Wolę policzek w twarz
i
kadr z filmu „Via Carpatia”, materiały promocyjne
Przemyślenia

Wolę policzek w twarz

Agata Trzebuchowska
Czyta się 17 minut

Agata Trzebuchowska: Via Carpatia to droga łącząca północ Europy z południem. Wasz film to też droga, ale w głąb europejskiego sumienia. Jak się rozpoczęła?

Zuzanna Kernbach: Dla mnie od telefonu Klary z zaproszeniem na kolację. Byliśmy w szóstkę: Julka Kijowska z Piotrkiem Borowskim, ja z moim mężem Julkiem i Klara z Kasprem, którzy przedstawili nam swój niecny plan.

Klara Kochańska-Bajon: Pomysł był taki, że bierzemy parę osób, w tym dwójkę bohaterów, i jedziemy na południe skonfrontować się z tym, czym straszyły media, czyli z „napierającą falą migrantów”. Temat uchodźstwa był wtedy w Polsce podejmowany jedynie przez hermetyczne środowisko visual artu czy niszową literaturę. Natomiast kino – medium masowe – milczało.

Z.K.: Wcześniej razem z Klarą składałyśmy projekt do PISF-u. To miał być nasz debiut pełnometrażowy, „prawdziwy” film z budżetem, światłem, inscenizacją.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

K.K.B.: Przeszłyśmy przez development ze świetnymi ocenami. Ale zmieniły się komisje i pewniak nie jest pewniakiem. Do tego masa biurokracji. Zdałyśmy sobie sprawę, że realizacja może zająć parę lat. Nie mogłyśmy tyle czekać. Kotłowało się w nas. PiS przejął władzę i wycofał się z unijnego zobowiązania w sprawie przyjęcia uchodźców. Karmił ludzi nacjonalistyczną i ksenofobiczną narracją. Byliśmy oburzeni. Mogliśmy pójść protestować, ale wiadomo, jak to jest. Pokrzyczysz chwilę, a potem idziesz na dobry obiad. Ten gest sprzeciwu oczywiście jest ważny, ale w gruncie rzeczy niewiele zmienia. Z jednej strony byliśmy zalewani strasznymi doniesieniami, a z drugiej – przez decyzje państwa kompletnie od problemu odcięci, pozostawieni samym sobie.

Z.K.: Czuliśmy potrzebę, by coś zrobić, jakoś się wypowiedzieć. Postanowiliśmy, że pojedziemy wzdłuż szlaku bałkańskiego, sprawdzimy, co nas tam spotka. Chcieliśmy zarejestrować świat takim, jakim był on w tym momencie. Zapisać ten moment w historii Europy.

Ale jednocześnie nie interesowała Was forma dokumentalna?

K.K.B.: W dokumencie temat nie przychodzi do ciebie wtedy, kiedy tego chcesz. Żeby coś zdobyć, musielibyśmy tam osiąść na co najmniej trzy miesiące, na co nie mieliśmy ani czasu, ani pieniędzy. Wybraliśmy formę eksperymentalną. Postanowiliśmy przeprowadzić rodzaj nagrywanego performance’u. Zestawić fikcyjną sytuację z rzeczywistością.

Z.K.: Ale ta fikcja też bazowała na prawdziwej historii Piotrka Borowskiego. Jego pochodzący z Iraku ojciec parokrotnie planował przedostać się do Polski, gdzie przebywała jego rodzina. Bezskutecznie.

K.K.B.: Jego doświadczenie rodzinnego rozdarcia było solidną bazą dla naszej opowieści. Podobnie jak relacja Piotrka i Julki. Autentyczna para, z własną miłosną dynamiką i związkowym mikrokosmosem. Dzięki łączącej ich więzi, mogli się wzajemnie podpuszczać, robić aluzje, improwizować w sposób, który nie byłby możliwy w innym wypadku.

Z.K.: Wyłamanie się z tradycyjnego procesu produkcji otworzyło przed nami nowe możliwości narracyjne. Zerwaliśmy z trzyaktową strukturą, scenariuszem na 90 stron i „lubianym” bohaterem. To było szalenie wyzwalające.

K.K.B.: Może to zabrzmi górnolotnie, ale bardziej niż na filmie, który spodoba się publiczności, zależało nam na sprawie. Nie w sensie publicystycznym, ale ludzkim. Produkcja filmów fabularnych zaczyna coraz bardziej przypominać reklamę: pełna kontrola nad scenariuszem, targetowanie odbiorcy, sprzedaj to w jednym zdaniu, zrób scenopis, zanim znajdziesz lokalizację. Absurd! Chcieliśmy wrócić do intuicyjnej formy tworzenia. Paru twórców, wspólna idea i kamera. Na początku myśleliśmy, że uda nam się to zrobić tylko w szóstkę, ze mną w roli producentki. Ale im bardziej zbliżał się termin wyjazdu, tym większa panika mnie ogarniała. Okazało się, że jakieś rekwizyty jednak muszą być, skądś trzeba wziąć samochód, a sprzęt ubezpieczyć. Wtedy do gry wkroczyła Agnieszka Kurzydło – kobieta, która niczego się nie boi i dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Dała nam parę tysięcy oraz opiekę swojego biura, które nawigowało nas w czasie podróży. Agnieszka podjęła ogromne ryzyko, angażując się w nasz film, bo do ostatniego momentu nic nie było pewne.

kadr z filmu „Via Carpatia”, materiały promocyjne
kadr z filmu „Via Carpatia”, materiały promocyjne

Mieliście jakikolwiek plan?

K.K.B.: Szkicowy scenariusz, podstawowe założenia i namiary na miejsca noclegowe. Znalezione oczywiście przez Booking.com. Dokumentację robiliśmy na Google Maps.

Z.K.: Los nam sprzyjał. Sceny same się pisały, wszyscy byli pomocni i przychylni. Gdy wchodziliśmy do hotelu z kamerą i pytaliśmy, czy możemy pokręcić, nie tylko nikt nie miał z tym problemu, ale wymieniano nam pokoje na ładniejsze. Nawet żółw sam do nas przyszedł. Planowaliśmy zabrać jednego z Polski, ale okazało się, że w Serbii panuje kwarantanna i spędziłby miesiąc na granicy, więc został w Warszawie. Bardzo żałowaliśmy, aż któregoś dnia w Macedonii…

K.K.B.: …jedliśmy z Kasprem śniadanie na tarasie, kiedy z trawy wyszedł dziki żółw. Spędził z nami cały dzień. Zagrał wszystkie sceny ze scenariusza i tak mu się spodobało, że nie chciał odejść.

Z.K.: Jednej z ważniejszych scen, kiedy pada pytanie o bezdzietność głównej bohaterki, wcale nie planowaliśmy w ten sposób kręcić. Po prostu się przydarzyła, kiedy zostaliśmy zaproszeni na kawę przez poznaną rodzinę.

K.K.B.: Siedzieliśmy, piliśmy, aż coś nas tchnęło i zapytaliśmy, czy możemy włączyć kamerę. A Julka jest taką aktorką, że jej nie trzeba nic szeptać na ucho. Widzi, że jest sama, wokół pełno dzieci, od razu wie, o czym jest ta scena i co oznacza w całej historii.

Z.K.: Podobnie było z motywem obsesyjnego mycia włosów. Był w scenariuszu, ale rzeczywistość, pozbawiając nas wody w hotelu, pomogła go wyeksponować.

K.K.B.: To cały czar tego projektu. Problemy się piętrzyły, weryfikowały nasze plany, ale my robiliśmy film mimo wszystko i trudności ostatecznie działały na naszą korzyść. Przy normalnej produkcji każdy problem albo jest nie do pokonania, albo kosztuje grube pieniądze. A tu możliwe było nawet zorganizowanie na ostatnią chwilę najważniejszego macedońskiego aktora!

Z.K.: Dotąd wszystkie epizody grali ludzie napotkani po drodze. Z przemytnikiem miało być tak samo, bo rola pozornie nie była trudna. Ale zdaliśmy sobie sprawę, że wytłumaczenie zadania osobie słabo znającej angielski, w dodatku zanurzonej w rzeczywistości, w której temat uchodźstwa jest drażliwy, może okazać się zbyt karkołomne.

K.K.B.: Poprosiliśmy o pomoc Agnieszkę Kurzydło. Rynek filmowy w Macedonii jest skromny, a my potrzebowaliśmy kogoś na już, i to o piątej rano, gdzieś w górach. Wynagrodzenie praktycznie żadne. Agnieszka skontaktowała się ze swoim przyjacielem producentem Wladem i po chwili mieliśmy od niego telefon, że przywiezie na plan Bajrama Severdžana. To popularny macedoński aktor, przyjaciel Kusturicy, znany m.in. z filmu Czarny kot, biały kot.

Z.K.: Okazał się fantastycznym, bezproblemowym i skromnym człowiekiem. Tak jak producent, który woził nasz sprzęt swoim samochodem.

K.K.B.: Ten film to była praca z ograniczeniami. Nie mieliśmy żadnego światła, mogliśmy kręcić tylko na statywie albo z ręki. Żadne skomplikowane inscenizacje nie wchodziły w grę.

Z.K.: Nie interesowała nas też trzęsąca się kamera z ręki podążająca za bohaterem. Zdecydowaliśmy się na długie, wyczekane i zazwyczaj statyczne ujęcia. Nieraz kręciliśmy całe sceny w jednym kadrze.

K.K.B.: To była ucieczka zarówno od konwencji dokumentalnej, jak i psychologicznej. Bardziej chcieliśmy pokazać człowieka w zderzeniu ze światem zewnętrznym, niż wchodzić w jego wnętrze.

To czuć. Para pełni raczej funkcję soczewki niż docelowego bohatera. Przez nich obserwujemy świat, ale tak jak oni nie mamy do niego pełnego dostępu.

K.K.B.: Taka perspektywa wydała nam się najuczciwsza. Doświadczenia i traumy ludzi uciekających przed wojną nie są naszymi doświadczeniami, więc próbując je oddać, pewnie ubralibyśmy je w kostium schematycznej i „atrakcyjnej” narracji. Kasper kiedyś powiedział, że ci ludzie pewnego dnia sami opowiedzą swoje historie.

Wiem, że nie wszystkim to się podoba. Są widzowie, którzy zarzucają nam brak psychologicznej głębi, nie rozumieją, skąd bierna postawa bohaterów. A takie były nasze założenia. Nie chcieliśmy robić piątego odcinka serialu pod tytułem: „A jak Piotrek i Julka byli mali…”, w którym wszystko się wyjaśnia. Można sobie wyobrazić bohaterów, których bezradność wyrażałaby się w inny sposób. Na przykład wykonywaliby wiele niepotrzebnych czynności, próbowali więcej się dowiedzieć. Ale Julka i Piotrek nie są parą z Szalonego Piotrusia – ona nie skacze po dachach, a on nie chodzi z fajką i nie wygłasza pretensjonalnych, ale atrakcyjnych kwestii. Raczej przyjmują wobec świata postawę obserwatorów, jak większość z nas. Jest ona najbardziej zwyczajna i banalna, bo w strachu nie ma nic skomplikowanego ani wyjątkowego.

Z.K.: Scena w komisariacie jest wiernym odwzorowaniem tego, co nas spotkało. W obozie złapała nas policja. Klara i Kasper byli przesłuchiwani, a my z Julkiem w tym czasie ukrywaliśmy nagrane materiały w koszu na śmieci.

K.K.B.: Poczuliśmy się jak banda gówniarzy, a nasz film wydał nam się błahy i idiotyczny. Obok rodzina uchodźców siedziała w jakimś kojcu dla zwierząt, ale nas elegancko posadzili na ławeczce, wylegitymowali i puścili. Wtedy dotarł do mnie przywilej mojej sytuacji: mogę sobie wejść i wyjść, bo jestem legalną obywatelką tego świata, a ten świat jest dla mnie łaskawy.

Z.K.: Było nam głupio także wobec wykończonych całą sprawą policjantów, którzy nie z własnego wyboru aresztują i przetrzymują niewinnych ludzi uciekających przed wojną.

W Waszym filmie doniesienia ze szlaku bałkańskiego przeplatają się z komentarzami na temat Euro 2016. Zestawienie ludzkiej tragedii z nieludzkim biznesem futbolowym przypomina przegiętą figurę stylistyczną, a przecież dokładnie tak to wyglądało!

K.K.B.: W tym roku było tak samo podczas mistrzostw świata w Rosji. Media karmią nas tylko sensacyjnymi doniesieniami, które budzą emocje, mrożą krew w żyłach. Oglądamy dzieci umierające pod gruzami i wstrzymujemy oddech. „Jezu, jakie to straszne!” – pomyślimy, zadrżymy i właściwie to wystarczy. Już to przeżyliśmy. Prawda jest taka, że największe tragedie dzieją się w ciszy. Nie towarzyszą im wybuchy, nie ma żadnego „wow”. Jak trafiliśmy do komisariatu, nie było tam tłumów, tylko jedna rodzina. Zarejestrowaliśmy miejsca, w których buduje się obozy, odbywają się przemyty, gdzie uchodźcy toną w morzach i rzekach, gdzie są wyłapywani przez helikoptery. Wiesz, jak tam jest? Cisza i spokój. Świeci słońce, rzeka szumi. Jest pięknie. Nie widać tragedii.

Jeszcze sto lat temu pewnie nie do końca mielibyśmy pojęcie, co dzieje się w Syrii. Dziś wiemy wszystko i dlatego wydaje nam się, że tragedii na świecie jest coraz więcej. A świadomość ich istnienia wywołuje w nas poczucie winy. Czujemy, że powinniśmy coś zrobić. Tylko co? Przelać pieniądze na konto fundacji? A może obejrzeć na Netflixie dokument o Aleppo? Z jednej strony jesteśmy zalewani strasznymi doniesieniami ze świata, a z drugiej ten sam świat każe nam rano wstać, zjeść śniadanie i pójść do pracy zarobić pieniądze.

Które potem wydamy na humus.

K.K.B.: I błędne koło się zamyka.

Jest z niego wyjście?

K.K.B.: Nie wiem, ale wierzę, że wszystkie zmiany wychodzą ze zrozumienia problemu. Pewna kobieta po projekcji filmu zapytała mnie, dlaczego pokazujemy, że się nie da. Myślę, że to zależy, z jakiej perspektywy na to spojrzysz. Gdybyśmy zdecydowali się na bardziej pozytywny finał, to po pierwsze, przedstawilibyśmy scenariusz znacznie mniej prawdopodobny, a po drugie – dalibyśmy widzowi złudne wrażenie sprawczości. Przez utożsamienie z bohaterem widz miałby poczucie, że coś zrobił. Wolę policzek w twarz. To mnie bardziej mobilizuje. Mogę sama ocenić, czy naprawdę nic się nie da zrobić i czy sama robię wystarczająco.

kadr z filmu „Via Carpatia”, materiały promocyjne
kadr z filmu „Via Carpatia”, materiały promocyjne

Czy kolektywna forma pracy oraz wiążące się z nią rozmycie odpowiedzialności i podziału obowiązków, tak ściśle określone w typowych produkcjach, ułatwiało czy utrudniało Wam zadanie?

Z.K.: Bycie non stop ze sobą w jednym busie w tak intensywnej formie to rzeczywiście jest wyzwanie. Potencjalnych konfliktów i spięć jest cała masa. Role cały czas się przenikają, obowiązków i odpowiedzialności jest znacznie więcej niż przy zwykłej produkcji, a na szali nasza przyjaźń i małżeństwa! (śmiech). Oboje z Julkiem jesteśmy operatorami i razem niczego jeszcze nie kręciliśmy, bo zazwyczaj praca i bycie z kimś po prostu się wykluczają. Przy tym projekcie mieliśmy dwie kamery, wyznaczyliśmy sobie proste założenia i trzymaliśmy się ich. Dzięki temu, nawet jeśli kręciliśmy osobno, zdjęcia są spójne. Zdarzały się sytuacje, kiedy ktoś musi przejąć decyzyjność i zazwyczaj byłam to ja z Klarą, bo miałyśmy już wspólne doświadczenia filmowe.

K.K.B.: My z Kasprem jako reżyserzy nieźle się uzupełniamy. Mnie interesuje praca z aktorami, dialogi, detale, prawda obrazu tu i teraz. Kasper koncentruje się na bigger picture, czyli na ogólnej konstrukcji, szerokim sensie, inscenizacji. Przy tym filmie to sprawdzało się doskonale, ale pewnie gdybyśmy robili dwa filmy równolegle, byłyby radykalnie inne.

Powtórzylibyście to doświadczenie?

Z.K.: Dla mnie forma była tak organicznie związana z samym filmem, że nie wiem, czy zgodziłabym się podobnie realizować inny projekt. Na pewno była to fascynująca przygoda. Okazało się, że dobrze się dogadujemy, a co najważniejsze – pozostaliśmy przyjaciółmi. Małżeństwa też przetrwały.

K.K.B.: Ja póki co nie czuję takiej potrzeby, ale Kasper dalej chce robić filmy tą metodą. Już planuje wciągnąć Julka w szalony projekt na Fuerteventurze, gdzie obecnie mieszkamy.

Z.K.: Widocznie spodobało mu się noszenie arbuzów.

Proszę?

K.K.B.: Kasper był odpowiedzialny za papiery związane z cłami. Od niego zależało, jak długo będziemy stać na granicy. Jak tylko podjeżdżaliśmy do bramek, brał teczuszki i znikał w kolejnych biurach, a oczywiście zawsze coś go po drodze spotykało. Na granicy serbsko-macedońskiej trafił na miłośnika telewizji. Miał na biurku stertę teczek. Kasper położył nasze na samym wierzchu i czekał. A facet tylko siedzi i ogląda telewizję. Nagle ktoś przez okno podaje arbuza. Miłośnik telewizji, nie odrywając wzroku od ekranu, pokazuje Kasprowi, żeby wziął go i zaniósł na piętro. No to Kasper zasuwa. Wraca, a tu kolejny arbuz. Zrobił trzy rundy, wtedy pan otworzył teczkę, podpisał i pojechaliśmy.

Z.K.: Podobnie było w Macedonii, gdzie okazało się, że zgodę na kręcenie może wydać jedynie Wasyl. „Jak Wasyl powie, że możecie, to nie ma problemu”. Tylko kim jest Wasyl?!

K.K.B.: Na odpowiedź trzeba było czekać, bo Wasyl spał do 12.00. W końcu się zjawił. Popatrzył na nas i powiedział: okej. Potem za każdym razem, gdy pojawiał się problem, mówiliśmy, że Wasyl pozwolił, i problem znikał. Jakiś lokalny boss, przed którym wszyscy truchleją. Nie uchronił nas tylko przed jedną rzeczą. Kręcąc na ulicach, zarejestrowaliśmy wiele twarzy, napisów i logotypów, których bez zgody nie można pokazać w fabularnym filmie. Większość pieniędzy, które dostaliśmy z PISF-u na postprodukcję, poszła na wymazywanie wszystkiego, co nie może się załapać. Ostatecznie budżet na dokrętki był naprawdę symboliczny, mniejszy od niejednego krótkiego metrażu, więc kręcąc scenę w komisariacie i tak musiałam chodzić za panią komendantką i błagać, żeby pożyczyła nam swoje spodnie, bo teatralne kostiumy, które przyjechały, do niczego się nie nadawały.

Szorstka prostota i brak katharsis pozostawiają w widzach poczucie pustki. Czy Wy jako twórcy wychodzicie z projektu z podobnym wrażeniem?

K.K.B.: Kasper bardzo by się ucieszył, że to mówisz. Jest wielkim fanem twórczości Kiarostamiego, u którego pustka jest bezdenna i nie da się jej niczym wypełnić. Zależało mu, żeby naszym filmem wywołać podobne wrażenie. A czy ja wychodzę z tego doświadczenia z poczuciem pustki? Chyba nie. Pustka nas drąży, jeśli udajemy, że jej nie ma. A kiedy się z nią konfrontujemy, to traci swoje negatywne znaczenie, a my na chwilę stajemy się całością.

Z.K.: Ja nadal odczuwam bezradność. Boli mnie też to, że wciąż nie ma filmów na ten temat. Kręciliśmy Via Carpatię w poczuciu, że musimy się spieszyć, bo zaraz powstanie masa filmów o migrantach. Po dwóch latach – cisza, a przecież problem nie został rozwiązany. Teraz, na ile to możliwe, staramy się zaangażować nasz film politycznie. Dystrybutor wymyślił, żeby 10 groszy ze sprzedaży każdego biletu przeznaczyć na fundację Refugee.pl, która pomaga uchodźcom na terenie naszego kraju znaleźć mieszkanie, pracę, szkołę dla dzieci, organizuje lekcje polskiego. PiS daje pieniądze tylko tym organizacjom, które wspierają uchodźców za granicą, jakby liczył, że ci, którzy już się w Polsce znaleźli, sami „znikną”. Choć nie jestem zwolenniczką łączenia sztuki z polityką, uważam, że teraz trzeba wykorzystać każdą nadarzającą się okazję, żeby o tym mówić.

K.K.B.: A w Polsce strach podnieść ten temat. Zrobiliśmy subtelny film, a i tak wylała się na nas fala hejtu. Udzieliliśmy z Kasprem wywiadu, który trafił potem do sieci z sensacyjnym leadem: „Trafili do aresztu w Grecji”. Ludzie klikali, nie wiedząc, o czym jest artykuł. Masa komentarzy w stylu: „wy… do Afryki brudasy”, „Niemcy zapłacili wam za tę propagandę”. Jedyne, co odważyliśmy się powiedzieć w tym wywiadzie, to, że nie podoba nam się unikanie zbiorowej odpowiedzialności. Jeśli z tego powodu dostajemy pogróżki, to co się dzieje z ludźmi, którzy realnie działają w przestrzeni publicznej? Pali się im domy? Polak nie może źle mówić o Polsce i Polakach. Ewentualnie czasem możemy się z siebie pośmiać, jak u Smarzowskiego, gdzie bohaterowie grzeszą skrajnie. Większość z nas nie grzeszy skrajnie, nasze przewinienia są małe, więc się z nimi nie utożsamiamy. Ale jak się krytykuje powszedniość, tak jak w Austrii robi to Ulrich Seidl, to się ludziom nie podoba. Rozumiem ich lęk przed zmianami, przed inną kulturą, ale Europa nie ma innego wyjścia. Musimy tych ludzi przyjąć, nawet jeśli proces integracji nie będzie łatwy. Zniszczyliśmy ich świat, ograbiliśmy z podstawowych surowców, pozbawiliśmy wody. Dziś solidarnie musimy ponieść za to odpowiedzialność. Jako jednostki mamy bardzo ograniczone możliwości. Dopóki nie będzie rozwiązań systemowych, finansowanych z podatków obywateli, to nic się nie zmieni.

Czytaj również:

Życie ciut lepsze
i
zdjęcie: materiały promocyjne
Przemyślenia

Życie ciut lepsze

Agata Trzebuchowska

Agata Trzebuchowska: 53 wojny to opowieść o traumie wojny. Główną bohaterką filmu jest Anna – żona korespondenta z pola walki. To z nią spędzamy czas w czterech ścianach, oczekując na powrót jej męża. Dlaczego ta perspektywa wydała Ci się interesująca?

Ewa Bukowska: To najbardziej uniwersalne i powszechne doświadczenie wojny, a jednocześnie najsłabiej zrelacjonowane. Znakomita większość historii koncentruje się na tych, którzy wyruszają na front, na ich doświadczeniach i bohaterskiej śmierci. Pomija się tych, którzy z konsekwencjami wojny borykają się na co dzień, próbując żyć normalnie. Oni też walczą. Samotność jest głównym tematem mojego filmu, a emocje jego kluczowym narzędziem. Chciałam, żeby widz był jak najbliżej bohaterki, znalazł w niej coś z siebie.

Czytaj dalej