiechem.

*

Tłumaczenie wypowiedzi Dżahondira na polski (w kolejności pojawiania się):

– Wszystko zaczęło się w ósmym wieku, zaraz po wielkiej bitwie stoczonej przez dwie armie;

– Na razie – jest właśnie tak; 

– Ten dom został zbudowany dokładnie tak, jak budowano budynki tego typu w średniowieczu; 

– Ale to tylko tak na marginesie […] powróćmy do tematu, proponuję; 

– wie pan (znajetie);

– Wchodzimy do środka?

*

Fragment niepublikowanej powieści Piotra Krawczyka pt. Dziewiętnaście tygodni (rozdział 5). 

Czytaj również:

Przypadek uczy
i
Wejście do Shah-e Zinda, Samarkanda, Uzbekistan / zdj. Robert Wilson
Opowieści

Przypadek uczy

Piotr Krawczyk

Autobus marki Isuzu, jak w przypadku prawie wszystkich autobusów miejskich Samarkandy pojazd doprawdy niewielki, można powiedzieć, że właściwie bardzo duży mikrobus, gnał slalomem pomiędzy dziurami w drodze, miotając pasażerami od ściany do ściany. Tak jak inne, na dachu załadowane miał butle z gazem, upakowane obok siebie jak sardynki. Chwała Bogu, linię numer dziewięć obsługiwały właśnie autobusy Isuzu, a nie maleńkie mikrobusiki Daewoo Damas z odsuwanymi z boku drzwiami, zaprojektowane na sześć–siedem niewielkich osób. Do takiego maleństwa by nie wsiadł. Pomijając wszelkie inne względy, po prostu by się nie zmieścił.

W Isuzu, kiedy stał, niemal dotykał głową sufitu. Dlatego starał się zawsze wybierać miejsce, gdzie w suficie była klapa, tam było wyżej. Ale okna były na tyle nisko, że żeby coś zobaczyć poza nawierzchnią drogi, musiał w zasadzie niemal kucnąć, co zazwyczaj wywoływało wśród pasażerów jeszcze większe zaciekawienie. Bo on sam, postać dziwna i przez to atrakcyjna aż do bólu, niezmiennie wzbudzał powszechne autobusowe zainteresowanie. Atrakcyjna do bólu, tak, to dobre określenie, nieraz widział kątem oka zmagania malujące się na twarzach najbliższych współtowarzyszy podróży, starających się pohamować przemożną ciekawość, by nie gapić się na niego wprost, z bliska. Bardzo często zmagania te nie kończyły się jednak sukcesem. Wygrywał instynkt, wewnętrzny przymus, by gapić się, gapić bez ogródek, wpatrywać bez skrupułów, nawet z całkiem bliska. A przecież trochę głupio tak gapić się na kogoś.

Czytaj dalej