W kinie panoramicznym
i
zdjęcie: Peter Lewicki; źródło: Unsplash
Doznania

W kinie panoramicznym

Juraj Kováčik
Czyta się 15 minut

Jest sobota, więc Andrej może jeszcze przed południem pójść po dwa bilety na wieczorny seans. Kolejka do kasy zaczyna się przed wejściem do budynku. Posuwa się wolno, zawsze o dwa małe półkroczki. Spogląda przez ramię mężczyzny stojącego przed nim. Nad spiczastą wieżą na dachu pobliskiego hotelu robotniczego przewalają się ciemne obłoki. Wiatr smaga nogi Andreja połami długiego czarnego płaszcza, sądząc po napływających chmurach najpewniej się rozpada. Nie chodzi do kina często, ale tego filmu, amerykańskiego, a przede wszystkim filmu o kosmosie, nie może przegapić. Seans jest tylko dla dorosłych więc Peťko tym razem zostanie w domu. Weźmie żonę, choć czuje, że Anča będzie cały czas przymykać oczy, nerwowo wiercić się na fotelu a na koniec z trudem ukrywać radość z tego, że ma to już za sobą. Ale isć do kina samemu byłoby dziwnie. Prawda?

Chłopaki w pracy mówili, żeby się nastawić na ostrą jatkę. Jeśli faktycznie będzie dużo krwi, Anča znów będzie piszczeć. Byli razem czternaście lat, ale do tego przenikliwego dźwięku, który potrafi czasem z siebie wydobyć, ciągle jeszcze nie przywykł. Julka, którą miał przed Ančą, nigdy nie piszczała. Ona mocno ściskałaby jego rękę, ale na krwawe kadry patrzyłaby oczami szeroko otwartymi, a gdyby scena była naprawdę mocna, jeszcze by się pochyliła do przodu, żeby nic jej nie umknęło. W drodze powrotnej stale trzymałaby go za rękę, machała nią w przód i w tył opowiadając szybko, tracąc dech o tym, co widziała. A po powrocie do domu tak samo szybko i tracąc dech kochałaby się z nim, gdzieś w pół drogi między korytarzem a sypialnią.

Andrej przestępuje z nogi na nogę. Bierze głęboki wdech. Jeszcze dwie osoby i będzie w środku, później kolejnych dziesięć czy dwanaście i przyjdzie jego kolej. Bilety nie powinny się wyprzedać do tego czasu, choć najlepsze miejsca pewnie już wyjdą. Kino panoramiczne otworzyli w miasteczku raptem kilka lat temu. To była wielka pompa, przed kolejnym zjazdem partii, pierwsze takie kino w kraju. Tak samo jak kryta pływalnia było nagrodą dla miasta będącego jedynie satelitą pobliskiej fabryki broni. Pracuje w niej większość mieszkańców, również Andrej od ukończenia technikum. Jest mistrzem na warsztacie, w którym nawierca się lufy dział czołgowych. Świetna praca. Musisz być idealnie dokładny, w przeciwnym wypadku lufa przy pierwszym wystrzale rozleci się, jakby była ze sklejki a nie z centymetrowej grubości stali.

Andrej przeprowadził się do miasteczka zaraz po ślubie. Z Ančą ożenił się niecały rok po rozstaniu z Julką. Nie był w partii, ale mieszkanie w nowym bloku dostał szybko. A już sześć miesięcy po ślubie spacerowali z Peťkiem w wózeczku. Chodniki nie były jeszcze wtedy wyasfaltowane więc gdy napadało ulica przypominała poligon. Od tego czasu dużo się zmieniło. Andrej, tak jak i miasteczko, ustatkował się i zasiedział. Dziwne było tylko jedno. Nie potrafił dociec dlaczego, ale przed kilkoma laty zaczął wspominać Julkę, stopniowo coraz częściej i cześciej a teraz niemal codziennie. Co by było gdyby został z nią. Gdyby do niej wrócił.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W końcu przyszła jego kolej.

– Dwa na siódmą wieczorem. Zostało jeszcze coś w środku?

Bileterka uśmiechnęła się do niego, prawy kącik ust unosząc ewidentnie wyżej:

– A, skądże. Może jeszcze coś w pierwszym rzędzie.

Andrej zawahał się tylko przez moment:

– Dobrze, biorę.

Droga z kina nie jest długa. Zaczyna się na asfaltowym chodniku, przecinającym park, gdzie w witrynie obok programu kina z fotosami z filmów wiszą portrety zasłużonych pracowników. Wszyscy mężczyźni mają na nich włosy zaczesane do tyłu. Zaczyna padać. Andrej stawia kołnierz płaszcza i nieznacznie się przygarbia. Stawia długie kroki. Po kilku minutach jest w domu.

Chociaż ma klucze, naciska dzwonek i czeka aż Anča mu otworzy. Ona wie, że Andrej lubi przychodzić nie jak domownik, tylko jak gość, dlatego nie będzie się na niego gniewać, że musi oderwać się od kuchni. Anča ma na sobie niebieską sukienkę i biały fartuch, w jednej ręce trzyma pulchnymi palcami chochlę. Ciemne włosy ma świeżo po trwałej, skomplikowana fryzura z falami i loczkami, która nie pasuje do domowego fartucha i chochli. Anča nie jest wysoka, ale za to dobrze zbudowana, ma krągłości tam, gdzie trzeba. Andrejowi w mgnieniu oka staje przed oczyma obraz, jak wita go w otwartych drzwiach, z chochlą w ręce, ubrana tylko w fartuch.

– I co, kupiłeś? Ale cię zlało.

– Rozpadało się. Mam, ale były już tylko w pierwszym rzędzie.

– No świetnie – westchnęła Anča – idź się przebrać, za chwilę obiad.

Andrej po drodze do sypialni zatrzymuje się w pokoju dziennym. Jedną ścianę zajmuje kanciasta meblościanka pokryta błyszczącym ciemnobrązowym  fornirem. Po prawej stronie ułożone są kieliszki i kryształy, po lewej przy oknie znajdują się trzy półki z książkami. Większość z nich ma jasnozielone okładki popularnej kryminalnej serii wydawniczej. Na środku meblościanki stoi włączony telewizor a na kanapie przed nim półsiedzi, półleży znudzony Peťko i ogląda jakiś program. Ulizany prowadzący dziwnym głosem rozmawia z gromadką dzieci ubranych w niebieskie koszule z czerwonymi chustkami na szyi.

– Powiedzcie dzieci, jakie było wasze wyzwanie? Udało wam się mu sprostać? – zabrzmiało z ekranu.

– Zadanie odrobiłeś? – zapytał Andrej. Nie znosi, kiedy coś się odkłada na później. Zadanie ma być zrobione w sobotę rano, nie w niedzielę wieczorem.

– Uhm – odpowiada Peťko – tylko z matmy było zadane.

– Obiad będzie. Wyłącz telewizor i idź pomóc mamie nakryć do stołu.

Peťko przewraca oczami, ale posłusznie wstaje i idzie do kuchni. Andrej uśmiecha się i składa niedbale rzucone na stolik czasopismo. Na okładce z tyłu jest komiks w kolorze czarnym i niebieskim, z rakietami i kosmonautami na jakiejś obcej planecie. Kiedyś pochłaniał takie rzeczy, ale teraz odkłada pisemko i idzie do sypialni się przebrać.

Chmury zgęstniały, dlatego musieli w kuchni zaświecić światło. Meble z laminatu miały u góry wbudowaną świetlówkę, która trochę syczy zanim się rozgrzeje, ale później świeci jasnym światłem. Kuchnia jest mała i mały jest też stolik, przy którym siedzą. Ale dla trzech osób starcza. Andrej siedzi naprzeciw Anči, obok niego Peťko, zaczytany w opartym o kant stołu czasopiśmie. Zupę jedzą w milczeniu. Na drugie danie jest grenadier[1], czerwony od papryki, z małymi brązowożółtymi kawałkami podsmażonej cebuli.

– Mamy kefir? – pyta znad talerza Andrej.

– W lodówce.

Andrej wstaje i przechodzi do małej klitki za kuchnią. W drodze powrotnej kładzie na moment rękę na ramieniu Anči. Zanim usiądzie, mówi:

– Rozmawiałem wczoraj z Karáskiem o tym aucie.

– I? – Anča odwraca głowę w jego kierunku. Podniesione brwi przybierają kształt górnego łuku pytajnika, na moment wstrzymuje oddech.

– Obiecał, że przesunie mnie w górę na liście oczekujących.

– Byłoby świetnie. Moglibyśmy częściej odwiedzać mamę.

Andrej szybko nachyla się nad talerzem i zaczyna jeść. Widelec trzyma w prawej ręce, lewą nakłada ogórki konserwowe z miski.

– W tym roku naprawdę ci się udały.

Anča uśmiecha się z zadowoleniem. Zakłada kosmyk włosów za ucho i mówi:

– Powinniśmy zacząć myśleć o tym, do jakiej szkoły pójdzie Peťko.

– Ja chyba najbardziej chciałbym iść do liceum.

Andrej podnosi głowę i spogląda na syna.

– Liceum, liceum, a co będziesz potem robił?

– Pójdę na studia.

– Po technikum też możesz iść na studia. A jak cię nie przyjmą, to jak będziesz miał technikum, nie zginiesz.

Anča nachyla się ponad stołem i kładzie dłoń na przedramieniu Andreja.

– Przecież nie musimy decydować w tej chwili, jest jeszcze dużo czasu.

Po obiedzie wspólnie myją naczynia, Peťko wyciera je i odkłada na miejsce. Andrej zapatrzył się na niego. Jak szybko urósł, sięga mu już powyżej ramion.

– Co będziesz dziś robić? – pyta chłopaka.

– Chciałbym pójść do Jana. Dostał na urodziny czołg na sterowanie – odpowiada Peťko wycierając talerz.

– Dobrze, ale o ósmej masz być w domu. I nie zapomnij kluczy, idziemy z mamą wieczorem do kina. I żadnej telewizji, żebym cię tu nie znalazł na kanapie.

– Dobrze, dobrze. A mogę już iść? – mówi patrząc na mamę.

Anča uśmiecha się i przytakuje.

– Idź. Tylko uważaj na przejściu.

Andrej i Anča po obiedzie, w pogrążonym w ciszy mieszkaniu, kładą się po przeciwnych stronach kanapy. Jedno z jednej, drugie z drugiej strony. Głowy na oparciu, nogi splecione. Trochę im ciasno, ale to im nie przeszkadza. Andrej bierze zaczęty kryminał. Anča zasypia, po chwili jemu również opada ręka z książką. Nie śpią długo. Pierwsza budzi się Anča. Zrywa się, jakby ktoś przyłapał ją na czymś nieprzystojnym, budząc przy tym również Andreja.

– Też chcesz kawę? – pyta go przez ramię idąc do kuchni.

– Tak.

Andrej przeciąga się ziewając. Siada, podnosi książkę i wraca do lektury. Po chwili w kuchni zaczyna bulgotać woda, a w jego nozdrza uderza woń kawy. Do pokoju wchodzi Anča, kładzie tackę na stoliku przed kanapą i dosiada się do niego. Włącza telewizor. Leci stary czarnobiały film, międzywojenny. Aktorka w białej, mocno drapowanej sukni mówi wysokim afektowanym głosem, półkolem otaczają ją mężczyźni w ciemnych frakach z muszkami, uśmiechają się i przytakują. Stoją pośrodku przestronnego holu, w tle kręcone szerokie marmurowe schody.

– Ech, sam ten żyrandol jest większy niż nasza kuchnia – nie może się powstrzymać Anča.

Andrej na moment podnosi wzrok znad książki.

– Uhm.

– Ale ta suknia jest piękna. Kto wie, jakiego była koloru.

Foyer kina tworzy wielki prostokąt ze szklanymi ścianami. Z jednej strony wiszą witryny z plakatami i fotosami. Andreja zawsze zaskakuje, jak bardzo zmieniają się kadry z filmów po ich obejrzeniu. Plakaty nie, one pozostawały takie same. Ale fotosy się zmieniały, bo ożywiały je wrażenia z filmu. Nie były już tylko nieruchomym obrazem, tworzyły całą sekwencję. Naprzeciwko witryn z obrazkami znajduje się dziesięciometrowy drewniany pulpit, za nim szatnia a zaraz obok mały bar, w którym sprzedają napoje i ciastka. Hol jest pełny a przed szatnią utworzyła się długa kolejka. Andrej przerzuca przez ramię zdjęty płaszcz oraz trencz żony i ustawia się na końcu kolejki. Anča idzie kupić lemoniadę. Kolejka przed szatnią posuwa się wolno. Andrej się rozgląda, palcami wolnej ręki bębni w drewniany pulpit. Niewielu ludzi tu zna. Właściwie razem z Ančą zawyżają średnią wieku. To go zaskakuje, marszczy czoło. Nie przywykł do tego, że gdzieś jest tym starszym. Wtem, z tyłu holu mignęła mu kobieca głowa i przez moment nie wie, czy to była, czy nie była Julka. Po trzech uderzeniach ocenia tętno. Wolno przełyka ślinę. Nabiera powietrza i odwraca się ponownie. Bzdura. Co by tu robiła? Skąd by się tu wzięła?

– Strasznie wolno to idzie – zagaduje Anča. Nawet nie zauważył, kiedy do niego podeszła. Na szczęście właśnie przyszła jego kolej. Odwraca się do szatniarki. Kładzie płaszcze na pulpicie i przesuwa w jej stronę. Bierze bilecik i wkłada go do kieszeni koszuli, dopiero teraz odwraca się znów do Anči.

– Wchodzimy już do środka? ­– pyta.

– Możemy. Chcesz lemoniadę? Trochę mi zostało – wyciąga w jego stronę pachnący malinowo kubek z czerwoną jak krew cieczą. Andrej wyobraża sobie jej słodki smak i kręci głową.

– Zapomniałem ci powiedzieć, bilety były już tylko do pierwszego rzędu. – głos mu się łamie. Odchrząkuje.

– Już mi to mówiłeś, sklerotyku.

Anča uśmiecha się do niego, odkłada kubek, łapie go pod ramię i kieruje do sali. Nie puszcza go nawet kiedy ruszają.

– Wiesz, plus pierwszego rzędu jest taki, że możemy swobodnie wyciągnąć nogi – śmieje się Andrej, gdy już usiądą.

– Tak, ale będą nas bolały szyje.

Szeroki ekran rozpościera się nad nimi także na boki. Andrej wie, że format jest póki co nastawiony na kronikę, którą wyświetlają przed każdym głównym seansem. Dopiero po niej kurtyny po obydwu stronach jeszcze bardziej się rozsuną i odsłonią ekran w pełnej okazałości. Zupełnie nie rozumie, czemu właściwie ma służyć ta kronika. Wygląda to jak wybór materiałów z dziennika telewizyjnego, który i tak każdy ogląda i w trakcie kroniki się później w kinie nudzi. Dzisiaj interesujący był jedynie reportaż z niedalekiej huty szkła. Wypowiadał się w nim ich prawnik zakładowy, który wydawał się Andrejovi znajomy, choć za nic nie mógł sobie przypomnieć gdzie go spotkał albo skąd go kojarzy. Taka znana twarz.

Wreszcie koniec gry wstępnej. Kurtyna się rozsuwa. Olbrzymia biała ściana przez chwilę oświetla półmrok kina, raptem kilka sekund. Zaczyna się główny seans. Salę wypełnia ciemny, głęboki dźwięk. Dołącza jazgot skrzypiec, na których gra ktoś, kto postradał zmysły, huk wiatru w kominie, neurotyczne dudnienie głucho brzmiących bębnów. Do tego smutna melodia, ułożona tylko z kilku tonów. Po ekranie przesuwa się planeta z pierścieniem a nad nazwiskami aktorów w górnej części zaczynają pojawiać się krótkie grube linie, najpierw jedna pionowa w środku i dwie skośne po bokach. Przybywają kolejne linie, układają się w litery, aż wreszcie tworzą pełny tytuł filmu.

– Będę się bała – szepcze Anča i obiema dłońmi zasłania oczy imitując klapki, które zakłada się koniom. Jakby chciała być gotowa do zakrycia wzroku, gdy tylko zajdzie taka potrzeba. Po chwili jednak opuszcza ręce, zsuwa się niżej na fotelu a jedną nogę wyciąga dalej przed siebie. Łapie Andreja za rękę.

Pierwsza godzina filmu wydaje się Andrejowi niczym sen. Wszystko to, o czym czytał jako chłopiec, nagle widzi tutaj zmaterializowane i rzeczywiste. Żadnej oszałamiającej scenografii, tylko prawdziwe kostiumy i prawdziwi ludzie. Bardziej kierowcy ciężarówek niż kosmonauci, hierarchicznie podzieleni na tych, którzy tyrają pod pokładem i tych, którzy sterują z górnego pokładu. Andrej zna to z pracy. On jakby utknął gdzieś w pół drogi między tymi światami. Czasem pyta sam siebie, czy przed pięciem się w górę powstrzymał go wstręt przed kierowaniem innymi, czy to tylko wymówka i po prostu jest leniwy i wystarcza mu to co ma. Jaki byłby na tym statku, kim by był? Która postać to on? Kiedy umrze? Na początku, w środku czy na końcu?

Załoga wychwytuje nieznany sygnał, być może wołanie o pomoc. Kapitan podejmuje decyzję, jaką nakazują mu przepisy i ląduje na pustej planecie. Trzyosobowy zwiad rusza, by zbadać źródło sygnału. Zmagają się z silnym wiatrem, przemierzają niegościnny krajobraz pełen ostrych, rozszczepionych skał. Nagle z zamieci wyłania się sylwetka statku kosmicznego. Na pierwszy rzut oka widać, że nie pochodzi z Ziemi. Kosmonauci wchodzą do środka przez dziurę w korpusie statku i znajdują szkielet kosmity. Szkielet jest wielki, kosmonauci wyglądają przy nim jak małe dzieci. Łóżko, na którym leży szkielet, jest w pozycji poziomej. Nad czaszką kosmity sterczy końcówka rurki, przypuszczalnie lunety. W jego przepastnej klatce piersiowej zionie dziura, żebra sterczą w górę, jakby coś wyrwało je od środka. Od twarzy kosmity wzdłuż piersi w dół prowadzi albo trąba, albo skamieniała rurka do oddychania. Andrej wie, że ten obraz zostanie z nim na zawsze.

Uświadamia sobie, że Anča ściska jego rękę do bólu. Jeszcze przed chwilą się nudziła i wydawało się, że lada moment przyśnie, teraz oddycha płytko z szeroko otwartymi oczami, niezdolna odwrócić się, oderwać od tego obrazu. Andrej otacza ją ramieniem i przyciąga do siebie. Czuje jak Anča wtula głowę w jego ramię. Na ekran spojrzy dopiero kiedy kosmonauci wrócą na swój statek. Później przychodzi scena ze wspólną kolacją i wielkim odkryciem. Anča nie może nie patrzeć. Krzyczy, nie tylko ona, wiele ludzi w tej chwili krzyknęło. Andrej uświadamia sobie, że ma mokre dłonie. Zawstydzony puszcza Ančę i wyciera je w spodnie.

 

Po skończonym seansie Andrej biegnie do szatni, żeby nie musiał długo stać w kolejce. Głowę ma jeszcze wypełnioną filmem, dlatego reaguje na swoje imię dopiero za drugim czy trzecim razem. Odwraca się a przed nim stoi Julka. Chwilę mu zajęło zanim ją poznał. Przytyła. Zestarzała się. Jej oczy są inne, dziwnie głębokie. Iskrę, która się w nich paliła, zastąpiły zmarszczki i zmęczenie.

Andrej odzywa się jako pierwszy:

– Cześć Julka, co ty tu robisz?

Podaje jej rękę. Julka ją ściska i trzyma, nie puszcza. Ciągle patrzy mu w oczy. Andrej chciałby wiedzieć, co w nich widzi.

– Przyjechałam odwiedzić kuzynkę i wzięli mnie do kina. A ty jak się masz? Wyglądasz świetnie.

Andrej wie, że powinien odpowiedzieć komplementem, ale nie jest w stanie.

– Wiesz jak jest, raz lepiej, raz gorzej. Jestem tu z żoną, Aničką. Nie wiem, chyba nawet jej nie znasz. Gdzieś tu jest.

Powoli puszcza rękę Julki.

– Miło było spotkać cię znowu. Pójdę już. Żeby długo nie czekała.

– Jasne, rozumiem. Pozdrów ją ode mnie. – uśmiecha się Julka. Przechyla głowę w bok i patrzy za nim.

Andrej odwraca się i kieruje się do szatni. Wydaje mu się, że ciągle czuje na plecach spojrzenie Julki. Stąpa odrętwiały, uważa, żeby się nie potknąć, ale gdy spogląda przez ramię, Julki już nie ma.

W szatni płaci za płaszcze całą koroną, halerze, które chcieli mu wydać zostawia na pulpicie. Ubiera płaszcz, trencz bierze do ręki i rusza w stronę wyjścia. Anča czeka tam na niego, ogląda fotosy i plakaty w witrynie.

– Następnym razem ja wybieram film. Z kim tam rozmawiałeś?

– Z jedną starą znajomą, jeszcze ze szkoły. Zanim się poznaliśmy. Nie widziałem jej od lat. Tak tylko przyjechała, w odwiedziny. Do rodziny.

Andrej odwraca się do wyjścia. Stara się jednocześnie włożyć rękę do rękawa płaszcza oraz otworzyć i przytrzymać drzwi Anči. W trakcie filmu całkowicie się ściemniło, ale niebo się przejaśniło. Księżyc jest kilka dni po pełni, jego pozbawiona wycinka kula wisi dokładnie nad pofalowaną parabolą dziwnie ukształtowanego dachu kina.

– Ale jest przyjemnie. Chodźmy się przejść. – Anča bierze go pod pachę i delikatnie nakierowuje na chodnik prowadzący w kierunku domu. Po tej stronie mieszka mało ludzi, więc po chwili zostają sami. Andrej idzie z głową wzniesioną ku gwiazdom. Nad horyzontem znajduje się przekrzywiony Wielki Wóz, a na wprost ich drogi wisi na niebie Gwiazda Polarna.

– Jak ci się podobał film? Dobry, nie? Ale chyba się bałaś. Według mnie najlepszy był ten początek. To jak wylądowali na tej planecie. Później zrobił się z tego regularny horror. Ale były tam też dobre momenty. Ten, co był robotem, to mnie nieźle zaskoczyło, że to nie był człowiek. Pamiętasz, on w trakcie zwiadu patrzył na planetę pod tą szklaną kopułą a wcześniej tak dziwnie się rozgrzewał, jakby biegł w miejscu, niesamowicie szybko. I jak później tak jakby chciał stać się obcym i wpychał jej tą skręconą gazetę do ust. To było najgorsze z całego filmu.

– Ja potem już wolałam nie patrzeć. Ale ona była spoko, główna bohaterka, ta kędzierzawa brunetka. Podobało mi się, jaka była silna. Nawet jak się bała. Jako jedyna przeżyła. A na końcu zabiła tego potwora.

– Kto wie, czy przeżyje. Czy ją uratują. A jeśli tak, czym potem się stanie. Mogliby nakręcić kontynuację, chętnie bym obejrzał. Oczywiście jeśli to w ogóle puszczą u nas w kinach.

Doszli do końca chodnika. Na wprost nich po drugiej stronie drogi stoi najstarsza szkoła w miasteczku. W nocy to tylko ciemna sylwetka z zębatą fasadą, w żadnym z okien się nie świeci. Przed szkołą z ciemności wynurza się srebrny samolot umieszczony na metalowym pylonie. Na ogonie czerwona gwiazda, z małych, ściętych do tyłu skrzydeł zwisa opuszczone podwozie, otwory działek na dziobie celują ponad ich głowami gdzieś w kierunku kina. Pylon z samolotem jest posadowiony na trawniku, który od chodnika oddziela niski metalowy płotek. Wokół samolotu rosną krzewy wysadzone w kształt ozdobnego ornamentu. Pozbawione kwiatów leżą na trawie jak ciemne kule, które ktoś tam rozrzucił. Na ulicy, kawałek dalej, zatrzymuje się samochód i wyłącza światła.

– Idziemy do domu?

– Tak.

 


[1] Grenadier lub marsz grenadierów – popularna na Słowacji prosta potrawa z makaronu z ziemniakami okraszonymi najczęściej tylko papryką i cebulą. Nazwa pochodzi od potrawy na temat której stanowi wariację: Grenadiermarsch – „zapiekanka z resztek mięsa, stara wiedeńska potrawa podawana niegdyś w koszarach, dziś jedzona na drugie śniadanie czy kolację” (za: Sznycel wiedeński, czyli cała prawda o wiedeńskiej kuchni, Ewa Ziegler i Wojciech Brodnicki, Warszawa 2009, s.11).

Czytaj również:

Nieboszczka
i
"Koty w śniegu", 1946 r., Morris Hirshfield
Opowieści

Nieboszczka

Joanna Rudniańska

Były sobie dwa koty, Pazur i Franek. Pazur był dostojny, szaro-brązowy, wyjątkowo pięknie pręgowany, a Franek był zwykłym rudzielcem. Koty mieszkały w Berlinie, w niewielkim apartamencie na Kreuzbergu. Mieszkało tam też dwoje ludzi – Ona i On. Ona przynosiła z miasta kocie jedzenie, a On był portrecistą kotów.

W apartamencie Pazura i Franka wisiało mnóstwo portretów. Największy był portret szarej kotki z białymi, pręgowanymi łatkami, o której Ona i On mówili Nieboszczka. „Przewieś Nieboszczkę”, „Czy odkurzyłaś Nieboszczkę?”, „Spójrz, Nieboszczka krzywo wisi” – mówili On lub Ona.

Czytaj dalej