Z kamerą w zaświatach
i
TOPOR – rysunek z archiwum, nr 1174/1967 r.
Przemyślenia

Z kamerą w zaświatach

Leigh Singer
Czyta się 9 minut

Co czeka nas po śmierci? Oto 10 filmów, których twórcy wyobrazili sobie niewyobrażalne.

Na długo przedtem, zanim narodziło się kino, malarze, poeci i kompozytorzy, inspirujący się w znacznej mierze religią, próbowali tworzyć różne wizje zaświatów. Często pojawiały się w nich niebo i piekło albo diabły i anioły. Niekiedy dorzucano też duchy czy zjawy, świeckie lub mające swoje miejsce w porządku religijnym – w każdym razie niezmiennie borykające się z jakimiś niezałatwionymi sprawami tu, na ziemi. Śmierć wydawała się tylko etapem podróży, a nie ostatecznym celem. Zaświaty budziły grozę albo niosły obietnicę zbawienia, zawsze jednak były żywe i realne.

Kino, rzecz jasna, od dawna podejmowało tę tematykę, a filmowcy chętnie przedstawiali na ekranie świat, który kryje się po drugiej stronie. Nieważne, czy pokazywali nam wspaniałe bramy niebios, czy też korytarze nudnego biura – zawsze próbowali nadać zaświatom jakiś sens, bo przecież to zasadnicza, fascynująca ludzka potrzeba. Nawet Sprawa życia i śmierci (1946) Michaela Powella i Emerica Pressburgera – film wybitny i naprawdę oryginalny – zakłada, że „tam na górze” obowiązują różnego rodzaju procedury i zasady. Może filmowcy, których dzieła prezentujemy poniżej, trafnie odgadli, co dzieje się w zaświatach, a może nie. W każdym razie bez wątpienia dowiedli, że ludzka wyobraźnia nie zna granic.

TOPOR – rysunek z archiwum, nr 1174/1967 r.
TOPOR – rysunek z archiwum, nr 1174/1967 r.

Awantura w zaświatach (1941)
reżyseria Alexander Hall

Awantura – a konkretnie komedia romantyczna na podstawie nigdy niewystawionej sztuki teatralnej. Hit, który w latach 40. XX w. zainspirował całą falę filmów o zaświatach (A Guy Named Joe, Niebiosa mogą zaczekać, Spadaj na ziemię). Bohater – bokser, chłopak z ludu, który zrobił karierę dzięki walkom na pięści – trafia do nieba o 50 lat za wcześnie. Niebiańska szycha, niejaki pan Jordan (Claude Rains, uosobienie niewymuszonej wytworności), wysyła go z powrotem na ziemię i przydziela mu ciało milionera, który padł ofiarą morderstwa…

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Filmowe zaświaty to owiany mgłą pas startowy lotniska. Pasażerowie są kierowani do strefy tranzytowej w sprawny i zorganizowany sposób, aczkolwiek zdarzają się pomyłki. Temat reinkarnacji sprzyja błyskot­liwym dialogom i dowcipnej grze aktorskiej. Nie brak jednak słodko­-­gorzkiego tonu. Awantura w zaświatach weszła na ekrany zaledwie kilka miesięcy przed Pearl Harbour i przed przystąpieniem Ameryki do drugiej wojny światowej. Śmiejemy się, ale jednocześnie towarzyszy nam niepokój. Przeczuwamy, że wkrótce wielu młodych ludzi zostanie zabranych do nieba o wiele za wcześnie.

Sprawa życia i śmierci (1946)
reżyseria Michael Powell i Emeric Pressburger

„Łucznicy” Powell i Pressburger [określenie stąd, że ich firma produkcyjna nosiła nazwę The Archers – przyp. tłum.] mierzyli początkowo w stworzenie filmu mającego przekonać widzów do zalet powojennej współpracy między Anglią a Amery­ką. Ponieważ jednak przeżywali właś­nie najlepszy okres swojej kariery, z propagandy uczynili najbardziej magiczny, najbardziej romantyczny film w historii brytyjskiej kinematografii.

Akcja dzieje się na zmianę na tym i na tamtym świecie. Śledzimy losy młodego pilota RAF-u (David Niven), który zostaje zestrzelony i cudem uchodzi cało, lecz przez pomyłkę upominają się o niego niebiosa, podobnie jak w Awanturze w zaświatach. Ostatecznie musi stanąć przed niebiańskim sądem i dowieść, że zasługuje na to, by wrócić na ziemię, do kobiety, którą pokochał. Film jest czystą radością, arcydziełem wyobraźni (sceny dziejące się na ziemi zostały nakręcone w przebogatej kolorystyce, a rozgrywające się w niebie na taśmie czarno-białej) i pomysłowości (np. ogromne schody wiodące w zaświaty, zaprojektowane przez scenografa Alfreda Jungego). Nie zabrakło też puszczania oka do widzów. Kiedy ekstrawagancki posłaniec niebios, grany przez Mariusa Goringa, zstępuje do wielobarwnej Anglii, wzdycha z żalem: „Tam, na górze, tęskno za technikolorem”.

To wspaniałe życie (1946)
reżyseria Frank Capra

George Bailey (James Stewart) stoi w obliczu bankructwa i wie, że wkrótce okryje się hańbą w swoim rodzinnym miasteczku Bedford Falls. Przekonany, że jego życie straciło sens, próbuje popełnić samobójstwo. Dopiero dzięki aniołowi praktykantowi imieniem Clarence (Henry Travers) zrozumie, jak wiele dał ludziom. I chociaż jest zwykłym człowiekiem, jego życie ma ogromne znaczenie. Jak każde życie.

Mamy tu do czynienia ze zręcznym odwróceniem opowieści o zaświatach. Oglądamy alternatywną przyszłość Bedford Falls – przyszłość, w której Bailey nigdy się nie urodził. Dziś film jest pozycją obowiązkową kina rodzinnego, oglądaną w każde święta Bożego Narodzenia. Łatwo skupić się na urokliwej pierwszej połowie i zapomnieć o okrutnej rozpaczy, którą dzięki Jamesowi Stewartowi odczuwa Bailey, gdy świat wali się mu na głowę. Zarówno odtwórca głównej roli, jak i reżyser Frank Capra mieli jeszcze niezagojone wojenne rany. Nie obawiali się naprawdę mrocznych tonów – i właśnie dlatego finałowe zbawienie głównego bohatera budzi tym większą radość. To wspaniałe życie należy do grona nielicznych filmów, które w pełni zasługują na łzy wzruszenia widzów.

Orfeusz (1950)
reżyseria Jean Cocteau

Artysta i filmowiec Jean Cocteau wziął grecki mit o poecie, który zstępuje do piekieł, by uratować swoją zmarłą żonę, i przekształcił w zupełnie wyjątkowe filmowe doświadczenie, zachwycającą medytację o cenie artystycznej nieśmiertelności. Przy okazji namieszał nieco w fabule. Uczynił Śmierć – przedstawioną tu jako femme fatale w czarnych skórzanych rękawiczkach sięgających do łokci – uczestniczką skomplikowanego czworokąta miłosnego.

Pomysłowe efekty wizualne – uzyskane dzięki wykorzystaniu luster, wody i taśmy filmowej puszczanej w drugą stronę – pozwalają nam zejść do świata podziemi, surowej krainy starych ruin i nieustępliwej biurokracji. Tam właśnie tytułowy bohater (zagrany z pełną mroku ekspresją przez Jeana Marais’go, który współpracował wcześniej z Cocteau przy Pięknej i bestii) rzuca wyzwanie obowiązującemu porządkowi. Cocteau jest jednak ewidentnie rozdarty, jeśli chodzi o poświęcenia niezbędne w tworzeniu sztuki. Film pogrąża się przez to w fascynującym kryzysie egzystencjalnym. Śmiertelność nie została tu sprowadzona wyłącznie do zaświatów. „Lustra to drzwi, przez które wchodzi śmierć – mówi jedna z postaci. – Spoglądaj przez całe życie w zwierciadło, a ujrzysz Śmierć przy pracy”.

Sok z żuka (1988)
reżyseria Tim Burton

Zdawałoby się, że zaświaty dostarczają filmowcom nieograniczonych możliwości. Zaskakujące zatem, jak często przedstawia się je jako bezbarwne, zbiurokratyzowane i w sumie dość nudne. Na tym tle pokręcony, jaskrawy, wręcz jarmarczny, odwołujący się do gotyckiej stylistyki i wrażliwości film Tima Burtona wypada niezwykle oryginalnie.

Para, która niedawno umarła, roz­paczliwie próbuje pozbyć się ze swojego domu nowych, żywych lokatorów. Wreszcie podejmuje nieroztropną decyzję i zatrudnia do pomocy demonicznego „bioegzorcystę” z zaświatów. Sok z żuka to wciągająca zabawa, mieszanka cukierkowych kolorów, animacji poklatkowej, zaskakujących tańców kalipso i wschodzących gwiazd Hollywoodu (Geena Davis, Alec Baldwin, Winona Ryder) oraz szalony mistrzowski popis Michaela Keatona. Jak przystało na film Tima Burtona – reżysera, którego świat jest przyjazny dla wszystkich odmieńców i freaków – żywi i martwi mogą współistnieć długo i szczęś­liwie. Co prawda Burton zapuścił się jeszcze dalej w świat pozagrobowy w animowanej Gnijącej pannie młodej z 2005 r., ale Sok z żuka to jego najbardziej „uduchowiony” film. Zaświaty nigdy nie były tak pełne życia.

Głęboko, prawdziwie, do szaleństwa (1990)
reżyseria Anthony Minghella

Czasem podniośle mówi się o tym filmie: „Uwierz w ducha dla ludzi myś­lących”. Debiut Anthony’ego Minghelli wszedł na ekrany w 1990 r., krótko po hollywoodzkim hicie i jest czystą, surową emocją, druzgocącym, intymnym portretem nagiej żałoby. Nina (Juliet Stevenson) czuje przytłaczający ból po stracie swego kochanka, wiolonczelisty Jamiego (Alan Rickman). Prawdziwy szok przeżywa jednak, kiedy pewnego wieczoru Jamie pojawia się w jej salonie. Oto spełnia się jej największe marzenie. Tyle że nie wszystko układa się tak, jak powinno – również za sprawą sympatycznych, lecz wścibskich przy­jaciół Jamiego z zaświatów.

Delikatny, chwilami cierpki, kameralny film Minghelli świadomie pomija kwestie „pozagrobowe”. Piekłem bywa wszak również zimne, ciasne londyńskie mieszkanie. Reżyser woli zająć się żałobą i procesem powrotu do normalności, czyli życiem po czyjejś śmierci. Film, pierwotnie zatytułowany „Wiolonczela”, szarpie najprawdziwsze, najgłębiej skrywane ludzkie struny dzięki znakomitej roli nieodżałowanego Alana Rickmana i fenomenalnej Stevenson, gotowej odsłaniać swą duszę.

W obronie życia (1991)
reżyseria Albert Brooks

Można zaryzykować twierdzenie, że Albert Brooks we wszystkich niemal filmach gra postaci, które trafiają do jakiegoś rodzaju Miasta Sądu. Ich dziwactwa i wady zawsze są drobiaz­gowo i surowo oceniane, aż w końcu tracą one szansę na szczęście. W filmie W obronie życia wszystko to odbywa się dosłownie. Brooks umiera i przenosi się do zaświatowej strefy tranzytowej, gdzie każdy zmarły musi wykazać w sądzie, że jego życie miało wartość. Jeśli się to udaje, jest kierowany dalej. Jeśli nie, musi wrócić na ziemię i spróbować ponownie. Kiepski moment, żeby zakochać się w kobiecie – chodzącym ideale – granej przez Meryl Streep…

Brooks doskonale się bawi, przedstawiając filmowy czyściec. Miasto Sądu to z jednej strony kurort, gdzie wszystko można robić bez żadnych wyrzutów sumienia, a z drugiej strony surowa rozprawa sądowa, w której obciążającym materiałem dowodowym są nagrania wideo z najgorszych momentów życia głównego bohatera. Film ma jednak w sobie ciepło i zaskakująco dużo optymizmu jak na Brooksa. To również zasługa żywiołowej Streep, grającej tym razem lżejszą rolę (w tamtym okresie kariery dość rzadko je wybierała). Wszystko to składa się na jedną z najlepszych komedii lat 90.

Wandafuru raifu (1998)
reżyseria Hirokazu Koreeda

Gdybyście mogli zabrać ze sobą tylko jedno wspomnienie, które byście wybrali? Zaraz po śmierci ludzie trafiają na skromną stację przesiadkową pośród zieleni. Mają trzy dni na podjęcie decyzji. Nie jest to łatwe. Może wybrać jakieś wydarzenie z życia rodzinnego? Przyjemną chwilę z dzieciństwa? Przelotne spotkanie? Wybrane wspomnienie zostanie odtworzone i sfilmowane przez specjalny zespół. Stanie się twoim osobistym wyrazem szczęścia na resztę wieczności.

Genialnym pomysłem Hirokazu Koreedy było przeplatanie scen odgrywanych przez aktorów ze scenami ukazującymi prawdziwych ludzi, którzy opowiadają o swych wspomnieniach. Mamy wrażenie, jakbyśmy oglądali dokument o zaświatach. Reżyser podpatruje zestresowanych gości i pracowników pozagrobowej stacji. Pokazuje budowę scenografii wspomnień, szukanie rekwizytów, obmyślanie efektów specjalnych, robiąc aluzję do procesu kręcenia filmu, w którym wszystko ciągle się zmienia, a zarazem zostaje ostatecznie unieśmiertelnione. Wandafuru raifu przepięknie oddaje istotę profesji Koreedy, ale przez cały czas mówi też po cichu o wielu innych sprawach, składając się na doniosłe, niezwykle osobiste arcydzieło humanistycznego kina.

Wkraczając w pustkę (2009)
reżyseria Gaspar Noé

Totalne przeciążenie zmysłów od nałogowego mistrza taktyki szokowej Gaspara Noégo, twórcy Nieodwracalnego z 2002 r. Film nieustannie przesuwający granicę, począwszy od pulsujących, stroboskopowych napisów początkowych aż po kulminacyjną scenę wewnątrzmacicznego odrodzenia. Młody człowiek zostaje zastrzelony w domu publicznym w Tokio. Jego dusza opuszcza ciało, a subiektywna kamera reżysera podąża jej śladem, zabierając widzów w podróż przez miasto, przeszłość zmarłego, zaświaty.

Na początku pada wzmianka o Tybetańskiej Księdze Umarłych. Ale to raczej mydlenie widzom oczu (czy też może raczej, biorąc pod uwagę fantasmagoryczną estetykę filmu, świecenie im w oczy halucynogennym neonem). Noé mówi, że nie wierzy w życie po śmierci. Mimo to Wkraczając w pustkę ewidentnie nawiązuje do ogólnoludzkiego pragnienia, by istniało jakieś „potem” – tu przybierające postać czegoś pomiędzy narkotykowym odlotem a podróżą duchową. Niesamowita technika filmowa toczy nieustanną (i niekiedy zwycięską) walkę z fatalnymi dialogami i seksualnymi fascynacjami reżysera. Nawet jeśli irytują was prowokacje, w których lubuje się Noé, przyznacie, że Wkraczając w pustkę to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju.

A Ghost Story (2017)
reżyseria David Lowery

W opowieściach o życiu po życiu roi się od duchów. Najciekawsze są te historie, w których duchy nie tylko kogoś prześladują, ale także same są prześladowane sprawami z przeszłości. Wyjątkowy obraz Davida Lowery’ego pojawił się znienacka, wprowadzając nastrój medytacyjnej melancholii do starego gatunku filmowego i tym samym zupełnie go odmieniając.

Rooney Mara i Casey Affleck grają młodą parę żyjącą w małym miasteczku w Teksasie. Affleck ginie w wypadku samochodowym i spędza większą część filmu przykryty białym prześcieradłem. Nie potrafi opuścić swojego domu, nie może nawiązać kontaktu z partnerką. Ale nie mamy tu do czynienia z artystyczną wariacją na temat Uwierz w ducha. Lowery odważnie przełamuje konwencje i schematy, zadając pytanie, co naprawdę oznacza strata i ostateczna rozłąka. Przenosi nas w czasie i przestrzeni, tworząc wyjątkowo niepokojący efekt. Opowiadana w filmie historia zachowuje kruchość i tajemniczość. A Ghost Story to niezwykłe osiągnięcie kina poświęconego życiu po życiu.

 

Adam Macedoński – rysunek z archiwum, nr 574/1956 r.
Adam Macedoński – rysunek z archiwum, nr 574/1956 r.

Pierwotnie tekst ukazał się na stronie bfi.org.uk. Skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Czytaj również:

Wszystkie śmierci Elisabeth
i
Elisabeth Kübler-Ross, kolaż z rysunkiem Daniela Mroza
Opowieści

Wszystkie śmierci Elisabeth

Maria Hawranek

„Umierania nie należy się bać. Może być ono bowiem najwspanialszym doświadczeniem waszego życia” – twierdziła Elisabeth Kübler-Ross. I choć można nie podzielać tego poglądu, jej zasługi dla ludzi umierających pozostaną nieśmiertelne.

Nie przewidywała dla siebie takiego życia nawet w najśmielszych marzeniach. A i tak te marzenia były przecież bardzo śmiałe. Elisabeth Kübler przychodzi na świat w Zurychu 8 lipca 1926 r. jako pierwsza z trojaczków. Jej ojciec to poważny i surowy człowiek, wicedyrektor największej w mieście firmy dystrybuującej artykuły biurowe. Kocha muzykę i góry. Mama jest znakomitą gospodynią, gotuje, robi na drutach, uprawia ogród.

Czytaj dalej