Wyrzuty sumienia
Przemyślenia

Wyrzuty sumienia

Jan Błaszczak
Czyta się 7 minut

W drugiej części płytowego podsumowania piszę o płytach przeoczonych. Zarówno takich, które całkowicie wymknęły się uwadze dziennikarzy, jak i tych, których próżno szukać w grudniowych rankingach pomimo pozytywnych recenzji, które towarzyszyły ich premierom. Tym razem w kolejności alfabetycznej.

Actress – AZD

Okładka płyty AZD zespołu Actress
Okładka płyty AZD zespołu Actress

Zdaję sobie sprawę, że zaczynam kontrowersyjnie. Wydane nakładem Ninja Tune AZD znalazło się w kilku (głównie brytyjskich) podsumowaniach roku, ale z reguły zajmowało tam dalsze lokaty. To zaskakująco słaby wynik, biorąc pod uwagę, że piąty album Cunninghama to jego najbardziej udane dzieło do czasu premiery Splazsh (2010). Co więcej, po płytach, które sprawiały wrażenie załączników do mętnych, parafilozoficznych koncepcji Brytyjczyka, AZD łączy w sobie nieszablonowe pomysły kompozycyjne (np. zaskakujące relacje głośności poszczególnych dźwięków dekonstruujące house’ową tradycję) z przebojowością. I może właśnie ta „przebojowość” okazała się podejrzana dla „poważnych” krytyków.

Ellen Arkbro – For Organ And Brass

Okładka płyty For Organ And Brass artystki Ellen Arkbro
Okładka płyty For Organ And Brass artystki Ellen Arkbro

Bardzo mnie cieszą wydawane w ostatnich latach reedycje albumów Tony’ego Conrada, ale moja radość byłaby jeszcze większa, gdyby choć ułamek uwagi, jaką media poświęcają tym archiwaliom został skierowany na kompozytorkę, która nie tylko studiowała pod okiem La Monte Younga i spółki, ale także potraktowała ich pomysły w sposób autorski. For Organ And Brass Akrbo to trzy piękne kompozycje przekładające nowojorski minimalizm lat 60. na instrumentarium rodem z XVII wieku. W czasach, kiedy wszyscy muzycy chcą brzmieć jak Steve Reich, Terry Riley czy Philip Glass, odnoszenie się do ich spuścizny kończy się zwykle zawodem. Szwedka udowodniła, że zabawa w minimalizm wciąż może mieć sens. I choćby dlatego zasługuje na znacznie większą uwagę. 

Big Walnuts Yonder– Big Walnuts Yonder

Okładka płyty Big Walnuts Yonder
Okładka płyty Big Walnuts Yonder

Nawet mnie nie dziwi cisza, jaka towarzyszy debiutanckiej płycie Big Walnuts Yonder. Być może krytycy przywykli już do tego, że super-grupy wyglądają dobrze jedynie w zapowiedziach. Tym bardziej, jeśli w ich skład wchodzą muzycy, którzy przez ostatnie lata tułali się od zespołu do zespołu. A tak było w przypadku Mike’a Watta – rewelacyjnego basisty, który od czasu tragicznego końca zespołu Minutemen w 1985 roku nigdzie nie zagrzał miejsca na stałe. Rozumiem więc ciszę wokół BWY, ale nie mogę się na nią zgodzić. W przeciwieństwie do innych super-grup współpraca rockowego kwartetu wypada bardzo naturalnie, bo Watt, Greg Saunier (Deerhoof), Nels Cline (Wilco) i Nick Reinhart (Tera Melos) zawsze ciążyli ku zakręconej, math-rockowej formie wypowiedzi. Razem kombinują, że aż miło.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Michael Chapman – 50

Michael Chapman/ Creative Commons
Michael Chapman/ Creative Commons

Brytyjski bard świętował ostatnio półwiecze swojej działalności artystycznej, którą nie bez powodu określa się często mianem outsiderskiej. Pomimo imponującego dorobku i dużego wpływu na kolejne pokolenia folkowych gitarzystów, z jakichś powodów Chapman musi się godzić z rolą idola muzyków, krytyków i co bardziej zorientowanych miłośników gatunku. Nie pomoże tu okrągła rocznica (do niej odnosi się tytuł płyty), współpraca ze świetnym gitarzystą Steve’em Gunnem i kolejny zestaw rewelacyjnych country-rockowych (to najbardziej „amerykańska” płyta w jego dorobku) piosenek. Prawdopodobnie, nawet gdyby Chapman spotkał na rozdrożach diabła, ten wykpiłby się informacją, że wyrobił już swoją dzienną normę dusz.

Mark Eitzel – Hey Mr Ferryman

Okładka płyty Hey Mr Ferryman
Okładka płyty Hey Mr Ferryman

Ciekawy przypadek Marka Eitzela: jego świetna, najnowsza płyta zebrała bardzo entuzjastyczne recenzje. Było ich zresztą znacznie więcej niż zwykle, bo Hey Mr Ferryman ukazało się nakładem modnej wytwórni Merge. Chwalono nie tylko poruszające, inteligentne teksty ex-lidera American Music Club, ale także muzyczny wkład Bernarda Butlera – gitarzysty brytyjskiej grupy Suede. W prasie pojawiały się nawet głosy, że jest to najlepsza solowa płyta Eitzela (nie jest). A mimo to Hey Mr Ferryman zostało przez krytyków solidarnie zignorowane w trakcie układania podsumowujących rok list.

Kondi Band — Salone

Okładka płyty Salone zespołu Kondi Band
Okładka płyty Salone zespołu Kondi Band

W sierpniu miałem przyjemność rozmawiać z Janka Nabay’em – gwiazdą muzyki bubu. W tym roku światowe media poświęciły jednak więcej miejsca innemu muzykowi z Sierra Leone, a mianowicie grającemu na mbirze Sorie Kondu. Niewidomym muzykiem, który na płycie Salone połączył siły z Chiefem Boimą – urodzonym w Stanach Zjednoczonych producentem o sierraleońskich korzeniach. Wydana przez zasłużoną wytwórnię Strut płyta zaskakująco  naturalnie łączy ze sobą tradycje Afryki Zachodniej z nowojorskim house’em. Choć pod banderą Africa Hitech działa już inny duet, aż się prosi, aby użyć go do opisu muzyki Kondu i Boimy.

Oto Hiax – Oto Hiax

Okładka płyty Oto Hiax
Okładka płyty Oto Hiax

Oto Hiax tworzy bardzo elegancką elektronikę, w której nawiązania do ambientu, glitchu, IDM czy muzyki konkretnej. Momentami mamy do czynienia z dość melodyjną, medytacyjną twórczością, która spodoba się fanom The Emeralds czy Fennesza, innym razem duet pokazuje swoje eksperymentujące oblicze, burząc sielski nastrój. Każda z tych prób wypada co najmniej poprawnie, ale trudno się dziwić, skoro współtwórcą zespołu jest Mark Clifford z zespołu Seefeel. Jak dotąd z jego macierzystą grupą Oto Hiax łączy erudycyjne podejście do muzyki elektronicznej oraz niewielkie zainteresowanie mediów. Pewne rzeczy się po prostu nie zmieniają.

Rûwâhîne – Ifriqiyya Electrique

Okładka płyty Ifriqiyya Electrique
Okładka płyty Ifriqiyya Electrique

Ifriqiyya Electrique to jedno z wielu europejsko-północnoafrykańskich spotkań na niwie muzycznej. Mało tego, w tej kategorii zdarzały się w ostatnich miesiącach albumy bardziej udane (choćby ostatnia płyta Jamesa Holdena), ale czy ciekawsze? Wątpliwe. Rûwâhîne wyrasta z fascynacji francusko-włoskiej ceremonią Banga świętowaną w miastach południowej Tunezji. Rytualny śpiew afrykańskich wokalistów zderzony został z ciężką, momentami toporną mieszanką industrialnego rocka i anachroniczną elektroniką. Paradoksalnie, te niezbyt wymuskane bity i kanciaste riffy nadają płycie charakteru, sprawiając, że momentami brzmi ona jak zapomniany soundtrack do filmu science fiction z lat 90.

Dominik Strycharski – Flauto Dolphy

Dominik Strycharski/ mat. prasowe
Dominik Strycharski/ mat. prasowe

Album Dominika Strycharskiego powstał gdzieś na przecięciu jazzu i muzyki współczesnej. Artysta przyznaje, że zapewne nie zdecydowałby się na nagranie solowej płyty, gdyby tego szlaku nie przetarli wirtuozi związani z szerokorozumianą klasyką. Z drugiej strony punktem wyjścia stała się dla niego twórczość Erica Dolphy’ego – słynnego kompozytora i wirtuoza, który w swojej free-jazzowej twórczości chętnie nawiązywał do XX-wiecznych kompozytorów takich jak Bartok czy Strawiński. Strycharski bierze jego pomysły pod lupę. Występując solo, nie pozwala im ani na moment ukryć się przed uchem odbiorcy. W tym ekshibicjonizmie (oddechy, cmoknięcia i inne „brudy”) tkwi siła Flauto Dolphy, która jak na płytę z kręgu jazz/XX-wieczna klasyka okazuje się bardzo punkowa.

Shackleton & Vengeance Tenfold ‎– Sferic Ghost Transmits

Okładka płyty Sferic Ghost Transmits
Okładka płyty Sferic Ghost Transmits

Z całej grupy producentów, których wypromował dubstep Sam Shackleton okazał się najciekawszym. Jeśli ktokolwiek ma wobec tego wątpliwości, wystarczy posłuchać Sferic Ghost Transmits. Najbardziej porywającego, ale też ambitnego wydawnictwa z kręgu szeroko pojętej elektroniki, jakie słyszałem w tym roku. Zresztą ta transowa propozycja, na której wpływy muzyki afrykańskiej przeplatają się z ambientem i techno przypomina bardziej rejestrację jakiegoś zapomnianego sekciarskiego rytuału niż cokolwiek, co słyszałem w kończącym się roku. A że Sferic Ghost Transmits nie sposób odnaleźć w grudniowych rankingach? To absurd, który można tylko tłumaczyć słabą pamięcią krytyków, którzy wyjątkowo często pomijają płyty wydane w styczniu (Chapman, Eitzel, Oto Hiax). 

Czytaj również:

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie
Przemyślenia

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie

Jan Błaszczak

„Gdzie oni są? Ci wszyscy moi przyjaciele” – w pierwszej części muzycznego podsumowania 2017 roku lista zespołów, o których mieliśmy dyskutować przy okazji rankingów najlepszych płyt, ale nie ma o czym mówić. Albumom zespołów, które jeszcze kilka lat temu znajdowały się w centrum uwagi, a dziś – kto wie? – może grają w waszej okolicy, ale szkoda czasu, by to sprawdzić. Zdaję sobie sprawę, że to wybór na wskroś autorski. Starając się jakoś obiektywizować tę listę, jako punkt wyjścia traktowałem podsumowania, recenzje prasowe, a czasem także dane sprzedażowe. Przede wszystkim jednak wybierałem ze zbioru: „pupilkowie mediów”. Uznałem, że nie ma sensu pisać o ostatniej płycie Fergie (fatalny wynik sprzedażowy) czy o dwudziestej siódmej płycie Alice’a Coopera, bo jej premiery nie odnotowali nowojorscy hipsterzy. Ale dość tłumaczeń, oto lista, która dla poniższych zespołów może być jedyną w tym roku szansą na znalezienie się w pierwszej dziesiątce.

Czytaj dalej