Tylko jedno słońce
i
„Rysujący chłopcy” (fragment), Sofie Ribbing, 1864 r., Göteborgs Konstmuseum/Wikimedia Commons (CC BY-SA 3.0)
Opowieści

Tylko jedno słońce

Camille Bordas
Czyta się 27 minut

Historia o śmierci, sztuce i dzieciach, które nie zawsze są takie, jak chcieliby ich rodzice.

To nie jest jedna z tych opowieści, w których rośliny, zwierzęta i ludzie umierają jedno po drugim w trakcie roku szkolnego, ale ponieważ zaczyna się podobnie, głupio byłoby tego nie odnotować, więc to zrobię. Właśnie to zrobiłem. Śmierć goniła śmierć. Najpierw, w czerwcu, umarł mój ojciec, potem szczeniak, którego moja była żona przygarnęła, by pocieszyć dzieci po stracie dziadka, a na koniec szkolny woźny Lane. Ta ostatnia śmierć wydarzyła się tuż po Halloween, w stołówce, podczas przerwy obiadowej, na oczach dzieci. Atak serca. Kilka tygodni później mój syn Ernest wrócił ze szkoły i powiedział mi, że ma nadzieję, że nie istnieje życie wieczne.

– Mam nadzieję, że nie istnieje życie wieczne – oznajmił. To było w salonie, wyglądaliśmy przez okno, czy deszcz zamienia się w śnieg. – Mam nadzieję, że on teraz nie patrzy na mnie z góry.

Spytałem, kogo ma na myśli. Nie byłem pewien, czy chodzi mu o mojego ojca, czy może jednak o Lane’a. Psa raczej nie brałem pod uwagę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Po prostu nie chcę, żeby istniało życie wieczne, i już – odparł Ernest po kilku sekundach namysłu. – Dla nikogo. Moim zdaniem jak ktoś umiera, to powinien umrzeć naprawdę.

Razem z siostrą spędzał ten weekend u mnie. Sally, która niedawno skończyła 11 lat i (ku przerażeniu matki) zaczęła się interesować katolicyzmem, lubiła powtarzać, że ma nadzieję, że dziadek patrzy na nas z góry. Mój ojciec miał do niej wielką słabość. Co środa zabierał ją do Art Institute, opowiadał o technikach malarskich, o historii sztuki. Razem byli nie do zniesienia, mieli swoje zabawy w rodzaju: kto szybciej wymieni tytuły wszystkich obrazów z galerii 397 (najbardziej lubianej przez Sally) albo wszystkie imiona Pabla Picassa, który tak naprawdę nazywał się Pablo Diego José Francisco de Paula Juan Nepomuceno María de los Remedios Cipriano de la Santísima Trinidad Ruiz y Picasso (znałem ten ciąg dźwięków na pamięć jak alfabet). Kilka tygodni przed śmiercią ojciec spytał mnie, czy może zabrać Sally na biennale w Wenecji, na którym wystawiano jeden z jego obrazów. Obaj wiedzieliśmy, że to prawdopodobnie ostatnia taka jego podróż. Powiedziałem, że może wziąć Sally, o ile weźmie też Ernesta.

– Dla Ernesta sztuka nic nie znaczy – zaoponował ojciec.

– Ma osiem lat – zauważyłem. – Jego dziadek dużo dla niego znaczy.

Przez dwa tygodnie we trójkę zwiedzali Włochy: Wenecję, Florencję i Rzym. Sally nadal wspominała tę wycieczkę co najmniej raz dziennie. Wycieczkę, którą ja również odbyłem jako dziecko, tyle że byłem wtedy sam z ojcem.

– Możesz sprawdzić, ile jest wart majątek Billa Murraya? – spytał Ernest, odwracając się od okna.

Dzień wcześniej u matki po raz kolejny obejrzał Dzień świstaka. Mógł poprosić ją, żeby mu sprawdziła, jak bogaty jest Bill Murray, ale z jakiegoś powodu zachowywał takie prośby dla mnie. Zajrzałem do Internetu i ustaliłem wielkość fortuny Billa Murraya.

– A my ile mamy pieniędzy? – chciał wiedzieć Ernest.

– Dużo mniej.

Nie wiem, dlaczego nie byłem skłonny odpowiedzieć mu liczbą, dlaczego wydało mi się to niewłaściwe. Ojciec zostawił nam pokaźną sumę i dopiero się z tym oswajałem. Nie sądziłem, że zgromadził aż tyle pieniędzy.

Zadzwonił mój telefon. Dzieci były u mnie tylko przez dwa weekendy w miesiącu, ale nawet wtedy Nikki musiała zadzwonić i sprawdzić, czy wszystko u nich w porządku.

– Dzwoniła do mnie nauczycielka Ernesta – powiedziała.

– Jak się masz?

– A, tak, przepraszam. Jak się masz? Powiedziała, że niepokoją ją rysunki Erniego. Podobno rysuje zmarłych.

Wyszedłem z salonu.

– To już wiemy – odparłem w zaciszu mojej pracowni. – To taka faza. Małych chłopców fascynują makabryczne rzeczy.

Nikki poprosiła mnie, żebym zajrzał naszemu synowi do plecaka i sprawdził, co dziś narysował w szkole.

– Opisz to, co widzisz – zażądała, gdy wyciągnąłem rysunek.

Miałem przed sobą kartkę z poleceniem od nauczycielki: „Narysuj siebie w dalekiej przyszłości!”. Mój syn postanowił narysować własny nagrobek otoczony trzema innymi: moim, swojej matki oraz siostry.

– Czy na tych grobach są daty? – spytała Nikki.

– Tylko na moim – odpowiedziałem. – Według naszego syna umrę w 2024 roku. W sierpniu.

Moja była żona głośno się wzdrygnęła.

– To tylko rysunek, Nik.

Byłem wkurzony, że nauczycielka Ernesta zadzwoniła do niej, zamiast porozmawiać ze mną, kiedy go odbierałem. Wymieniliśmy tylko uśmiechy.

– Dziecko nie powinno tyle myśleć o śmierci – stwierdziła Nikki. – Boję się, że on ma traumę.

– Może nie mówmy od razu o traumie. Miał trudny rok.

– Dziwię się, że nie narysował grobu twojego taty – powiedziała Nikki. – Tęskni za nim.

– Tak?

– Wszyscy tęsknimy.

W słuchawce rozległ się cichy brzęk kieliszków.

– Masz gości?

– Tylko Franny – odparła. – Pijemy sobie wino.

– Cześć, Franny.

Nikki powtórzyła jej moje „cześć”, a potem usłyszałem, jak Franny pyta:

– Znów ci proponuje więcej pieniędzy?

Kilka razy dawałem Nikki do zrozumienia, że mógłbym płacić wyższe alimenty, ale konsekwentnie odmawiała, tłumacząc, że wyszła za skromnego pisarza, a nie za dziedzica fortuny.

– Jak daje, to bierz – dobiegł mnie głos Franny.

– Zasubskrybowałam wino w takim jednym sklepie – oznajmiła pośpiesznie Nikki, mając chyba nadzieję, że nie usłyszałem Franny. – Doskonała obsługa. Natychmiast odpowiadają na każde najdrobniejsze pytanie albo uwagę. Czuję się, jakbym była ich jedyną klientką.

Sally weszła do mojej pracowni.

– Mama? – spytała.

– Tak, skarbie. Chcesz porozmawiać?

– Widziałam się z nią rano.

– I jak tu ich nie kochać? – skwitowała Nikki.

– Ona przynajmniej nie widzi mnie w grobie za pięć lat.

***

Sally chciała powiesić kilka obrazów. Uważała, że trzeba trochę ożywić moje nowe mieszkanie, a ponieważ ojciec zostawił mi w spadku nie tylko wszystkie pieniądze i książki, lecz także swój ostatni cykl obrazów, który na oczach Sally przez kilka miesięcy nabierał kształtu w jego pracowni – dla niej wybór był oczywisty.

– Wszystkie cztery się tu nie zmieszczą – zauważyłem. – Trzeba się na któryś zdecydować.

– A mnie się podobają białe ściany – oznajmił Ernest.

– Teraz jest ponuro jak w szpitalu – odparła Sally.

– Nigdy nie byłaś w szpitalu – powiedziałem, najwyraźniej biorąc w tej dyskusji stronę syna.

– U mamy wszędzie coś wisi. – Nie odpuszczał Ernest. – Mnie to przytłacza.

– Przytłacza? – powtórzyła Sally. – Nie za trudne słowo dla ciebie?

– Stul pysk.

Powinienem był coś powiedzieć i może bym powiedział, gdybym miał na to więcej czasu, ale w tej samej chwili Sally, która pogryzała sobie paluszek chlebowy, wypadł ząb, jej ostatni kieł. Wypluła go na stolik przed kanapą. Stuk, z jakim uderzył o szkło, był ostatnim dźwiękiem poprzedzającym długą ciszę: Sally uciekła z salonu, a my siedzieliśmy wpatrzeni w ten kawałek kości, który z siebie wyrzuciła, leżący teraz w plamce krwi i przeżutego ciasta. To właściwie był czy nie był kawałek kości? Mówi się, że uśmiech to jedyny widzialny fragment szkieletu, ale czy zęby naprawdę są zrobione z kości? Ernest zaczął szybko mrugać, a każdemu mrugnięciu towarzyszył tik w lewym kąciku ust.

– Wszystko w porządku? – zapytałem.

Włożył koniuszek palca w krew obok zęba Sally. Widząc, że chyba go to uspokaja, nic mu nie powiedziałem. Narysował na szkle czerwony krąg.

***

Mój ojciec wolał Sally od Ernesta, dlatego że Ernest nie bardzo umiał rysować. A ściślej mówiąc, nie zależało mu na tym, żeby rysować lepiej. On też przez jakiś czas chodził z dziadkiem raz w tygodniu do Art Institute, ale dość szybko zaczął się wymigiwać i dziadek nigdy mu tego nie wybaczył. Jedno, co musiał Ernestowi oddać, to talent do rysowania od ręki prawie idealnych okręgów. I koniec końców chyba właśnie to było kamieniem obrazy. Kto umiał jednym pewnym ruchem nakreślić zgrabny okrąg, ten zdaniem ojca miał zadatki na rysownika – wystarczyło się tylko przyłożyć.

– Ładne kółko – powiedziałem do syna.

Zacisnął pięść i miękką częścią dłoni starł to, co narysował.

Deszcz nabierał konsystencji wydzieliny z nosa; krople wody lepiły się do szyby i osuwały po niej w dół.

Jak to możliwe, że była dopiero szósta? Przy dzieciach czas płynął tak wolno. Nie mogłem się doczekać, aż powtarzana przez wszystkich mantra – „one tak szybko ros­ną” – wreszcie się ziści. Nawet widując się z nimi co dwa tygodnie, nie dostrzegałem żadnych zmian.

Chociaż Ernest trochę się jednak zmienił. Gdy jeszcze chodził do przedszkola, dostałem któregoś razu od nauczycielki kartkę z krótkim opisem jego zachowania: „Dużo płakał, ale się angażował!”. Pokazałem ją Nikki (wciąż jeszcze byliśmy małżeństwem) i oboje się wtedy uśmialiśmy. Któreś z nas powiedziało, że to byłaby świetna sentencja nagrobna, a potem udawaliśmy, że wcale sobie nie dworujemy z ewentualnej śmierci naszego syna. Bo i nie dworowaliśmy. To był żart o hipotetycznym napisie dla hipotetycznej osoby, hen w dalekiej przyszłości. Tymczasem Ernest tu i teraz rysował nasze mogiły, a ja nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio płakał. Na pewno nie na pogrzebie dziadka ani po psie, ani po woźnym.

***

Sally wróciła do kuchni ze szczoteczką (żeby wypucować ząb) i kubeczkiem (żeby mieć go gdzie schować). Poinformowała mnie, że przed spaniem zostawi ząb przy drzwiach do swojego pokoju: nie włoży go pod poduszkę, bo nie chce, żeby Wróżka Zębuszka obudziła ją w środku nocy.

Tego, że Ernest rozmazał plamkę jej krwi, nie skomentowała. Z marszu wróciła do rozmowy, którą toczyliśmy, zanim wypadł jej ząb, i zaczęła szykować grunt pod kompromis.

– Widzę, że nie jesteś jeszcze gotowy na wieszanie obrazów dziadka – zwróciła się do Ernesta. – Może jest na to za wcześnie.

Ernest miał taką minę, jakby w ogóle nie rozumiał, o co jej chodzi z tym „za wcześnie”.

– Dziadek mnie nie cierpiał.

– Nieprawda – odparła Sally.

Najlepiej byłoby, gdybym ja sam to powiedział albo natychmiast zgodził się z Sally, ale patrząc na Ernesta, przypomniałem sobie bardzo wyraźnie, jak byłem w jego wieku i musiałem chodzić do taty do pracowni, żeby mu pokazać swoje rysunki z całego tygodnia. Robiłem to w każdą niedzielę wieczorem. Pamiętałem, jak odrzucał rysunek za rysunkiem, i jak głęboko byłem przekonany, że mnie nie cierpi.

– Uważał, że jestem głupi, bo we Włoszech z całej wycieczki najbardziej podobała mi się fontanna di Trevi – powiedział Ernest.

– Wcale tak nie uważał. Chciał tylko, żebyś spróbował bardziej polubić muzea i kościoły.

Znów Sally. Wciąż ani słowem nie upewniłem syna, że dziadek go kochał. Zresztą mnie też wydało się dziwne, że Ernest, zobaczywszy między innymi Palazzo del Bargello i most Westchnień, tak się zachwycał fontanną di Trevi. Mnie jako dziecku na wczasach we Włoszech najbardziej podobał się klasztor San Marco we Florencji; ojciec uznał to za dobry wybór, choć wydawał się nim cokolwiek zaskoczony. Może bardziej niż sam wybór zdziwiło go, że jestem zdolny do dobrych wyborów.

– Chciałam powiedzieć – ciągnęła Sally – żebyśmy może jednak nie wieszali obrazów dziadka. Ale za to moglibyśmy powiesić nasze własne prace, jak myślisz? Żeby nie było tak ponuro.

– Świetny pomysł – odparłem.

Nawet Ernest przytaknął.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

***

Umówiliśmy się, że ja zrobię kolację, a oni w tym czasie wybiorą swoje ulubione prace i przykleją je do ścian taśmą klejącą. Po kolacji położę ich spać. Potem zamierzałem trochę popracować i może skończyć zaczęty kilka tygodni temu rozdział. Kiedy dzieci były u mnie, wieczorami lepiej mi się pracowało. Po tym, jak zafundowałem sobie nowe mieszkanie, nowe biurko, ergonomiczne krzesło i roczny urlop, okazało się, że jestem jednym z tych pisarzy, którzy pracują wydajniej, gdy muszą to robić z doskoku. Tu godzinka, tam dwie, akapit między spotkaniami albo w przerwie na obiad. Ta presja mi służyła. Za to przez ostatnie trzy miesiące, będąc panem swojego czasu, napisałem bardzo niewiele. Rano patrzyłem na to, co już mam, wpadałem w przygnębienie i przez resztę dnia czytałem pisarzy lepszych od siebie. Ostatnio coraz częściej zaglądałem też do albumów o sztuce. Księgo­zbiór ojca trafił do mojego salonu. Ale dziś przysiądę fałdów – obiecałem sobie, panierując kotlety. Ponieważ wypadło mi kilka godzin pracy, będę pilny i skupiony. Kolacja, czytanie dzieciom do snu, praca. Powiedziałem Nikki, że porozmawiam z Ernestem o rysunku z grobami, ale już wiedziałem, że tego nie zrobię. Bo jak zacząć taką rozmowę? Jak nią odpowiednio pokierować? Na filmach to się zawsze wydaje takie proste. Matki mówią córkom, jak ciężko jest być kobietą, ojcowie w pół minuty objaśniają synom, czym jest śmierć, w obu przypadkach wywody są spójne i kończą się serdecznym uściskiem. Ja tak nie potrafiłem. Zresztą co było złego w rysowaniu własnego grobu? Czy to aby nie miało funkcji terapeutycznej? Robiliśmy tak przecież, odkąd Ernest nauczył się rysować ludziki z kresek: rysowaliśmy rzeczy, których się boi.

***

Przypomniała mi się książka, którą przeczytałem w pewien weekend u ojca, kiedy jeszcze byłem studentem. Zdjąłem ją z półki, cienką broszurkę o rysunkach dzieci z rejonów świata objętych wojną – o tym, co z nich można wyczytać. Nie wiem, dlaczego tak mnie zainteresowała. Właściwie to zawsze podobały mi się rysunki słabe technicznie – ręce i nogi z kresek, domy z kwadratów, słowem takie prace, które umiałbym zrobić sam. Ojciec dopatrywał się w tym oznaki wyszukania; mówił, że podoba mi się art brut, ale wcale nie jestem pewien, czy te rysunki rzeczywiście mi się podobały, czy może po prostu ich naiwność podnosiła mnie na duchu. Skoro mogłem je łatwo skopiować, to znaczy, że mógłbym równie dobrze być ich twórcą, nieprawdaż? A przynajmniej tak sobie myślałem jako dziecko, przerysowując krzywe domy Billa Traylora i dziewczynki z penisami Henry’ego Dargera. Ojciec wymagał ode mnie, żebym codziennie zrobił przynajmniej jeden rysunek. Mogłem sobie kopiować, oczywiście, można się było w ten sposób wiele nauczyć, ale ważne jest – powtarzał – żeby wymyślać własne rzeczy, po swojemu oddawać fakturę cytryny leżącej na drewnianym blacie albo, powiedzmy, cienie na parapecie. To właśnie sposób radzenia sobie z takimi drobiazgami odróżniał artystę od pozostałych.

Zanurzyłem kotlety we wrzącym oleju i patrząc, jak się złocą, zdałem sobie sprawę, że wciąż sporo z tamtej książki pamiętam. Z książki o dzieciach w rejonach konfliktu oraz ich rysunkach. Pamiętałem, że urywające się nagle drogi albo twarze bez ust mogły świadczyć o traumie. Pamiętałem, że straumatyzowane dzieci bardzo rzadko rysowały słońce. Ernest też przestał je rysować, ostatnie słońce narysował wiele miesięcy temu, ale może nie było w tym nic niezwykłego? Może mu się znudziło albo uznał, że słońce to banał, który najczęściej można pominąć? Poza tym, jeśli mnie pamięć nie myli, brak słońca na rysunku dziecka i tak był – według autorów tej książki – lepszy od kilku słońc naraz. Kilka słońc mogło wskazywać na początki psychozy, a nawet na skłonności psychopatyczne. Z punktu widzenia rodzica najlepiej było, jeśli dziecko rysowało jedno i tylko jedno słońce. Swoją drogą, czy na rysunku Ernesta było miejsce na słońce? Na tym rysunku z grobami całej rodziny? Czy gdyby świeciło nad nimi, wymowa nie byłaby jeszcze gorsza?

***

Zjedliśmy kolację. Sally była strasznie przejęta zębem, ale humor jej dopisywał; była szczęśliwą dziewczynką, której nie zamykały się usta: mówiła o wystawie urządzonej przed chwilą w salonie, o tym, jak było w szkole, o wrażeniach z Florencji. Czasem trudno było zestroić się z nią emocjonalnie. Kiedy tryskała radością, czułem się jak w reklamie. A właś­ciwie: jakbym oglądał reklamę. Reklamę zdrowych przekąsek. Cieszyłem się oczywiście z jej szczęścia, ale jednocześnie miałem poczucie, że ją tracę, że dzieli nas przepaść nie do przeskoczenia. Dawniej, zanim jeszcze zostałem ojcem, miałem w sobie obawę, że moje dzieci będą takie jak ja, czyli smutne i pełne niepokoju, lecz Nikki obiecała, że tak się nie stanie, że wychowamy je na szczęśliwych ludzi, którzy nie martwią się więcej, niż trzeba. Odparłem, że w takim razie boję się, że nie będą miały ze mną nic wspólnego. Rozbawiło ją to. Myślała, że żartuję.

***

Wystawa w salonie składała się głównie z prac Sally. Zawsze nosiła ze sobą skórzaną teczkę, którą dostała przed laty od dziadka (mówiła o niej: „moje portfolio”), natomiast Ernest nie bardzo miał z czego wybierać, bo większość jego prac znajdowała się u Nikki. Sally od zawsze była wielbicielką przekrojów. Przez lata narysowała niezliczoną ilość budynków mieszkalnych, do których zaglądało się przez niewidzialną fasadę; można było w ten sposób obserwować życie wielu rodzin, każde toczyło się w osobnym kwadracie. Dzisiaj powiesiła dwa przekroje, których nigdy wcześniej nie widziałem: przedstawiały nasz lokalny supermarket oraz jej ciężarną ciocię (siostrę Nikki), która spodziewała się bliźniaków.

– Czegoś nie rozumiem – oznajmił Ernest, gdy przyglądaliśmy się bliźniaczym płodom. – Czy te dzieci będą miały dwóch różnych tatów?

Sally nazwała go idiotą, po czym wyjaś­niła, że ciocia Sophie, owszem, skorzystała z banku spermy, ale to było nasienie od jednego faceta, bo to przecież nie jest tak, że dają kobiecie do wypicia wymieszane nasienie od kilku różnych facetów.

Ernest miał na wystawie tylko trzy rysunki: dwa zrobione w pośpiechu tuż przed kolacją przedstawiały fontannę di Trevi (na pierwszym dno fontanny pełne było lśniących monet, na drugim świeciło pustką po wizycie ekipy sprzątającej; na żadnym obrazku nie było słońca), trzeci, zrobiony dzień wcześniej u mamy, był kad­rem z Dnia świstaka – z tej sceny, w której Bill Murray zamawia na śniadanie wszystko, co jest w karcie. Na tym trzecim najlepiej wyszedł mu refleks światła na kropli konfitury w kolorze wina pośrodku pączka. Postanowiłem go za to pochwalić.

– Świetnie ci wyszła ta konfitura.

Ernest poprosił mnie, żebym sprawdził, ile jest pieniędzy na dnie fontanny di Trevi.

– To się ciągle zmienia – odpowiedziałem. – Wiesz przecież.

W istocie Ernest wiedział o fontannie di Trevi znacznie więcej ode mnie. Był nią zafascynowany, zwłaszcza odkąd pewnego ranka zobaczył, jak panowie sprzątają dno pod czujnym okiem policji. To ja dowiedziałem się od niego, że fontannę trzeba sprzątać raz w tygodniu, tyle pieniędzy ludzie do niej wrzucają, i że wszystkie te monety trafiają potem do bezdomnych z całego Rzymu.

– W Internecie powinna być taka strona, na której można przeczytać, ile pieniędzy ostatnio wyciągnięto – stwierdził Ernest.

– Ta fontanna jest taka nudna – wtrąciła Sally. – Na początku myślałam, że można sobie zażyczyć, co się chce, ale potem się okazało, że to musi być zawsze to samo życzenie: że się jeszcze kiedyś wróci do Rzymu.

– To chyba tylko taka sugestia – odparłem. – Człowiek może sobie życzyć, czego tylko zechce.

– Ja bym chciała, żeby dziadek mógł nas teraz zobaczyć – powiedziała Sally, zamknąwszy oczy.

Wymieniliśmy z Ernestem spojrzenia i zobaczyłem w jego oczach szczerą grozę. Wiedział, że ją tam dostrzegłem. Natychmiast odwrócił wzrok.

Udałem, że spoglądam na zegarek.

– No, pora już do łóżek.

– Ale ja nie skończyłam plakatów! – zaprotestowała Sally. – Jeszcze nie nazwałam wszystkich moich prac!

Powiedziałem, że może dokończyć jutro.

– Nie wytrzymam do jutra – rzuciła i znów to poczułem, ten dystans między nami.

***

Kiedy jej brat mył zęby, Sally zaproponowała, żeby przynajmniej u niej w pokoju powiesić któryś z obrazów dziadka, skoro Ernest się uparł, żeby nie wieszać ich gdzie indziej.

– Byłby tylko dla mnie – przekonywała. – Mogłabym na niego patrzeć, zasypiając, tak jak zakonnicy w klasztorze San Marco co wieczór przed zaśnięciem patrzą na fresk Fra Angelica.

Nie chciałem wieszać drogiego dzieła sztuki w pokoju jedenastolatki, wydawało mi się to niewłaściwe. Jak biżuteria na noworodku.

– Zastanowię się – odparłem.

To jej wystarczyło.

***

W łóżku Ernest zapytał mnie, czy w nocy umrze; wiedziałem, że to samo pytanie zadaje co wieczór matce. Obiecałem, że nie umrze. Sam w jego wieku też bałem się snu, bałem się utraty przytomności, bo nie wiadomo, co się wtedy może wydarzyć – a jeśli niechcący zamiast na jedną noc wyłączę swój mózg na zawsze? Pamiętam, że raz spytałem ojca, czy w nocy umrę, a on mi odpowiedział, że nie wie, bo nikt tego nie wie. Potem już nigdy więcej nie pytałem. Lecz Ernestowi za każdym razem udzielałem jedynej odpowiedzi, jaka była do pomyślenia dla nowoczesnego rodzica: „Nie, skarbie, oczywiście, że nie”. Dzięki temu zasypiał uspokojony, ale następnym razem pytał znowu. A ja martwiłem się, że gdyby jednak złym trafem umarł we śnie, ostatnie słowa, które do niego wypowiedziałem, okazałyby się kłamstwem.

***

Koniec końców chyba właśnie za to kochałem swojego ojca. Za tę jego szczerość. Zrażał nią ludzi – w tym również mnie, gdy zaczął ją stosować wobec Ernesta – ale chciał dobrze. Uczył mnie w ten sposób, że nie należy być mięczakiem. Nie żeby według mnie Ernest był mięczakiem. Jednak z całą pewnością nie wrócił z wycieczki z moim ojcem do klasztoru San Marco tak zmieniony jak ja. Wtedy we Florencji, chodząc od celi do celi, zaglądając do izb tym wszystkim zakonnikom, zrozumiałem coś, co ojciec próbował mi chyba przekazać bez słów: że człowiek śpi sam i że nie ma co się nad sobą użalać; że samotność nie tylko nie jest straszna, ale wręcz stanowi cel, do którego należy dążyć. Tamtego dnia, nawet przy freskach Fra Angelica, ojciec wydawał mi się olbrzymem.

***

Posprzątałem kuchnię. Miałem ochotę się napić. Nigdy jednak nie piłem, będąc sam z dziećmi, nawet lampki wina, kiedy już spali. Na wszelki wypadek – gdyby coś się stało i trzeba było jechać z nimi do szpitala. Nawet kiedy byliśmy z Nikki małżeństwem, czekałem wieczorem, aż wróci do domu. Ona też nie piła, gdy była z nimi sama, za to kiedy byliśmy razem, często zdarzało nam się wypić kieliszek lub dwa, nie przejmując się tym, co kto zrobi w razie nagłej sytuacji. Dobrze nam się piło we dwoje. Chyba uznaliśmy, że coś się zawsze wymyśli. Miałem ochotę z nią teraz pogadać. Zamiast tego sprawdziłem w telefonie prognozę pogody, choć wiedziałem, że Chicago jako miasto może się udać tylko wtedy, gdy wszyscy się umówią, że przestaną to robić. Za oknami dwudziestoparolatkowie, ale też ludzie w moim wieku, ciąg­nęli wzdłuż Damen Avenue ku Gold Star, Big Star, Violet Hour i Rainbo, by tam przy kieliszku zapomnieć o czymś albo jeszcze mocniej to poroztrząsać. Była ledwie dziewiąta, wieczór dopiero się dla nich zaczynał. Rozumiałem, że powody, dla których rodzice z dziećmi przenoszą się na przedmieścia, miały niewiele wspólnego ze szkołami – po prostu nie mogli patrzeć na to, jak dobrze bawią się bezdzietni.

***

Usiadłem przy biurku i zacząłem się przyglądać kilku ostatnim linijkom swojego tekstu, ale zapomniałem wyciszyć telefon i już po chwili serią wiadomości przerwał mi mój przyjaciel Henry, który właśnie leciał do Paryża, by promować tam swoją szóstą powieść, niedawno przełożoną na francuski. Był jeszcze na lotnisku, miał godzinę do odlotu, a już udało mu się poznać swoją francuską fankę (był dość znany), ładną prawniczkę, która miała lecieć tym samym rejsem. Wysłał mi fotkę, na której jedli razem tortas we Fronterze, a na stoliku między nimi leżała jego najnowsza powieść. „Ty szczęściarzu – odpisałem. – Jedyne, czym mogę się dzisiaj pochwalić, to że Sally wypadł ząb”. „To super – odpowiedział Henry. – Zrób z tego opowiadanie”. Nie byłem pewien, czy napisał to na serio. Henry ciągle mnie namawiał, żebym czerpał więcej z własnego życia; twierdził, że moja pierwsza (i jak dotąd jedyna) powieść sprzedała się tak słabo, ponieważ czytelników już nie obchodzą w stu procentach zmyślone postacie, chcą prawdziwych ludzi, prawdziwego życia, a moje życie jest takie ciekawe: syn wybitnego artysty w dzieciństwie podróżuje z ojcem po świecie, wcześnie traci matkę, poznaje Nikki po tym, jak próbowano go zeswatać z jej siostrą (tak, tą od bliźniaków), potem się rozwodzą. Henry twierdził, że ludzie uwielbiają czytać o rozwodach. Książka, którą miał promować w Paryżu, była w dużej części oparta na jego własnym rozstaniu z żoną. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zacząć pisać o zębie Sally. Spytałem Henry’ego: „Czy zęby to naprawdę kość, czy nie do końca?”. Odpisał: „Sprawdź!”, więc sprawdziłem. Okazało się, że kości są zbudowane z żywej tkanki i dlatego potrafią się zrastać, w przeciwieństwie do zębów. Zęby były bardziej martwe niż kości. Mojej córce wypadło coś od dawna już martwego. Ciekawe – pomyślałem – czy Nikki wciąż przechowuje zęby naszych dzieci.

***

Jeszcze raz spojrzałem na rysunek Ernesta. Na grobach matki i siostry narysował przynajmniej kwiaty. Jego i mój były zupełnie szare. Pierwszy raz zadałem sobie pytanie, co się dzieje ze zmarłymi dziećmi rozwiedzionych rodziców – z którym rodzicem dzielą grób, jeśli umrą przed założeniem własnej rodziny? Po tym, jak rozstałem się z Nikki i postanowiłem więcej się nie żenić, wydawało mi się naturalne, że spocznę obok moich rodziców w Rosehill, a nie obok niej na cmentarzu Hebrew Benevolent. Przeszedłem na judaizm, żeby ją uspokoić, że śmierć nas nie rozdzieli, lecz Nikki albo zapomniała, jak bardzo jej na tym zależało, albo czuła się idiotką, że tak bardzo jej zależało – różnica była zasadnicza i zarazem całkiem niewidoczna dla każdego, kto nie siedział w jej głowie.

***

Pomyślałem, że pod względem technicznym ten rysunek Ernesta nie jest taki zły. Dlaczego mój ojciec uważał, że jego wnuk jest słaby? Nigdy nie powiedział tego Ernestowi wprost („Wiem, że teraz już nie wolno dzieciom mówić, że są słabe”), ale powiedział to mnie. Wcześniej starałem się nie przywiązywać nadmiernej wagi do faktu, że faworyzuje Sally. Chciałem wierzyć, że to naturalna kolej rzeczy, że pierwszy wnuk, a w tym wypadku wnuczka, zawsze zajmuje szczególne miejsce w sercu starszego człowieka, lecz któregoś dnia wytłumaczył mi, że to nie tak: wolał Sally, bo była mądrzejsza. Ernest miał wtedy około trzech lat. Mój ojciec nie mógł się powstrzymać od porównań, zwracał uwagę na to, jak wiele Sally już umiała, kiedy była w wieku Ernesta; że jeszcze zanim skończyła dwa lata, mówiła pełnymi zdaniami i ciekawiło ją słowo pisane, że bardzo wcześnie zaczęła pytać o Boga, podczas gdy jej brata interesowały jedynie rzeczy, które miał przed oczami, a i to nie zawsze. Gdy powiedziałem, że dziewczynki i chłopcy rozwijają się w różnym tempie, odparł, że nawet ja w wieku Ernesta byłem od niego mądrzejszy, a przecież byłem chłopcem. Przez ułamek sekundy poczułem ulgę, że nie jestem na szarym końcu, że w oczach mojego ojca wypadłem lepiej niż Ernest. Ta ulga, rzecz jasna, błyskawicznie zmieniła się w poczucie winy, które kazało mi jeszcze żarliwiej bronić honoru Ernesta – na próżno.

– Spójrz na ten rysunek – powiedział mój ojciec, wskazując na brązową gryzmołę na drzwiach lodówki, czym skutecznie mi ją obrzydził. – Sally w jego wieku miała już wyczucie perspektywy. Co to za gówno?

Aż do tamtej chwili wierzyłem, że wszystkie dziecięce rysunki mają w sobie coś ciekawego, że o żadnym nie można powiedzieć, że jest zły. Ale oczywiście było inaczej.

***

Poszedłem z rysunkiem Ernesta do salonu poszukać książki o dzieciach z obszarów ogarniętych wojną. Nie uważałem, żeby mój syn był straumatyzowany śmiercią dziadka ani psa, ani Lane’a – ale może? Jak odróżnić traumę od lęku albo głębokiego smutku? Kiedy umarła moja matka, było mi okropnie smutno, jednak nie nazwałbym tego traumą. Tydzień później ojciec zabrał mnie do Włoch, żeby pokazać mi klasztor San Marco oraz inne rzeczy, które trwają dłużej niż ludzie. Pomogło.

Znalazłem książkę i zacząłem ją czytać, co jakiś czas przerywając, by spojrzeć na wiszące na ścianie rysunki. Mam dzieci, które rysują supermarkety – pomyślałem. Mam dzieci, które rysują jasno oświetlone miejsca, skrzynie pełne świeżych owoców i warzyw, kuzynów, którzy zaraz się urodzą, kwiaty na grobach niektórych z nas – nie rysują masakr ani wrogów, ich prace nie przypominają tych z książki, zatytułowanych „Atomowa zima”, „Tata leży martwy na progu”, „Trzy ciała na rozstaju dróg” albo „Dzieci bez głów na dnie rowu”.

***

Szukając na rysunkach swoich dzieci oznak traumy, pomyślałem nagle, że mój ojciec w tamte niedzielne wieczory mógł robić to samo. Może niezupełnie szukał oznak traumy – raczej nie wierzył, że to słowo może dotyczyć dzieci z amerykańskiej klasy wyższej – ale przypuszczalnie mógł oglądać moje prace nie po to, by się przekonać, czy mam zadatki na wielkiego artystę (w tej sprawie chyba szybko wyzbył się złudzeń, nie był głupi), tylko żeby się upewnić, czy wszystko u mnie w porządku. Pierwszy raz od jego śmierci zrobiło mi się żal, że nie mogę do niego zadzwonić.

***

Około pierwszej w nocy przyszedł do mnie Ernest. Miał zły sen. Poprosił o płatki z mlekiem. Miałem na te koszmary sposób, którego nauczył mnie ojciec: trzeba było narysować to, co się wydarzyło we śnie, a potem spalić rysunek w zlewie, tak by koszmar nigdy nie powrócił. Skuteczność tej metody wynosiła dokładnie sto procent. Wchodząc do salonu, Ernest trzymał już w ręce kartkę i pudełko z kredkami. Zabrałem go do kuchni, by mógł rysować, jedząc.

– Co ci się przyśniło? – spytałem.

– Lane.

Nigdy o nim nie wspominał. Dzieci, które były w stołówce w chwili, gdy Lane przewrócił się i umarł, otrzymały wsparcie psychologiczne. Szkolna psycholożka zapewniła nas, że Ernest ma się dobrze i że jeśli będzie miał potrzebę porozmawiania o tym, co się stało, sam nam to powie.

– I co Lane robił w tym śnie?

– Leżał martwy.

– Rozumiem. Chcesz… narysować go?

Ernest pokiwał głową. Okazało się jednak, że przed koszmarem o Lanie przyśnił mu się inny, o stworze podobnym do ośmiornicy, który wszystkich nas pozabijał, i to jego chciał narysować najpierw. Wielonogi potwór rozszarpał na strzępy całą rodzinę z wyjątkiem Ernesta, który był jedynie świadkiem. Rysując, wiedział, że ten konkretny potwór już nigdy mu się nie przyśni, dlatego naprawdę się starał: to było jak pożegnanie. Spaliliśmy kartkę w zlewie.

***

Gdy przyszła pora, aby narysować śmierć Lane’a, wytężyłem uwagę. Patrzyłem, jak Ernest pracuje. Z tamtej książki dowiedziałem się, że kolejność, w której dziecko przedstawia wydarzenia ze swojego życia, jest istotna; dziecko, które doznało traumy, zaczyna od najstraszniejszych elementów danej sceny, dopiero później rysuje scenerię, uzupełnia tło i długo poprawia detale, nie wracając już ani na chwilę do pierwszej części. Ernest oczywiście najpierw narysował Lane’a – woźny leżał na ziemi, miał zamknięte oczy i otwarte usta, z których wystawał język – potem dorysował podłogę z płytek, gromadkę dzieci zebranych wokół ciała i strzałki z imionami. Później wypełnił drugi plan bufetem: prostokątami tłuczonych ziemniaków, rybnych nuggetsów i groszku; nuggetsy i ziarenka groszku rysował ­po jednym.­ Jestem pewien, że właś­nie te ­rzeczy serwowano tamtego dnia w stołówce. W książce było napisane, że dzieci pod wpływem strachu zapamiętują mnóstwo szczegółów. Nawet uciekając przed śmiertelnym niebezpieczeństwem, rejestrowały przebieg działań wojennych, dostrzegały, ile jest na niebie samolotów i w którą stronę lecą. Pamiętały, gdzie spad­ły bomby, co legło w gruzach, kto wskoczył do rzeki. ­Ernest poszedł zrobić siku. Pomyśl­ałem, że rysunek jest skończony.

– Chcesz go spalić w zlewie? – spytałem syna, gdy wrócił.

– Jeszcze nie jest gotowy – odparł i zajął się znowu ciałem Lane’a, które wciąż było tylko sylwetką bez koloru. Dorysował mu prawą dłoń, tę dziwną, z kciukiem wielkości buły od hamburgera. Wiedziałem, że kciuk Lane’a był przedmiotem żartów. Makrodaktylia, tak się nazywała ta przypad­łość: Lane sam mi kiedyś o niej opowiedział. Wiedziałem, że dzieciaki się z niego śmieją, lecz nie miałem pojęcia, czy Ernest przyłączał się do tych drwin.

– Czy ręka Lane’a wydawała ci się straszna?

Wzruszył ramionami.

– Nie zwracałem na nią uwagi. Max ciąg­le się z niej śmiał, ale mnie ona nie obchodziła.

– Ale może żałujesz, że go nie broniłeś? – spytałem. – Przed Maxem i resztą?

Pomyślałem, że może właśnie to prześladowało mojego syna: pierwszy w życiu wyrzut sumienia, bo nie wstawił się za Lane’em i jego wielkim kciukiem. Ernest jednak znowu wzruszył ramionami.

– Może i ten palec był trochę dziwny – stwierdził. – A jak się jest dziwnym, to się z ciebie śmieją. Trzeba się z tym pogodzić.

Przez chwilę rysował i kolorował nowe ziarnka groszku, a potem spytał, czy jest coś takiego, co ja chciałbym narysować i spalić w zlewie. Zaprzeczyłem, lecz nie odpuszczał.

– Nie chcesz narysować dziadka? – spytał.

Milczałem zbyt długo, by cokolwiek powiedzieć.

– Fajnie byłoby o nim zapomnieć – powiedział. Nie patrzył na mnie, wciąż kolorował ziarnka groszku.

– Dlaczego tak sądzisz? Nie lubiłeś dziadka?

– Robisz się smutny, jak o nim myślisz. Jesteś smutny, od kiedy umarł. Myślę, że wszyscy powinniśmy o nim zapomnieć. To było dawno temu.

Odparłem, że to nie takie proste, że trzeba pamiętać o tych, których się kochało, ale moje argumenty chyba nie trafiły mu do przekonania.

Dorysował dach stołówki i zabierał się za niebo.

Wszędzie pisano, żeby nie robić zdziwionych min, kiedy dziecko mówi nam, co naprawdę myśli – że każdą jego myśl należy przyjąć z otwartym sercem – i chyba dobrze to zalecenie zinternalizowałem. Nie powiedziałem Ernestowi, że to chory pomysł, żebyśmy wszyscy zapomnieli o moim ojcu. Ani że się o niego martwię. Zamiast tego spytałem:

– Czy w tym dniu, kiedy umarł Lane, świeciło słońce?

Pomyślałem o siostrze Nikki, a potem, nie wiedzieć czemu, o bliźniakach w jej brzuchu, o rosnących tam czterech dłoniach i dwudziestu palcach u rąk. Pomyślałem też o Henrym, mknącym z zawrotną prędkością w stronę Paryża, innego miejsca, które mój ojciec sobie upodobał. Pewnie wciąż był gdzieś tam w górze, otoczony przez ciemność. Mam na myśli Henry’ego.

Ernest powiedział, że w dniu śmierci Lane’a padał deszcz. Sięgnął po szarą kredkę, a mi podał czarną i utkwił we mnie wzrok. Czekał, aż zacznę rysować. Pomyślałem, że mógłbym narysować fragment ojca. Jedno konkretne wspomnienie. Jakiś mały jego kawałek, z którym nie będzie żal mi się rozstać. Kiedy wziąłem kredkę, Ernest się uśmiechnął. A gdy opuściłem ją, by nakreś­lić pierwszy zarys, zapytał, ile pieniędzy zostawiłem pod drzwiami Sally za wypadnięty ząb.

Pierwotnie opowiadanie ukazało się w „The New Yorker” (wyd. 7.03.2022). Lead pochodzi od redakcji „Przekroju”.

 

 

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

 

Czytaj również:

Dziadki i dziatki
i
„Starzec i chłopiec” (fragment) , Domenico Ghirlandaio, ok. 1490 r., Luwr (domena publiczna)
Doznania

Dziadki i dziatki

Wojciech Bonowicz

Czułość, bezinteresowność, akceptacja to tylko niektóre z bezcennych elementów międzypokoleniowej wymiany darów. W spotkaniu najstarszych z najmłodszymi przeżywany czas rozciąga się w obu kierunkach naraz, jednym ofiarowując przeszłość, drugim – przyszłość.

Wiszący w Luwrze Starzec i chłopiec, którego autorem jest Domenico Ghirlandaio, to bodaj najpiękniejsze w światowej sztuce przedstawienie więzi łączącej pokolenia najstarsze i najmłodsze. Olejny obraz, namalowany na desce, przedstawia mężczyznę o siwych włosach, poprzecinanym zmarszczkami czole i nosie zdeformowanym przez chorobę. Starzec trzyma w ramionach małego chłopca. Postacie wpatrują się w siebie z miłością i zatroskaniem; mężczyzna lekko się uśmiecha, chłopiec natomiast jest poważny, ale spod czapeczki wysypują mu się figlarnie jasne, długie loki. Policzki ma gładkie, a jego nos i usta są proporcjonalne, co stanowi przeciwwagę dla zniekształconej twarzy starca.

Czytaj dalej