Wszystkie księgarnie Stambułu
i
fot. Tuncay/Stambuł, Turcja
Opowieści

Wszystkie księgarnie Stambułu

Elif Şafak
Czyta się 12 minut

Wąskie, kręte uliczki z obłędnym graffiti, kolejne warstwy dziejów, kusząca kombinacja zapachów i dźwięków, wielkomiejski magnes zbiorowej amnezji i osobistych historii, które tylko czekają, aby je ktoś opowiedział. I księgarnie. Ależ ja je kochałam.

Dla samotnych dzieci z rozbitych rodzin nie ma lepszego miejsca na dorastanie niż Kraina Opowieści – wiem, bo byłam jednym z nich. 

Wychowała mnie, jedynaczkę, samotna matka w czasach i w kraju, gdzie było to dość niezwykłe. Wszystko zaczęło się – oczywiście z mojego punktu widzenia – w Strasburgu. W małym mieszkanku pełnym lewicująco-liberalnych tureckich studentów, dymu papierosowego, rewolucyjnych idei, gorących dysput politycznych i stosów książek. Wkrótce potem moi rodzice poszli swoimi drogami. Ojciec został we Francji, żeby skończyć doktorat z filozofii. Matka wróciła ze mną do Turcji. Była zbyt młoda, niepewna. Ponieważ podjąwszy decyzję o ślubie, rzuciła studia, nie miała żadnego dyplomu. Sądziła, że miłość jej wystarczy. W wyniku tego nie miała ani pracy, ani pieniędzy. Do tego była „rozwódką” – a to brzydkie słowo w „Słowniku patriarchatu dla zaawansowanych”.

W takich okolicznościach przybyłyśmy do Ankary, do domu mojej babci ze strony matki. W moich wspomnieniach ten piętrowy budynek nieustannie się zmienia: raz ma kolor wiśni, kiedy indziej solonych śliwek albo marynowanych buraków. Jedno się nie zmienia: to, że mieścił się w bardzo konserwatywnej, patriarchalnej dzielnicy muzułmańskiej. Przez otwarte okna zawiewało zapachami smażonego bakłażana, miażdżonych ząbków czosnku i rozbryzgiwanej wody różanej. Zza każdej zasłony mrugały ciekawskie oczy: czujne, karcące.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ku mojej rozpaczy w okolicy nie było żadnych księgarń. Żadnych bibliotek w zasięgu wzroku. Potem, kiedy sąsiedzi zapraszali nas do swoich domów, zauważyłam, że w kilku z nich stały regały, ale zazwyczaj wcale nie mieściły książek. Większość mebli w „pokojach gościnnych” ozdabiały porcelanowe kotki, delikatne szklane serwisy herbaciane albo złocone filiżanki do kawy. Było też sporo fotografii ślubnych, jakich dotychczas nie widywałam, z parą młodą na absurdalnym tle dzikich orchidei lub lecących gęsi. Ale książek prawie nie było.

Nie znaczy to, oczywiście, że nie było ich w ogóle. W każdym domu znajdował się na przykład egzemplarz Koranu. I do tego pewnie tomy hadisów, czyli przypowieści proroka Mahometa, oraz muzułmańskich modlitw. Już jako dziecko zdałam sobie sprawę, że ludzie woleli trzymać świętą księgę zawieszoną na ścianie w cennym jedwabnym pokrowcu – nietykalną, nieczytaną, wyniosłą. Ale czy książki nie służą do czytania? Czemu święta księga była tam, nade mną, poza moim zasięgiem? Z biegiem lat nauczyłam się też, że jako dziewczynka muszę być w dwójnasób uważna, kiedy zbliżam się do Koranu. Na przykład nie wolno mi było go dotknąć, kiedy miałam okres. W tych dniach uchodziłam za „nieczystą”.

Otoczenie, w którym znalazłam się jako dziecko, nie było, mówiąc oględnie,
środowiskiem literackim czy intelektualnym. Z czasem moja matka, za namową babci, wróciła na uniwersytet, żeby skończyć studia. Przez chwilę nazywałam ją abla (starszą siostrą), a babcię, która zajmowała się mną w owych latach, anne (czyli mamą). Wszyscy trochę się w tym gubili, ale dla mnie było to najzupełniej oczywiste.

Babcia nie należała do kobiet wyedukowanych, ale z całego serca wierzyła, że dziewczynki – bardziej jeszcze, mówiła, niż chłopcy – powinny otrzymać jak najlepsze wykształcenie. Była znachorką. Przychodzili do niej ludzie z chorobami skóry, chronicznym zmęczeniem czy depresją. Leczyła też uroki miłosne u tych, którymi owładnęły miłość lub szaleństwo, co, jak twierdziła babcia, sprowadzało się do tego jednego. W domu pełno było modlitw i przesądów: różane kolce, czerwone jabłka, paciorki ze złym okiem, bursztynowe różańce. Tymczasem poza domem – strzelaniny, bomby i demonstracje. Ludzie ginęli. Ludzie znikali. W późnych latach 70., przed samym przewrotem, prawica walczyła z lewicą, demokraci z nacjonalistami i islamistami, do boju ruszali Kurdowie, a wszyscy oni walczyli jeszcze we własnych szeregach. Przemoc polityczna szalała.

Babcia była wspaniałą opowiadaczką historii. Wszystkie opowieści miłosne znała na pamięć: o Lajli i Madżnunie, o Chosrowie i Szirin, o Asli i Keremie… o wszystkich Romeach i Juliach Bliskiego Wschodu. Jej historie zaczynały się zawsze tak samo: „Był sobie kiedyś albo i nie był…”. Gdy tylko usłyszałam te słowa, wiedziałam, że przenoszę się do magicznej krainy, świata na opak, gdzie czas toczy się koliście, zwierzęta tańczą, mówią i wygłaszają kazania, a dzieci doglądają swoich ojców leżących w kołyskach. Taki był wszechświat babci – pełen mitów, dobrodusznych zaklęć i owych nadprzyrodzonych postaci z ognia niedającego dymu, które nazywały się dżinnami. Jeśli udało ci się odkryć ich imię, mogłeś nimi władać – w przeciwnym razie to raczej one rozkazywałyby tobie. Cóż, życie to niebezpieczna sprawa.

Na półce nad telewizorem stał gruby, brązowy tom: Wielka księga muzułmańskiej interpretacji snów. Byłam nią zafascynowana. Co to za dzieło? Wyglądało jak słownik, ale nim nie było. Nie było też encyklopedią, choć miało podobny układ. Czasami czytało się je jak opowiadanie albo wiersz, choć z pewnością było czymś innym. Miłość to zagadka – zadurzamy się nie tylko w ludziach, lecz także w drukowanych tekstach i abstrakcyjnych ideach. W tej konkretnej książce zakochałam się na zabój.

Każdy sen można było zinterpretować. Każdą interpretację można było zreinterpretować, w zależności od zamiarów i wiedzy interpretatora. Czytelnik nie tyle biernie konsumował, ile aktywnie włączał się w prace. Akt czytania niekoniecznie był linearny czy logiczny. W przeciwieństwie do książek, które pożarłam wcześniej, ta nie miała ani początku, ani końca. Była labiryntem. Mogłam zacząć czytać ją w środku, wrócić, omijać strony, skakać w tę i z powrotem, jakbym grała ze słowami w klasy.

Właśnie: w szkole, w klasie, znalazłam, ku mojej ogromnej radości, szafeczkę pełną książek, w większości autorów tureckich. Szybko się z nimi uporałam. A potem, nie mogąc wypożyczyć innych tytułów, przeczytałam je na nowo, już wolniej. Za to pisanie było koszmarem. Urodziłam się leworęczna. Nasz wychowawca wyraził się jasno, że to błąd genetyczny, który trzeba naprawić dyscypliną i wytrwałością. Wszyscy mają trzymać ołówki w prawym ręku.

„Dzieci, kiedy idziecie do toalety, podcieracie się lewą ręką, prawda? Dlatego też lewa ręka jest ręką brudną. Tymczasem wasze pisanie ma być czyste, porządne, nieskazitelne”.

Widząc, jak strasznie się męczę i cierpię w milczeniu, ten sam nauczyciel wziął mnie któregoś dnia na stronę i poradził mi, żebym wysłała moją lewą rękę na „banicję”. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam to słowo. Toteż przez całą szkołę podstawową próbowałam trzymać pod ławką lewą rękę, moją rękę wstydliwą i grzeszną, niewidzialną, niechcianą – choć, oczywiście, zawsze wychodziła na wierzch, odmawiając podporządkowania. Tak nauczyłam się, że im bardziej coś tłamsimy, tym silniej wraca. Po dziś dzień moje ręce są zupełnie nieskoordynowane i bardzo mi trudno pisać ręcznie.

Kilka lat później moja matka zrobiła magisterkę i trafiła do dyplomacji. Przeprowadziłyśmy się obie do Madrytu. Z zabobonnej, religijnej i tyleż klaustrofobicznej, co magicznej dzielnicy Ankary zostałam przeniesiona do luksusowej szkoły międzynarodowej, gdzie uczęszczały dzieci dyplomatów, biurokratów i cudzoziemców. Nadzwyczaj introwertyczna i nieśmiała, znów poczułam się outsiderką i wycofałam się w samą siebie jak żółw kryjący się w pancerzu. Tyle że mój pancerz był zrobiony z książek.

Zaczęłam czytać po hiszpańsku – Żywot Łazika z Tormesu zostawił trwały ślad w mojej duszy. Od krępego holenderskiego blondyna, który miał w zwyczaju zastraszać takie jak ja, nielubiane dzieciaki i który już przygotował dla mnie cały zapas przezwisk, dowiedziałam się, że Turcy odrąbali lewą rękę Cervantesowi. Na szczęście był praworęczny. Co to za jeden ten Cervantes, zastanawiałam się. Dzień, w którym odkryłam Don Kichota, był olśniewający: znalazłam tam niezwyciężoną żądzę przygód i indywidualizmu, niegasnącą wyobraźnię i nieprawdopodobnego, niemalże śmiesznego bohatera oraz ów smutny rozziew pomiędzy tym, co rzeczywiste, a tym, co możliwe. Wszystko to we mnie zagrało. Angielski był wówczas trzecim językiem w moim życiu, ale zakochałam się w nim prędko i mocno. Charles Dickens, Enid Blyton, Roald Dahl, Oscar Wilde, a potem, pewnego dnia, Jane Austen. 

Niedługo po dwudziestych urodzinach przybyłam do Stambułu, wierząc całym sercem, że to miasto mnie przyzywa. Wąskie, kręte uliczki z obłędnym graffiti, kolejne warstwy dziejów, kusząca kombinacja zapachów i dźwięków, wielkomiejski magnes zbiorowej amnezji i osobistych historii, które tylko czekają, aby je ktoś opowiedział. I księgarnie. Ależ ja je kochałam.

Moje ulubione księgarnie mieściły się w okolicach alei İstiklal, odchodzącej od placu Taksim. Jedną z nich była Simurg, nazwana tak od mitycznego ptaka, który mieszkał na Drzewie Wiedzy. Obsługa była zawsze przyjazna i uprzejma, a do tego pozwalała czytać do woli. Stosy książek, małe taboreciki, często zajęte przez koty w najróżniejszych kolorach obserwujące klientów zmrużonymi oczami. Kolejna to Robinson Crusoe, który miał na składzie tak szeroki asortyment tytułów, od książek podróżniczych po historię sztuki, że można było spędzić tam wiele godzin i nawet się nie zorientować. Jako czytelniczka ciekawska i nieco zdezorientowana kupowałam, co tylko przykuło moją uwagę – zarówno po angielsku, jak i po turecku. Klasykę literatury brytyjskiej, francuskiej, rosyjskiej i latynoamerykańskiej, współczesnych autorów amerykańskich, skandynawskich i włoskich, mistyków sufickich i żydowskich, poetów perskich i indyjskich, historię kultury, niemiecką filozofię polityki, greckich poetów i prozaików – ukochanego Kawafisa i Kazantzakisa. 

A potem, raz w tygodniu, wskakiwałam na prom do azjatyckiej części miasta. W Kadıköy miałam jeszcze dwie ukochane księgarnie, zupełnie inne od tych po stronie europejskiej. Na przykład znacznie mniej porządne: przejścia zagracone wszelkiego rodzaju przedmiotami, chaotyczna mieszanina – plakaty heavymetalowe, przypinki tureckich i europejskich zespołów rockowych, torebki z symbolami feministycznymi, kubki z lewicowymi wierszami, notesy ze sloganami ekologów…

Z pobliskich małych, zapyziałych herbaciarni można było przynieść sobie filiżankę naparu z lipy albo mocną kawę, potem zapalić papierosa i dalej przeglądać książki, a nawet doczytać je do końca. W tych przybytkach cyganerii palenie nikomu nie przeszkadzało. Dlatego też wonie tytoniu, kawy i lipy mieszały się z zapachami książek. Cud prawdziwy, że to wszystko nie poszło z dymem. Obsługi – młodych mężczyzn i kilku kobiet, wszystkich zawsze w czarnych T-shirtach, często nadpalonych trawą – nie obchodziło, co robią klienci, jeśli tylko nie kradli. Wszystko, co podpadało pod kontrkulturę, stapiało się tu w przedziwny amalgamat i rozchodziło pomiędzy sprzedawanymi książkami. Pomieszanie z poplątaniem. A pomieszanie z poplątaniem to coś, w czym my, Turcy, jesteśmy najlepsi.

Przez te lata nie tylko kochałam Stambuł, uwielbiałam go i oddychałam nim, lecz także nieustannie kłóciłam się z tą metropolią. W powieściach spisywałam jego historie, ale mówiłam też o jego ciszy, sekretach, tabu i wstydzie. To miasto zawsze było dla mnie samo w sobie potężną, pulsującą energią postacią, a nie jedynie barwnym malowanym tłem czy melancholijną scenerią. Im dłużej tam żyłam, tym bardziej byłam przekonana, że Stambuł jest miastem rodzaju żeńskiego. Ulice i place mogły należeć do mężczyzn, ale dusza Constantinopolis, zwłaszcza po zachodzie słońca, była duszą kobiety, która nie zamierza się zestarzeć.

Żyłam tam więc przez dłuższy czas, pływając promami tam i z powrotem, odwiedzając księgarnie na przeciwległych brzegach miasta. Klasykę literatury i prace naukowe kupowałam po stronie europejskiej, a wszystkie książki, pisma i kontrkulturowe fanziny – po stronie azjatyckiej. Ale równie dobrze mogło być zupełnie odwrotnie, bo oba brzegi nie są rozdzielone czytelnymi granicami kulturowymi.

Regularnie odwiedzałam też sahaflar, czyli antykwariaty. Wiele z nich nie było właściwie sklepami, ale raczej rozchwierutanymi budami, pełnymi fascynująco bogatego asortymentu: rękopisów, miniatur i czasopism, jak również wydań zapomnianych, a czasem i zakazanych przez cenzurę. Klientela była tu inna, raczej poważniejsza. Obok studentów spotykało się czytelników starszego pokolenia. Królowała cisza. Żadnych papierosów, żadnej muzyki heavymetalowej, a już z pewnością żadnego palenia trawy. W starej książce z czasów otomańskich można było na pierwszej stronie natrafić na dedykację dla Kebikeça, dżinna mającego chronić książki przed kurzem i zniszczeniem.

Przez cały ten czas lista moich lektur stanowiła eklektyczny patchwork rozmaitych kultur, gatunków i historii. Nie było w tym porządku, hierarchii, centrum. Gdzie zaczynał się Wschód i gdzie kończył Zachód? Rysowałam moje wydumane mapy, gdzie opowieści swobodnie przekraczały granice państw, kontynentów, narodów i religii. Nie dbając, czy coś nazywano literaturą z wyższej czy z niższej półki, pożerałam wszystko, co mnie zafascynowało, począwszy od szkoły frankfurckiej, a na otomańskich magazynach dla pań kończąc.

Przez kolejne lata przeprowadzałam się ze Stambułu do Bostonu, z Michigan do Arizony, potem znów do Stambułu i wreszcie do Londynu.

Księgarnie Stambułu, z ich chaosem i różnorodnością, podróżowały razem ze mną. Wożę je ze sobą wszędzie. W głowie, w duszy.

Tłumaczył Jacek Dehnel

Tekst ukazał się w antologii Browse, Pushkin Press, Londyn 2016.

 

Czytaj również:

Literatura nigdy nie wystarcza
i
Marzec 1938, Hitler przyjmuje aplauz po ogłoszeniu anschlussu Austrii/ Wikiemedia Commons
Przemyślenia

Literatura nigdy nie wystarcza

Paulina Małochleb

Dzięki publikacjom Sachy Batthyany’ego A co ja mam z tym wspólnego? Zbrodnia popełniona w marcu 1945. Dzieje mojej rodziny i Moniki Muskały Między „Placem Bohaterów” a „Rechnitz”. Austriackie rozliczenia polski czytelnik odkryje, że nie ma na naszym kontynencie miejsca, które wyszłoby z wojny bez strat. Może poczuje też (pozorne) zadowolenie z obserwowania skomplikowanej, brudnej, brzydkiej historii innych krajów Europy Środkowej. Muskała pokazuje wszak, że Austriacy dopiero w 1986 r. zaczęli rozliczać się ze swojego udziału w drugiej wojnie światowej. Proces ten ruszył wyłącznie dlatego, że w czasie wyborów prezydenckich doszło do skandalu: ujawniono, że kandydat Kurt Waldheim w czasie wojny służył w Wehrmachcie – jako adiutant gen. Löhra skazanego później za zbrodnie wojenne. Nie przeszkodziło mu to w zdobyciu najwyższego stanowiska, choć spowodowało izolację Austrii na arenie międzynarodowej oraz lawinę polemik, rozliczeń i walk w prasie przełomu lat 80. i 90.

W dworskiej stodole

Symbolem austriackiego uwikłania stało się Rechnitz – miejscowość w Burgenlandzie, blisko granicy z Węgrami – gdzie w marcu 1945 r., tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej, goście hrabiny Margit von Batthyany dokonali masakry na robotnikach przymusowych uznanych za niezdolnych do dalszej pracy. Po wojnie hrabina, dziedziczka fortuny Thyssenów, przeniosła się do Szwajcarii, nigdy też nie była niepokojona z powodu tych krwawych wydarzeń. Nie odbył się żaden proces, ponieważ kilku podejrzanych, dzięki poparciu Thyssenów, wyjechało do Ameryki Południowej, a jedyny naoczny świadek, który przeżył rzeź i miał zeznawać, został zastrzelony przez nieznanych sprawców w drodze na wizję lokalną. Ten ostatni akt przemocy spowodował, że mieszkańcy wioski Rechnitz nigdy nie wyjawili, co dokładnie wydarzyło się w dworskiej stodole, choć ich domy – jak podaje Muskała – położone były w bliskim sąsiedztwie. Do dzisiaj nie odnaleziono masowego grobu ze 180 ciałami ani też grobu 20 więźniów zamordowanych po tym, jak pogrzebali ciała pierwszych ofiar. Wszystkie ślady zostały zatarte.

Czytaj dalej