Wyprawa w głąb siebie
i
Radek Rak, zdjęcie: Mikołaj Starzyński
Przemyślenia

Wyprawa w głąb siebie

Rozmowa z Radkiem Rakiem
Sylwia Niemczyk
Czyta się 18 minut

Gdyby nie wyobraźnia i duchowość, świat przygniatałby nas tak, że trud­no byłoby na nim wytrzymać. Tak w każdym razie uważa pisarz i jednocześnie krakowski weterynarz, Radek Rak.

W jego książkach koty swobodnie zmieniają się w koguty, a dobrzy ludzie w złych i tylko jedna rzecz zawsze jest taka sama: wielka pisarska fantazja. Radek Rak, którego Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli otrzymała w 2020 r. Nagrodę Literacką „Nike”, pisze po godzinach, bo w ciągu dnia pracuje w lecznicy dla zwierząt. To jednak nie przeszkodziło mu dołączyć do grona najpopularniejszych współczes­nych pisarzy polskich; okazuje się, że do tego wystarczy tylko wyobraźnia, erudycja i mnóstwo talentu. Spotykamy się w niedzielę rano w krakowskim ogrodzie botanicznym. Przez kolejne dwie godziny będziemy głównie chodzić: zajrzymy do pszczół, uda nam się zakolegować z wiewiórką i sprawdzimy, czy w oczku wodnym zimują traszki (nie zimują). Na szczęście pośród tych wszystkich zajęć zdążymy też trochę porozmawiać.

Sylwia Niemczyk: Z jednej strony wyobraźnia, magia, czary, z drugiej – fartuch weterynarza i, dajmy na to, szczepienia na wściekliznę. Nie kłóci Ci się jedno z drugim?

Radek Rak: Zupełnie nie. Inaczej myślę, kiedy zakładam swój fartuch w lecznicy dla zwierząt, a trochę inaczej, kiedy go zdejmuję i siadam do pisania. Zresztą najpierw chciałem zostać weterynarzem, pisanie przyszło dużo później. Kiedy tylko jako dziecko przestałem marzyć o byciu rozbójnikiem w bandzie Robin Hooda, od razu zacząłem o tym, że będę leczył zwierzęta.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

I jest tak, jak sobie wymarzyłeś?

No gdzież tam! Największym szokiem po studiach było dla mnie to, że przede wszystkim muszę pracować z ludźmi. Na studiach nikt nas przed tym nie ostrzegł. Już na pierwszym wykładzie z anatomii usłyszeliśmy, że jeśli zostaniemy weterynarzami, to powinniśmy uważać, by nie popaść w alkoholizm albo mitomanię, ale o codziennych rozmowach z innymi ludźmi nikt nam nie powiedział – ani wtedy, ani później.

Alkoholikiem nie zostałem, mitomanem – myślę, że umiarkowanym, za to do ludzi wciąż jestem przyzwyczajony średnio. To nie jest tak, że ich nie lubię. Lubię, ale od czasu do czasu, a okazuje się, że moja praca weterynarza polega też na tym, żeby każdego dnia coś im opowiadać albo przekonywać ich do czegoś. Nieraz widzę, że mi zupełnie nie wierzą. Emocjonalnie to bywa trudne do zniesienia. Pamiętam, jak tuż po studiach leczyłem Kolę, czarnego kotka, ponoć miał sześć miesięcy, choć wyglądał na trzy. To była łapka złamana w chrząstce wzrostowej – rzadki uraz u kociąt. Małe ssaki nie łamią się tak łatwo, bo ich kości są elastyczniejsze niż u dorosłych, jednak oczywiście czasem takie pełne złamanie też się zdarza, więc poskładałem łapkę, jak umiałem, i Kola wrócił do domu. Tylko że po kilku dniach znowu się pojawił: z drugą łapką – i to było już zupełnie niespotykane, więc gdy i tę złożyłem, Kola został w szpitalu. Wyszły mu straszne zaburzenia gospodarki mineralnej; martwiłem się o niego, ale jednocześnie byłem bardzo zbudowany tym, że miał kochającą panią. Codziennie do niego przychodziła, spędzała z nim czas. Tak jak powinno być. Aż w końcu jednego dnia zapytała mnie, co jej kotek dostaje do jedzenia. Z dumą odpowiedziałem, że w ogóle nie musi się tym martwić, osobiście sprawdzałem, czy Kola ma dobre warunki: dostaje karmę wysokomięsną i nawet surową wołowinę… – na co pani zbladła jak płótno i wykrztusiła, że Kola jest przecież weganinem. Na szczęście znałem już Kolę, widziałem jego reakcje na widok mięsa: rzucał się, jakby wszystkie nóżki miał zdrowe, więc jak jego pani mówiła, że on woli jabłka i trawę, to byłem sceptyczny. Nasza rozmowa trwała chyba z godzinę. Opisywałem jej dokładnie układ trawienny kota; wyjaśniałem, dlaczego koty potrzebują białka i kiedy już myślałem, że udało mi się ją przekonać, znów słyszałem: „On przecież lubi trawę, uwielbia!”. Strasznie się tamtego dnia zmęczyłem.

Powiem tylko po cichu, że koty naprawdę lubią trawę.

Oczywiście, że lubią, ale jedzą ją nie po to, żeby się najeść, ale żeby pobudzić się do wymiotów i w ten sposób się oczyścić. Jestem przekonany, że tamta pani – tak samo jak przecież większość właścicieli zwierząt – chciała dobrze, tylko że im dłużej pracuję w tym zawodzie, tym bardziej sobie uświadamiam, jak wielka jest to odpowiedzialność: posiadanie zwierzęcia. Bo nieraz ktoś chce dobrze dla swojego kotka czy pieska, ale nie myśli o tym, jak to „dobrze” postrzega samo zwierzę.

Z dzieciństwa pamiętam książkę Marii Kędziorzyny Czar wielkiej sowy, w której bohaterka zmieniała się w wiewiórkę, sikorkę czy zająca i dzięki temu przekonywała się, jakie tak naprawdę jest życie tych zwierząt.

„Wchodzenie w zwierzęta” to częsty motyw mitologiczny, bardzo go lubię. Tej książki dla dzieci, o której mówisz, akurat nie znam, ale jest też bardzo ładna wersja legendy arturiańskiej T.H. White’a Był sobie raz na zawsze król, w której Merlin uczy młodego Artura, jak to jest być np. gęsią albo mrówką. I w tej legendzie Artur nie wchodzi w ciała zwierząt ze swoją ludzką umysłowością, tylko w pełni staje się nimi. Myśli jak one, czuje jak one. Czytałem to już jako dorosły człowiek i bardzo zdziwił mnie ten zabieg w opowieści dla dzieci, ale jednocześnie bardzo mi się spodobał.

W Twojej książce Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli zwierzęta są mądrzejsze od ludzi. To one troszczą się o nich, a nie odwrotnie. Kotokogut Kocmołuch to wspaniała postać.

Też go bardzo lubię i jeszcze zanim zacząłem pisać Baśń…, wiedziałem, że będzie jednym z jej bohaterów. Wymyśliłem go już kilka lat temu, na potrzeby sesji RPG [ang. role-playing game – przyp. red.], którą prowadziłem jako mistrz gry. Wiesz, jak taka sesja wygląda?

Nigdy nie grałam.

RPG to taka rozrywka, która polega na tym, że gromadzi się kilka osób, jedna z nich jest mistrzem i opowiada historię, a pozostałe wcielają się w postaci, które w tej historii występują. Wszystko dzieje się w wyobraźni: mistrz gry wymyśla fikcyjny świat, bohaterów, przygody. Jego opowieść zawsze uwzględnia jakieś cele, np. trzeba gdzieś dojść, coś zdobyć albo kogoś uratować. W trakcie gry rzuca się kośćmi, zwykle wielościennymi, które określają, czy coś ci się udało, czy nie. To jest zawsze dobra zabawa, do tego często podczas takiego jednego spotkania powstają świetne opowieści. Sam mistrz, choć wymyśla cały świat, nie wie, dokąd historia go doprowadzi, bo dużo zależy od pomysłowości innych uczestników. W prowadzonych przeze mnie sesjach RPG Kocmołuch był mniej sympatyczny niż w książce; był złośliwym demonem, który chodził za bohaterami i robił im bez przerwy na złość. Ale już wtedy miał postać kota i koguta, choć zmieniał się też czasem w inne przydomowe zwierzęta.

Baśni… trochę przypomina Behemota z Mistrza i Małgorzaty.

Być może rzeczywiście ma w sobie coś z Behemota, jednak to nie było świadome nawiązanie. W moich opowiadaniach często pojawiają się koty, a w nowej książce, którą teraz kończę, również będzie kot, choć już o innej osobowości niż Kocmołuch. Ja po prostu koty bardzo lubię, zresztą tak samo jak psy. I myślę, że one także mnie lubią. Znam sztuczki, które je uspokajają – często do moich pacjentów mrugam albo ziewam, albo ustawiam się bokiem, do psów dodatkowo się oblizuję. I przeważnie robią się spokojniejsze, bo przestają odczytywać mnie jako zagrożenie.

Ciekawe, co o Twoim mruganiu i oblizywaniu się na widok psa czy kota myślą ich opiekunowie?

Sądzę, że zazwyczaj nawet tego nie zauważają, raczej są zbyt przejęci tym, co się dzieje z ich zwierzęciem. Albo są na tyle świadomi, że sami też się oblizują. Wcale nie rzadko się to zdarza.

Skąd wzięła się u Ciebie fantastyka?

Było podobnie jak z weterynarią – lubiłem od dziecka. Władcę Pierścieni dostałem od taty, kiedy miałem około 10 lat. Kupił mi, żebym na wakacjach, na które jechaliśmy do jakiegoś ośrodka wczasowego, czytał i nie bił się z innymi chłopcami. Trafił: rano wstawałem, jadłem śniadanie, nie chciałem iść ani na plażę, ani nigdzie indziej, tylko siadałem z książką. Tak minęły niemal dwa tygodnie, plan taty prawie się udał – tylko że ostatniego dnia jeden z chłopaków z ośrodka zapytał w końcu, co czytam. Zacząłem mu więc opowiadać z zapałem: że tu jest taki inny świat, że czarodziej Gandalf, że bohaterowie idą zniszczyć pierścień… Na to on prychnął, że bajki go nie interesują. Poczułem, że nie mogę mu tego puścić płazem. Ale jako że był dużym chłopcem, chyba z szóstej klasy, a ja dopiero szedłem do czwartej, to tego ostatniego dnia naszych wakacji wylądowałem w szpitalu ze złamaną ręką. To była końcówka sierpnia, do tego prawa ręka – przez większość września nie mogłem pisać, ale nauczyciele pozwolili mi w ławce dalej czytać Władcę Pierścieni. To był jeden z najlepszych miesięcy w moim życiu.

Co w fantasy jest dla Ciebie najbardziej pociągające?

Chyba zawsze najważniejsza była dla mnie wyprawa. Wyruszasz w nieznane – spróbuj to sobie wyobrazić, a przekonasz się, jakie to jest świetne uczucie. W dzieciństwie i w młodości te wyobrażenia pomagały mi uciec od rzeczywistości, która mnie otaczała i która wydawała mi się zawsze trochę przykra i groźna, a trochę siermiężna, szara, brzydka. Z trudem się w niej odnajdowałem, dorastanie to były dla mnie wyboiste lata.

Poza wyprawami wspaniale było sobie też wyobrażać, że mieszkam gdzieś indziej, w pięknym lesie, bez ludzi. Kiedy się teraz nad tym zastanawiam, to myślę, że nawet w tych wyprawach najbardziej lubiłem momenty przestoju. Tak samo mam z książkami Tolkiena: najbardziej lubię w nich sceny odpoczynku bohaterów w Rivendell albo ich pobytu w krainie Lórien, gdzie zatrzymują się i przeżywają żałobę po Gandalfie. W tych spokojniejszych momentach, kiedy na chwilę ustawała galopada wydarzeń, czułem się bezpiecznie i u siebie. Oczywiście, jak każdy nastoletni fan fantastyki, nieraz wymyślałem sobie różne przygody, setki razy walczyłem ze smokami, ale najchętniej lubiłem sobie wyobrażać, jak to jest, kiedy po tym wszystkim odpoczywam w domu.

Zawsze się zastanawiałem, jak z życiem radzą sobie ludzie, którzy nie lubią sobie takich rzeczy wyobrażać. Co robią, kiedy świat wydaje im się już zbyt opresyjny? Jak się ratują? Dla mnie w młodości książki i wyobraźnia to był jedyny sposób radzenia sobie ze wszystkim, co mnie dotykało. Uciekałem tam, gdzie mi było dobrze. A dobrze było mi właśnie w Śródziemiu czy Narnii. Czułem się bardziej stamtąd niż z Polski.

Twoja nagroda Nike, ale też inne nagrody i nominacje dla Baśni… są dowodem, że literatura fantastyczna przestała być traktowana jako brzydsza siostra „prawdziwej” literatury.

Patrząc na swoje dorastanie, jestem przekonany, że z książek fantasy wyciągnąłem o wiele więcej wartości niż z jakichkolwiek innych. Zdaję sobie sprawę, że często nie były to utwory aspirujące do bycia wielką literaturą, lecz ciągle wracam do nich jak do domu. Do dzisiaj mam poczucie, że ktoś w nich opisuje prawdę o mnie. Powiem szczerze, że mam problem z literaturą faktu i współczesną literaturą piękną w Polsce. Wiem, że są to rzeczy ważne, ale kiedy je czytam, czuję, że zupełnie mnie nie dotyczą.

Co masz na myśli?

Na przykład to, że bardzo często dzisiejsza literatura piękna jest pisana z perspektywy mieszkańca dużej aglomeracji. A ja jestem człowiekiem z małego miasteczka. Oczywiście widzę w naszym prowincjonalnym świecie dużo złych rzeczy, jednak obrażają mnie i oburzają książki, w których prowincja jest zupełnie bezwartościowa, złożona wyłącznie z alkoholu i brudnych paznokci. To nie jest prawda, na prowincji jest tyle samo zła, co dobra. Rozumiem, że operowanie stereotypem czasem może mieć sens, ale akurat ten stereotyp uważam za wyjątkowo szkodliwy.

Cała współczesna polska literatura piękna jest nie dla Ciebie?

Nie cała, ale duża część. Podobała mi się książka, która w tym roku dostała nagrodę Nike, czyli Kajś Zbigniewa Rokity; niezmiernie lubię i cenię twórczość Wita Szostaka – on co prawda również wywodzi się z fantasy, ale pisze nie tylko rzeczy fantastyczne. Bardzo bliska jest mi Olga Tokarczuk, bo jej twórczość wchodzi w przestrzenie duchowe, które są dla mnie istotne. W jej książkach też czułem się jak u siebie, szczególnie w Prawieku i w Domu dziennym, domu nocnym.

Ty sam, ze względu na tematykę chłopskiego buntu w Baśni…, często jesteś na jednym wydechu wyliczany np. z Kacprem Pobłockim, Michałem Rauszerem, Adamem Leszczyńskim. Oni piszą na nowo – z chłopskiej perspektywy – historię Polski, Ty opowiadasz polskochłopską mitologię.

Kiedy pisałem Baśń…, to nawet nie wiedziałem, że w polskiej historiozofii istnieje jakiś nurt chłopski. Moja książka wyszła w mniej więcej tym samym czasie, co książki autorów, których wymieniłaś, ale to zwykły zbieg okoliczności. Natomiast rozróżnienie na historię i mitologię, jeśli chodzi o chłopów, nie istnieje. Historia chłopska zawsze jest mitologią, bardzo wyraźnie to zobaczyłem, kiedy wchodziłem w moją własną historię rodzinną. Każdy chłop znał swoich rodziców, dziadków, czasem może jeszcze pradziadków, ale już głębsze dzieje jego rodziny ginęły we mgle. Wychodziło się z mgły i odchodziło w mgłę. Historia zaczyna się wtedy, kiedy jesteś w stanie powiedzieć coś o swoich przodkach. Może nie aż tak jak polska szlachta, do Adama i Ewy, ale jednak do kilku pokoleń wstecz. U mnie w domu tego nie było, mogłem powiedzieć za Jerzym Harasymowiczem, że „z czynszowej pieśni wywodzi się ród, ja pradziada nie miałem”. Byłem świadomy, że moi przodkowie byli chłopami. W młodości miałem z tego powodu silne poczucie krzywdy.

Krzywdy, nie wstydu?

Nie, w tym zupełnie nie było wstydu, tylko krzywda i żal. Moi koledzy mogli powiedzieć coś o swoich przodkach, a ja nie mog­łem, bo nic o nich nie wiedziałem. I dziwiło mnie, że nikt ciekawej historii chłopskiej nie pisze. Już wtedy czułem głęboką wewnętrzną rozdzielność od oficjalnej opowieści o szlachcie i królach. W dużej mierze tego dystansu do oficjalnych przekazów nauczył mnie dziadek ze strony mamy. W którejś klasie podstawówki opowiadałem mu o szkolnej wycieczce, zachwycałem się pałacem, który zwiedziliśmy, a on wtedy zapytał: „Ale wiesz, że to na krzywdzie naszych przodków jest zbudowane?”.

Za to mój drugi dziadek, ze strony ojca, miał zupełnie inne nastawienie. Był synem kowala – ostatniego z kilku pokoleń kowali w Dębicy – i o własnym ojcu potrafił powiedzieć tylko tyle, że ten wykuwał podkowy dla koni hrabiego Raczyńskiego. Słyszałem tę opowieść wiele razy i niczego innego o moim pradziadku się nie dowiedziałem. Tak jakby to była jedyna ciekawa rzecz, jaką można było o nim powiedzieć. Widziałem w tym podejściu typowe dla wielu chłopów określanie własnej wartości w stosunku do kogoś z wyższej warstwy społecznej. Przecież kowal to jest wspaniały zawód, prawdziwie mitologiczny, a tu okazuje się, że jedynym źródłem dumy dla dziadka – i pewnie dla jego ojca też – był ten hrabia Raczyński. Myślę, że ze względu i na jednego, i na drugiego dziadka zacząłem szukać czegoś, co miało mi pomóc ugruntować moją własną mitologię. Znalazłem bunt chłopów z XIX w.

Kiedy 200 lat temu Czesi budowali tożsamość narodową, tamtejsi patrioci, Josef Linda i Václav Hanka, ogłosili „cudowne odkrycie” rękopisów o dziejach Czech: jednego z IX w., drugiego z XIII w. Wyszli z założenia, że jak się nie ma swojej mitologii i historii, to trzeba ją wymyślić. Ich fałszerstwo wyszło na jaw, ale do dziś oba rękopisy są uważane za ważne i spajające czeski naród.

Nie słyszałem wcześniej o tej historii, ale bardzo mi się podoba! Jeśli chodzi o podejście do prawdy, to sam nie mam jednej definicji. W mojej głowie siedzą zarówno Platon z jego ideami, jak i Arystoteles z: „co jest, to jest, a czego nie ma, nie ma” i nie jest im obu za ciasno. W Baśni… część rzeczy zmyśliłem, ale sądzę, że nawet to jest szczere i autentyczne. Wychodzę z założenia, że kiedy pisze się fikcję, albo się zmyś­la, albo kłamie. I ja może zmyślam na potęgę, ale za to staram się w ogóle nie kłamać. Los Szeli jest dziełem mojej wyobraźni, lecz jednocześnie przeniosłem do książki moje prawdziwe doświadczenia z prekariackich czasów po studiach: praca na śmieciowej umowie, nieraz brak wypłaty, siedzenie po godzinach, dostępność pod telefonem 24 godziny na dobę. Moja pierwsza praca to był folwark pańszczyźniany. Te doświadczenia zawarłem w książce nieświadomie – dopiero w którymś momencie zorientowałem się, że pisząc o Szeli i szlachcicu Boguszu, nawiązuję do tego, co znam z autopsji.

Zresztą Baśń… przepracowuje też inne sprawy, które chodziły mi po głowie, gdy ją pisałem. Przede wszystkim duchowość, która jest istotną częścią mojego życia – mogę nawet powiedzieć, że fundamentalną i podstawową. I trudną, bo gdy mowa o duchowości, to twoje wyobrażenia stają się twoim największym przeciwnikiem. Wyobraźnia jest wrogiem duchowości. Bardzo chciałbym mieć tę wspomnianą przed chwilą arystotelesowską pewność i umiejętność rozróżniania tego, co istnieje, od tego, co nie istnieje, ale jej nie mam. I cały czas coś mnie jednak kłuje w środku, że materialny świat to jeszcze nie wszystko.

Gdzie szukasz potwierdzenia tego „kłucia”?

Czytam mistyków: św. Jana od Krzyża, Mistrza Eckharta – bardzo lubię ich dzieła. Często zaglądam do Biblii. Znajduję w niej wiele rzeczy, których nigdy nie słyszałem w kościele, a które strasznie mi się podobają. Choćby Księga Tobiasza ze Starego Testamentu: Tobiasz syn wyrusza w podróż, by zdobyć lek dla ojca, który stracił wzrok. Podczas wyprawy poznaje swoją żonę, zdobywa to lekarstwo, łowi wielką rybę. Wspaniała, epicka historia. Co prawda Marcin Luter wyrzucił ją z Biblii, ale na szczęście w katolickiej wersji pozostała. Albo historia, kiedy Saul w czasie wojny z Dawidem poszedł za potrzebą, a w tym czasie Dawid zakradł się do jego jaskini i zabrał mu dolną część szaty, czyli coś jakby spodnie. Zawsze kiedy to czytam, nie mogę się nie roześmiać, bo czy chcę tego, czy nie, wyobrażam sobie, jak ten biblijny Saul wybiega bez majtek przed jaskinię i z wściek­łością ryczy: „Dawid, ty ch…!”.

Nie można powiedzieć, żeby ta historia była jakoś nadzwyczaj uduchowiona.

Nie można. Ale czytam w Biblii także inne rzeczy, np. Księgę Koheleta, z której przebija bardzo bliska mi niepewność: „Wierzę w Ciebie, Boże, ale jednak gdzie Ty jesteś i dlaczego Ciebie nie widzę?”.

Jak u Leśmiana: „Boże, pełen w niebie chwały”…

…„A na krzyżu pomarniały/gdzieś się skrywał i gdzieś bywał/żem Cię nigdy nie widywał”. Dokładnie tak. Moją duchowość w dużej mierze mogę właśnie sprowadzić do pytania: „Czy jesteś, Boże, czy jednak Cię nie ma?”.

Duchowość bez Boga też jest możliwa.

Oczywiście, jednak być może przez moje uwarunkowania kulturowe nie jestem w stanie wyjść poza pytanie o Jego istnienie. W Baśni… tego pytania nie zadaję, ale za to jest w niej taki moment, kiedy Zły Człowiek daje Jakóbowi, gdy ten ma zejść do podziemi, tajemną broń, którą jest modlitwa hezychastyczna. Hezychazm to rodzaj duchowości wschodniej, który się rozpoczął w klasztorach na górze Synaj i jest kontynuowany w klasztorach na górze Athos. Sama modlitwa polega na powtarzaniu kilka tysięcy razy w ciągu dnia krótkich wezwań, aż w końcu słowa zaczynają się synchronizować z oddechem, czy nawet z funkcjonowaniem całego organizmu. Jest to bardzo dziwny stan przypominający medytację, o którym raczej nie słyszy się w przekazie mainstreamowego chrześcijaństwa. I choć sam bardzo nie lubię słuchać, kiedy np. mówiąc o jodze, skupiamy się tylko na jej somatycznych aspektach, to jednak muszę powiedzieć, że pod wpływem modlitwy hezychastycznej np. uspokoiła mi się praca serca – a miałem dość mocną arytmię. Ale powtarzam, somatyka jest tylko elementem ubocznym, tu chodzi o coś więcej, tak samo jak w jodze nie chodzi tylko o to, żeby rozciągnąć mięśnie i nauczyć się stania na głowie.

W jaki sposób poznałeś tę modlitwę?

Szczerze mówiąc, nie pamiętam, jak to się stało, że w moje ręce wpadła książka zatytułowana Filokalia. Może jakaś Boża ręka w tym była. Filokalia to zbiór traktatów prawosławnych, wydany przez benedyktynów tynieckich. To są pisma pustelników, anachoretów; czasem bardzo dziwne, ale czasem niosą coś, co jest głęboko piękne. Stamtąd dowiedziałem się o tej modlitwie, zresztą wyciągnąłem z tych pism dużo więcej. Pierwszy raz czytałem tę książkę właśnie wtedy, kiedy pisałem Baśń…, stąd też ten hezychazm się w niej znalazł. Nie trzeba o nim wiedzieć, by zrozumieć moją opowieść, tak samo jak można przeczytać całego Tolkiena, nie zdając sobie sprawy, że on cały czas pisał o duchowości. Ale jak się już to wie, to rozumie się tekst w zupełnie inny sposób.

Czytaj także: Śladami rosyjskiej duchowości – FilokaliaOpowieści pielgrzyma

Tak naprawdę Baśń… jest o tym, że jedynym wyjściem z tego, co nas otacza i sprawia nam ból, jest wyjście z samego siebie. Baśń… to książka o ucieczce. Mam ten temat bardzo dobrze przepracowany – całe moje życie to było ciągłe uciekanie od czegoś: od szkoły, od blokowiska, od różnych problemów. I być może według niektórych uciekanie od rzeczywistości w wyobraźnię, opowieść i duchowość nie jest słuszną strategią, ale w moim przypadku się sprawdza.

Ucieczka kojarzy się z tchórzostwem.

A mnie kojarzy się z działaniem według własnych zasad. Nie byłbym w stanie poukładać swojego życia, gdybym nie miał przez te lata dokąd uciekać. Na szczęście zawsze miałem dokąd. Tolkien w eseju O baśniach pisał o tym jako o świętej ucieczce więźnia.

Duchowość jest w dodatku takim miejscem ucieczki, z którego można do świata wracać – i to bardzo ubogaconym i zdolnym do walki z tym, co cię przygniata. Jeśli więc duchowość daje ci siłę i zdolność do przetrwania, to pytania o prawdziwość metafizycznych twierdzeń tracą rację bytu.

O czym piszesz teraz?

Kończę trzytomową powieść dla młodzieży i opisuję w niej świat, w którym dominującym nurtem myślowym jest gnoza. Wbrew powszechnemu mniemaniu w gnostycyzmie nie chodzi o czary i wtajemniczenia, tylko o to, że wszyscy jesteśmy z innego świata, nasz prawdziwy dom jest gdzieś indziej. I to dlatego człowiek ma poczucie, że tutaj, na Ziemi, nie pasuje. Gnoza mówi, że to nasze powszechne poczucie obcości jest uzasadnione.

Pisząc, wyobrażam sobie, jak by wyglądał nasz świat, gdyby panował na nim inny porządek. Jako że gnoza jest bardzo antropocentryczna, próbuję wymyślić rzeczywistość, w której nauki przyrodnicze nie istnieją, za to ważna jest psychologia człowieka.

Psychologia jest dziś bardzo ważną dziedziną wiedzy.

Ale do XIX w. w ogóle jej nie było. Rozwijały się inne dziedziny, głównie nauki przyrodnicze. Nawiasem mówiąc, współcześ­nie wiele ważnych zjawisk oraz idei można byłoby nazwać gnostycznymi, zresztą już Hans Jonas w Religii gnozy o tym pisał – zauważał np. wyraźną korelację między gnozą a egzystencjalizmem. Pisał nawet, że oba nurty są tym samym, tylko pod innymi nazwami. Duchowo na Zachodzie nie jesteśmy w stanie wymyślić nic innego niż to, co zostało wymyślone już w II w. n.e., chodzimy wciąż tymi samymi ścieżkami.

Jednak wracając do twojego poprzedniego pytania, nie chcę jeszcze mówić, o czym dokładnie będzie moja następna książka. Mogę za to powiedzieć, że przy jej pisaniu bardzo wyraźnie uświadomiłem sobie, iż każdego dnia odczuwam dwie pozornie przeciwstawne rzeczy: poczucie obcości w świecie, a jednocześnie wielką fascynację nim i miłość do niego.

Czytaj również:

Opowieści pielgrzyma [fragm.]
i
„Portret pielgrzyma”, Vasily Perov, domena publiczna
Doznania

Opowieści pielgrzyma [fragm.]

Niezwykła opowieść rosyjskiego pielgrzyma o niebezpiecznym spotkaniu z wilkiem, nocnych widziadłach i potędze modlitwy wewnętrznej. Czyli iście münchhausenowska przygoda na duchowej drodze bohatera jednej z najniezwyklejszych książek w dziejach literatury rosyjskiej.

***

Nadszedł czas wyrębu lasu, zaczęli się schodzić ludzie i przyszło mi zostawić moje ciche schronienie. Podziękowałem leśnikowi, pomodliłem się, ucałowałem ten kawałek ziemi, na którym Bóg tak obdarzył mnie niegodnego swą miłością, zarzuciłem torbę z książkami i powędrowałem dalej. Jakoś długo tułałem się po różnych miejscach, nim dobrnąłem do Irkucka. Moją pociechą i radością w czasie całej tej drogi, podczas wszystkich spotkań była spontaniczna modlitwa serca. Nigdy nie przestawała mnie radować, choć w różnym stopniu, cokolwiek czyniłem, gdziekolwiek się znajdowałem, niczemu nie przeszkadzała, nic jej nie mogło powstrzymać. Przeciwnie, gdy coś robię, a w sercu moim trwa spontaniczna modlitwa, to i wszystko lepiej mi idzie; gdy słucham czegoś uważnie albo czytam, a modlitwa wciąż nie ustaje, w tym samym czasie odczuwam i jedno, i drugie, tak jakbym się rozdwoił albo jakbym w jednym ciele miał dwie dusze. Mój Boże! Jak pełen tajemnic jest człowiek!…

Czytaj dalej