W nieustannym zdziwieniu – wywiad z Raphaelem Rogińskim
i
Fot. koncert Shofar/ Jazz Bez… 2014
Przemyślenia

W nieustannym zdziwieniu – wywiad z Raphaelem Rogińskim

Jan Błaszczak
Czyta się 12 minut

Inspirowany nigunami, czyli mistycznymi melodiami żydowskimi album Right Before It Started grupy Shofar to z jednej strony zapis doświadczenia pandemicznej niepewności, a z drugiej – próba połączenia tego, co teraz, z daleką przeszłością. Z gitarzystą i założycielem Shofar, Raphaelem Rogińskim, rozmawia Jan Błaszczak.

Jan Błaszczak: Najnowszy album Shofar nosi tytuł: Right Before It Started. Chodzi o pandemię?

Raphael Rogiński: Ta płyta powstała dokładnie w dniu pierwszego lockdownu. Spotkaliśmy się w studiu, do którego przyjechał na chwilę Paweł Krawczyk z Heya z jakimś mikrofonem dla Macia [Morettiego – przyp. red.], razem z nim przyjechał DJ 600 Volt. I w którymś momencie moja narzeczona weszła z zakupami i mówi, że dzieje się coś dziwnego. Na ulicach słychać, że mają zamknąć Warszawę, ludzie wykupują towar w sklepach. I nagle to studio stało się łodzią w całym tym potopie. Myśleliśmy, że zaraz zabraknie jedzenia, że Mikołaj [Trzaska – przyp. red.] zostanie z nami, bo nie będzie mógł wrócić do Gdańska. Paweł też miał coś nagrywać, ale bał się, że teraz mu wszystko odwołają. Postanowiliśmy, że w takim razie będziemy razem pracować nad tą płytą. Co okazało się świetną decyzją, bo dzięki Pawłowi i DJ-owi 600 Volt płyta brzmi niesamowicie.

Jak atmosfera tamtego dnia wpłynęła na samo nagranie?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Robiliśmy je ze świadomością, że świat się jakoś tam kończy. Nie wiedzieliśmy, co dokładnie się dzieje, ale przekaz wokół był apokaliptyczny. W rezultacie tamtego dnia weszliśmy głęboko w pewien medytacyjny stan. Byliśmy bardzo oddani temu, co wtedy robiliśmy. Może myśleliśmy, że to będzie nasza ostatnia płyta w tym postępującym końcu świata? Oczywiście trochę przesadzam, ale to jednak była pewna mantra na jakiegoś rodzaju przełom. Czuliśmy, że musimy wymedytować tę sytuację. W efekcie Right Before It Started ma dla mnie kontemplacyjny charakter.

Podstawą nagrywanych przez Was utworów są tradycyjne niguny. Możesz coś więcej o nich powiedzieć?

To swobodnie śpiewane pieśni o mistycznym charakterze, które można znaleźć także w innych kulturach, np. w muzyce starożytnej Grecji czy Rzymu. Nie wiadomo do końca, jakie jest ich źródło, ale zawsze istniały w judaizmie. Łączą się też ściśle z chasydyzmem, który powstał na terenach dzisiejszej Ukrainy w XVIII w. Właśnie tymi zajmujemy się w Shofarze. Dla ich charakteru ważna była bliskość wpływów tureckich, podobno wykształciły się na styku wyzwolonego, pozytywnego judaizmu z sufizmem.

Szybko stało się tradycją, że każdy mistyk – z reguły cadyk – miał ambicje, by je  pisać, ale nie wszyscy mieli na to dość talentu, więc często niguny powstawały na skutek przekształcania ówczesnych „przebojów”: melodii pastuszków czy austro-węgierskich marszów. Choć była też oczywiście duża grupa cadyków, którzy pisali niesamowite pieśni. Dynastie chasydzkie wytworzyły różne muzyczne tradycje. Jeden z twórców ruchu chasydzkiego, Baal Szem Tow, mówił wprost, że należy śpiewać, by wchodzić w trans i zbliżać się do Boga, boskiego stworzenia czy energii. Na początku XX w. uważano, że najwybitniejsza szkoła pisania nigunów znajdowała się w Modrzycach, czyli dzisiejszym Dęblinie.

Jakie konkretnie melodie dały początek utworom na Right Before It Started?

Większość z nich pochodzi z Bobowej, czyli zapomnianego dziś miasteczka w powiecie gorlickim, które kiedyś było jednym z centrów życia duchowego chasydów. Wracając do okoliczności, w jakich powstawał nasz ostatni album, ciekawe jest to, że tamtejsi chasydzi mieli powołanie pielęgniarskie. Nasza muzyka też ma leczyć: i nas, i wszystkich innych. Tyle że w Shofarze niguny są podstawą, wokół której improwizujemy. Łączenie tej tradycji z free jazzem, który jest z natury dość agresywny, od początku wydawało mi się interesujące. Chciałem w ten sposób odwzorować to, co mogło się dziać, dajmy na to, 150 lat temu w piątkowy wieczór w Górze Kalwarii, gdzie zbierało się 4 tys. chasydów, którzy śpiewali, walili w stoły i tłukli butelki. Stąd powiązanie nigunów z tą ekspresją muzyczną: żywiołową, ale też tą, z której się wszyscy w Shofar w jakimś stopniu wywodzimy.

Niguny, będąc pieśniami bez słów, są chyba idealnym punktem wyjścia do improwizowania?

Słowa czasami się w nich pojawiały, kiedy aranżowano modlitwy czy psalmy. Natomiast rzeczywiście założenie było takie, że niguny to pieśni bez słów. Pozwolę sobie na pewne wspomnienie: kiedy zaczynałem z Cukunftem – moim pierwszym zespołem grającym muzykę żydowską – chciałem mieć w składzie głos. Interesowała nas wtedy twórczość miejska, zwłaszcza łobuzerskie pieśni z ulicy. Nie mogliśmy jednak znaleźć nikogo, kto mógłby to zaśpiewać tak, jak to sobie wyobrażałem, dlatego ostatecznie zdecydowaliśmy się grać bez słów. To jest jakoś symboliczne, że nie mogliśmy wyśpiewać tego, co chcieliśmy. Ma to jednak też drugą, mistyczną stronę. W judaizmie chasydzkim powtarza się, że jeżeli czegoś nie wiemy, to możemy dotrzeć do sedna inną drogą. Jeżeli dzieci nie umieją się modlić po hebrajsku, to wystarczy, że wyrecytują alfabet, a Bóg już to sobie sam poukłada. Nasza muzyka też jest od początku taka niedopowiedziana. Nie mówi ci, co masz czuć i myśleć. Ma ci pomóc znaleźć twoją ideę, twoje wyzwolenie.

Mam wrażenie, że od czasu założenia Cukunftu w polskiej muzyce żydowskiej dokonał się potężny przewrót. Też tak uważasz?

Na pewno, bo wtedy kultura żydowska w Polsce była oddzielona od teraźniejszości. Urodziłem się za granicą i żyłem wśród różnych nacji, także wśród żydowskich emigrantów z Rosji i Polski. Wśród ludzi z krwi i kości, którzy tworzyli bardzo wyraźne mikroświaty. A tu nagle mieliśmy do czynienia z wizją kultury żydowskiej – obecnej zresztą nie tylko w naszym kraju – gdzie mieszka rozmarzony szewc, jakaś odrealniona kobieta przechadza się po sztetlu… To nie było prawdziwe! Ta wizja nie pozwalała nam, czyli ludziom pochodzenia żydowskiego czy oddanym tej konkretnie kulturze, skierować uwagi ku życiu. To było bolesne, czuliśmy się jak zombie. Szybko okazało się, że próby zrobienia przez nas czegoś, co wykraczałoby poza zamkniętą, biletową salę z tym kiczowatym zaklinaniem przeszłości, są źle widziane. Wiele osób jakby brzydziło się tym, co robiliśmy z Cukunftem. Ich zdaniem zakłócaliśmy porządek świata, który umarł. A ja miałem np. obsesję, by grać piosenki z ulicy Widok, gdzie mieściły się żydowskie burdele i gdzie alfonsi, policja i religijni fanatycy toczyli kiedyś trzydniową wojnę. To było odbierane jako niszczenie mitu, z tego powodu początkowo festiwale specjalizujące się w kulturze żydowskiej nas odrzucały. Graliśmy więc głównie dla wyrzutków, dla tych „innych”: na balach ASP, w gejowskich klubach i jakichś podejrzanych spelunach.

Kiedyś na Śląsku zaczęliśmy grać do pustej sali, dopiero po 10 minutach przyszło kilkunastu skinheadów. Po koncercie powiedzieli, że bardzo im się podobało. Na szczęście w kwestii świadomości tej kultury wiele się zmieniło. Jestem przekonany, że obecnie w Polsce istnieje znacznie więcej zespołów, które mierzą się z tym tematem, niż np. w samym Izraelu. Dopiero kilka lat temu to środowisko trochę zwolniło. Nastąpił pewien przesyt. Jak to zwykle bywa, uznaliśmy, że zrobiliśmy już, co trzeba. A teraz okazuje się, że niewiele zrobiliśmy…

Powstanie Shofar zbiegło się ze zwrotem Mikołaja Trzaski w stronę muzyki żydowskiej. Mam wrażenie, że to był pewien proces poznawania siebie, szukania odpowiedzi poprzez sztukę. Ty miałeś wówczas ten etap za sobą. Jakie to było uczucie – przyglądać się z boku takiemu poszukiwaniu?

Rzeczywiście, myślę, że za sprawą Shofar u Mikołaja zadziało się coś, co ja przeżywałem kilka lat wcześniej, kiedy zakładałem Cukunft. Dzięki niemu mogłem uplastycznić pewnego rodzaju, co by nie mówić, traumatyczne historie. W młodości pytasz często o przodków, a tu nagle niedopowiedzenia, niewiedza, tajemnice. Taki dziwny start w dorosłość. Granie tej muzyki było dla mnie na początku jakąś formą psychoterapii. Myślę, że Mikołaj miał podobnie. Na pewno Shofar był uplastycznieniem jego pochodzenia, jego potrzeb z tym związanych. A jakie to było uczucie patrzeć na to? Wyjątkowe, bo to zawsze jest wyjątkowe, kiedy człowiek odnajduje część siebie. 

Shofar to nie tylko aranżowanie czy improwizacja, ale także praca etnomuzykologiczna, historyczna, może detektywistyczna? Jak ważnym elementem jest podróżowanie i poszukiwanie dawnych pieśni? A może nie ma takiej potrzeby, bo wszystko jest już spisane, opracowane i udostępnione w sieci?

Z żadną kulturą nie da się pracować bez podróżowania. Takie jest moje zdanie. Musisz spotykać ludzi, odwiedzać miejsca związane z daną kulturą. Obecnie szukam np. samotni w ukraińskich Karpatach, gdzie medytował Baal Szem Tow. Miał tam taką małą jaskinię. Trzeba więc zobaczyć łuk Karpat. Trzeba raz jeszcze pojechać do Łańcuta, gdzie osiedli uczniowie Baal Szem Towa. Trzeba pojechać do Bobowej, do Lublina, do Kozienic… A to tylko w sprawie chasydzkiej! Wiele rzeczy w tych podróżach trzeba sobie dopowiedzieć, bo świat bardzo się zmienił od tamtego czasu, ale ważne jest też, żeby pooddychać tym samym powietrzem. Właśnie tego typu praca zajmuje mi najwięcej czasu. Co nie zmienia faktu, że samo szukanie nut jest również ważne, bo one rzadko są podane na tacy. Istnieją też oczywiście pewne opracowania. Wiele muzyki mam z czasów, kiedy mieszkałem w Izraelu.

Dzielimy się tym, co udało nam się znaleźć. Na początku jednak nie było oczywiste, co z tymi pieśniami zrobić. Wtedy mnie i Mikołajowi niguny zaczęły się śnić. I od tego czasu gra w Shofar stanowi dla nas głębokie przeżycie. Ta muzyka jest w mniejszym stopniu intelektualna – chodzi o moc płynącą z ducha.

Czy siedząc w studiu w 13 marca 2020 r., mieliście jakiś plan? Jakieś zapiski, wskazówki, uwagi sugerujące, jak te niguny rozwijać?

Nigdy tak nie robimy. W Shofarze mamy energię prowadzącą, której się oddajemy. Niczego nie planujemy. Dlatego na koncertach zawsze jesteśmy mocno zaskoczeni. Uwielbiam to uczucie, kiedy po występie spotykamy się z Mikołajem i Maciem gdzieś na zapleczu i wszyscy jesteśmy w szoku, że znowu wyszło inaczej, że znowu zagraliśmy to od innej strony. Zresztą, sam Baal Szem Tow mówił, że w życiu trzeba być cały czas zdziwionym. I jeśli chodzi o Shofar, to tacy właśnie jesteśmy.

Shofar (od lewej): Mikołaj Trzaska, Macio Moretti, Raphael Rogiński
Shofar (od lewej): Mikołaj Trzaska, Macio Moretti, Raphael Rogiński

Shofar – projekt muzyczny powstały z inicjatywy Raphaela Rogińskiego, gitarzysty. Muzyka grupy nawiązuje do tradycyjnej muzyki chasydzkiej i free jazzu. Skład grupy: Raphael Rogiński (gitara eletryczna), Mikołaj Trzaska (saksofon, klarnet basowy), Macio Moretti (perkusja).

Czytaj również:

Na wyspie poza czasem
i
fot. Mira Kubasińska, Józefów, 1979 lub 1980
Przemyślenia

Na wyspie poza czasem

O Tadeuszu Nalepie
Jan Błaszczak

Na ekrany kin lada moment trafi wyczekiwany pełnometrażowy film Mariusza Wilczyńskiego „Zabij to i wyjedź z tego miasta”. Światowej sławy reżyser animacji opowiada o jednym z bohaterów swojego dzieła, Tadeuszu Nalepie, i o niezwykłej przyjaźni, jaka połączyła go z liderem Breakoutu na ponad ćwierć wieku. Rozmawiał Jan Błaszczak

Jan Błaszczak: Zaproponowałem Panu rozmowę kluczem breakoutowym, bo mam wrażenie, że właśnie Tadeusz Nalepa i jego muzyka są kluczem – choć nieuniwersalnym – do pańskiego filmu. To jest piętrowa konstrukcja, więc proszę o chwilę cierpliwości. Tytuł pańskiego filmu jest nawiązaniem do dzieła Bogdana Loebla – pisarza, ale też twórcy tekstów Breakoutu. W 1979 r. ukazała się jego książka Zabij ją i wyjedź z tego miasta. Jej bohaterem jest niedoszły maturzysta, a więc pański rówieśnik…

Czytaj dalej