Tajemne życie Salvadora Dalí
i
Salvador Dalí w Port Lligat, zdjęcie: Ron Frazier/Flickr (CC BY 2.0)
Doznania

Tajemne życie Salvadora Dalí

Salvador Dalí
Czyta się 20 minut

Salvador Dalí, głośny malarz-surrealista i współtwórca (obok malarza Maxa Ernsta) tego kierunku artystycznego, był surrealistą nie tylko w sztuce, lecz także w życiu.

O jego obrazach dają pojęcie zamieszczone reprodukcje. Równie dziwne, pełne nieoczekiwanych skojarzeń, są jego wypowiedzi, pomysły, sposób życia. Świat surrealisty jest światem, w którym realne elementy „zwykłej” rzeczywistości kojarzą się inaczej, dziwniej: nie tak jak na jawie, ale raczej jak w snach lub rojeniach. O tym świecie i o sobie opowiada Dalí w autobiografii pt. „Tajemne życie Salvadora Dalí”. Jest w niej dużo poezji, dużo programowej megalomanii (tytuł pierwszego rozdziału: „Czy jestem geniuszem?”). Jest też historia surrealizmu i moc anegdot z „bohaterskiego okresu” tego prądu, którego wpływ na wszystkie dziedziny sztuki do dziś jest potężny. Dalí ma teraz 53 lata. Jest Hiszpanem, ale stale mieszka za granicą. Jego żona Gala jest z pochodzenia Rosjanką, a jej pierwszym mężem był francuski poeta, Paul Eluard (zmarł przed kilku laty). W życiu, w malarstwie i w książce Salvadora, Gala zajmuje kapitalne miejsce. Oto wyjątki z książki:

Moje dziwactwa

Jestem człowiekiem ekscentrycznym, czybym chciał czy nie chciał. Przed chwilą dzwonił do mnie jeden z najświetniejszych młodych psychiatrów. Przeczytał w „Minotaurze” mój artykuł o „Wewnętrznej mechanice paranoi”. Gratuluje mi: zdumiewają go moje naukowe wiadomości. Chce podyskutować ze mną na osobności. Umawiamy się na dzisiejszy wieczór, w mojej pracowni przy ulicy Ganguet w Paryżu. Podniecony bliskością naszego spotkania, spędzam całe popołudnie, starając się ułożyć plan tematów, nad którymi będziemy debatować. Czuję się w głębi ducha dumny, że moje pomysły, traktowane nawet przez najbliższych przyjaciół z grupy nadrealistów jako paradoksalne żarty, mogą być brane pod rozwagę w środowisku naukowym. Zależy mi, aby nasza pierwsza wymiana myśli odbyła się normalnie i nawet z pewną powagą. Czekając na wizytę młodego psychiatry, pracuję z pamięci nad portretem wicehrabiny de Noailles. To malowidło na miedzi jest wyjątkowo trudne. Z ledwością dostrzegam własny rysunek na brązowej powierzchni, odbijającej światło. Spostrzegam, że tam, gdzie odblaski są wyraźniejsze, rozróżniam lepiej szczegóły mego dzieła. Przylepiam więc sobie trzycentymetrowy biały papierek do nosa i tak pracuję. Odblask bieli sprawia, że rysunek jest doskonale widoczny.

Dokładnie o szóstej rozbrzmiewa dzwonek. Składam miedzianą blachę i otwieram gościowi. Wchodzi Jacques Lacan i rozpoczynamy natychmiast bardzo ścisłą fachową dyskusję. Jesteśmy zdumieni, stwierdzając, że nasze poglądy są, z podobnych przyczyn, diametralnie różne od powszechnie przyjętych tez. Rozmawiamy przez dwie godziny w prawdziwym tumulcie idei. Jacques Lacan żegna mnie, obiecując utrzymywać stały kontakt dla wymiany myśli.

Po jego wyjściu spaceruję tam i z powrotem po pracowni, starając się uporządkować w myśli naszą rozmowę i bardziej obiektywnie rozpatrzeć nieliczne różnice poglądów, jakie między nami powstały. Ale intrygują mnie także niespokojne spojrzenia, jakimi obrzucał mnie od czasu do czasu młody psychiatra. Można było pomyśleć, że za chwilę pojawi się na jego ustach dziwny uśmiech i że z trudem się powstrzymuje, aby nie wyrazić swego zdumienia. Czyżby oddawał się morfologicznemu badaniu mojej fizjonomii, poruszonej przez idee, gotujące się w mym umyśle? Rozwiązuję zagadkę, kiedy idę umyć sobie ręce (jest to zresztą moment, w którym widać najjaśniej jakąkolwiek kwestię!). Tym razem jednak odpowiedzi udziela mi lustro. Zapomniawszy zdjąć kawałek białego papieru z nosa, rozprawiałem z największą powagą o transcendentalnych zagadnieniach, nie myśląc nawet o śmieszności mego wyglądu! Któż by mógł świadomie odegrać tę cyniczną mistyfikację do końca?

Urodziny Salvadora Dalí

W mieście Figueras, o jedenastej godzinie trzynastego dnia miesiąca maja 1904, stawił się przed Miguelem Comasem Quintaną, sędzią miejskim, i jego sekretarzem, Francisco Sala y Satria — Don Salvador Dalí y Cusi, urodzony w Cadaques, prowincji Gerona, lat czterdzieści jeden, żonaty, notariusz, zamieszkały w Figueras, przy ulicy Monturiol 20, aby wpisano do rejestru stanu cywilnego urodziny dziecka…

Bijcie we wszystkie dzwony! Niech chłop, pochylony nad polem, podniesie grzbiet, zgarbiony jak oliwka pod podmuchem tramontany, niech oprze policzek o spracowaną dłoń i przyjmie szlachetną postawę medytacji…

Spójrz! Urodził się Salvador Dalí. Wiatr ucichł i niebo jest czyste. Morze jest spokojne i na śliskim, rybim grzbiecie fal błyszczy, jak łuska, siedem promieni słońca. Dobrze zostały policzone; tym lepiej, bo Salvadorowi Dalí wystarczą!

Niech rybak z przylądka Creus wsunie sobie pod kolana wiosła i przytrzyma je tak długo, aż ścieknie z nich woda; niech wypluje do wody stokroć przeżuty niedopałek cygara; niech otrze rękawem kroplę miodu, która już od kwadransa gromadzi mu się w kącikach oczu. I niech spojrzy w moją stronę.

I ty także, Narcyzie Monturiol, sławny synu Figueras, twórco i budowniczy pierwszej łodzi podwodnej, podnieś ku mnie szare, zmącone oczy. Spójrz! Nic nie widzisz? A wy wszyscy — takie nic?

W domu przy ulicy Monturiol rodzice czuwają z miłością nad niemowlęciem.

Nieszczęśnikami jesteście, wy wszyscy! Zapamiętajcie dobrze, co wam powiem! Inaczej będzie w godzinie mojej śmierci!

W Paryżu: prace nad filmem „Pies Andaluzyjski”

Filmowcy są na ogół ludźmi zblazowanymi i nic nie może ich zdziwić. Nasz przyznał, że wydało mu się, że śni, kiedy przedstawiliśmy mu z Bunuelem listę tego, co nam do krótkiego filmu potrzebne: naga kobieta z dwoma jeżami morskimi w rękach, maska bez ust i inna, w której usta zastępują włoski, podobne do tych, które znajdują się pod pachami, cztery zdechłe osły w stanie rozkładu, które należało położyć na czterech fortepianach, prawdziwa ucięta ręka, oko krowy i trzy gniazda mrówek.

Warto było zobaczyć dzień, w którym nakręcono scenę zgniłych osłów. Wyobraziłem rozkład ciał, rozlewając duże ilości ciekłego kleju. Rozciąłem osłom powieki i rozszerzyłem je nożyczkami. Poszarpałem im również nozdrza, by lepiej odsłonić zęby. Dodałem wreszcie dodatkową szczękę, aby wzmocnić efekt. Osły zdawały się rzygać własną śmiercią nad tymi innymi szczękami, jakimi są klawiatury fortepianów, bardziej czarnych i ponurych niż pięćdziesiąt trumien.

„Pies Andaluzyjski” odsunął mnie od kariery światowca, do jakiej nakłaniał mnie Juan Miro. Powiedziałem mu:

— Wolę zacząć od zgniłych osłów. To najpilniejsze. Reszta przyjdzie sama.

Nie myliłem się…

Wynalazki Salvadora Dalí

Była to zniechęcająca epoka moich wynalazków. Sprzedaż obrazów napotykała na opory, wywoływane przez masonerię Sztuki Współczesnej. Dostałem od wicehrabiego de Noailles list, który zapowiadał mi ogromne kłopoty. Musiałem pogodzić się z myślą, że będę inaczej zarobkował. Spisałem listę wynalazków, które wydały mi się absolutnie pewne.

Wynalazłem:

— sztuczne paznokcie, wraz ze zwierciadełkami, w których można się było przeglądać;

— przezroczyste manekiny na wystawy sklepowe. W ich ciele miała znajdować się woda, gdzie pływałyby rybki, znaczące krążenie krwi;

— meble z bakelitu, odlewane według wymiarów klienta;

— rzeźby-wentylatory;

— kalejdoskopowe okulary, które można by wkładać w samochodzie, mijając nudne krajobrazy;

— maski fotograficzne dla reporterów;

— makijaże, które usuwały z twarzy wszystkie cienie;

— buty z resorami, ułatwiające chodzenie;

— kino dotykowe, w którym dzięki bardzo prostemu mechanizmowi — widz mógłby dotknąć wszystkiego, co widział: ubrania, futra, ostrygi, piasku, psa, ciała ludzkiego;

— przedmioty przeznaczone do wywoływania tajemnych przyjemności fizycznych i psychicznych. Jedne byłyby tak antypatyczne, że nabywca musiałby je rozbić o ścianę na tysiące kawałków; inne wywoływałyby zdenerwowanie, wściekłość i zgrzytanie zębami, słowem uczucia podobne do tych, jakie się odczuwa, kiedy skrobie się widelcem marmurowy stół. Nabywca musiałby je w szale zniszczyć: miły odgłos ich pękania dałby mu wrażenie przyjemności;

— przedmioty, z którymi nie byłoby wiadomo, co zrobić, i które wywoływałyby wrażenie niezadowolenia, aż do momentu, w którym pozbyłby się ich nabywca. Masochiści nabywaliby takie przedmioty w dużych ilościach;

— suknie z wewnętrznymi wypchaniami, tak pomyślanymi, aby odpowiadały erotycznym marzeniom mężczyzny;

— sztuczne piersi, umieszczone na plecach, które miały zrewolucjonizować świat na sto lat;

— wanny wszystkich kształtów, a nawet wannę bez wanny;

— katalog aerodynamicznych kształtów samochodów, które zresztą przyjęły się o dziesięć lat później.

Wynalazki te stały się naszą męczarnią. Zwłaszcza dla Gali, która z fanatycznym poświęceniem wyruszała z mymi projektami pod pachą po śniadaniu na wyprawę, której trudy przekraczały granice wytrzymałości ludzkiej. Wracała wieczorem, zielonkawa, upadająca ze zmęczenia i upiększona poświęceniem. Pytałem:

— Nie udało się?

Opowiadała mi wszystko cierpliwie i z najmniejszymi szczegółami. Płakaliśmy wspólnie, po czym koiliśmy nasze troski w ogłupiającym półcieniu obskurnego kina…

Chleb

Gdy po długim pobycie w Hiszpanii wróciłem do Paryża, rzuciłem nowe, enigmatyczne hasło:

— Chleb, chleb, tylko chleb!

Zaczęto się zastanawiać, czy nie zostałem komunistą! Ale wkrótce wszyscy się domyślili, że chleb Salvadora Dalí nie będzie służył biedakom obarczonym liczną rodziną. Chleb mój mógł być tylko brutalnie nieludzki. Symbolizował bunt luksusu i wyobraźni przeciwko utylitaryzmowi praktycznego świata. Chleb ten był arystokratyczny, estetyczny, paranoiczny, jezuicki, fenomenalny i ogłupiający.

Coraz częściej chodziłem na światowe przyjęcia, gdzie przyjmowano mnie i Galę z obawą, zmieszaną z podziwem. Korzystałem z okazji, aby mówić o mym chlebie. Pewnego wieczoru, po koncercie u hrabiny de Polignac, otoczyła mnie gromadka bardzo eleganckich pań. Poczułem, że będą one bardzo wrażliwe na moje elukubracje. Obsesja chleba, jaka mnie ogarnęła, kazała mi marzyć o tajnym Towarzystwie Chleba, którego celem byłaby systematyczna kretynizacja tłumów. Popijając szampana, wyłożyłem główne punkty mego planu.

— Trzeba będzie przede wszystkim wypiec chleb piętnastometrowej długości. Nic łatwiejszego, pod warunkiem, że znajdzie się odpowiedni piec. Chleb ten, z wyjątkiem wielkości, musi być całkowicie podobny do wszystkich francuskich chlebów. Następnie należy ustalić punkt, w którym zostanie wystawiony na widok publiczny. Jestem zdania, że najlepiej będzie wybrać mało uczęszczane miejsce, aby pojawienie się chleba było tym bardziej niewytłumaczalne. W pewnym momencie ktoś odkryje, że to chleb, mimo że będzie owinięty w gazety. Absurdalność całej sprawy wyda się tak wielka, że postąpi się bardzo ostrożnie i przewiezie chleb do laboratorium prefektury, aby go poddać analizie. Czy zawiera materiały wybuchowe? Nie. Czy jest zatruty? Nie. Czy stanowi reklamę jakiegoś piekarza, a jeśli tak, to którego? Nie, nie jest to także reklama. Gazety, szukające nierozwiązywalnych sensacji, zajmą się problemem i dziennikarze oddadzą się najbardziej absurdalnym polemikom. Władze wysuną prawdopodobnie hipotezę, że chleb jest dziełem szaleńca. Znajdą się jednak przeciwnicy tej teorii. W istocie bowiem samotny wariat nie byłby w stanie wypiec chleba i przetransportować go. Powstanie nowa teoria: złożenie chleba jest manifestacją społeczną o niejasnym znaczeniu. Jest też możliwe, że pomyślano by o Dalí i jego przyjaciołach; byłaby to jednak jedna szansa na milion. Sprawy rozgorzeją na nowo, kiedy nastąpi nowe wydarzenie: dwudziestowieczny chleb pojawi się na dziedzińcu Wersalu. Z miejsca dziennikarze rzucą hasło tajnego towarzystwa — inaczej nie potrafią wyjaśnić pojawienia się drugiego chleba. Fotografowie zaczną czekać na trzeci. Nie wolno będzie wtedy zwlekać: aktualność pożera samą siebie — a także coraz dłuższe chleby. W kilku miastach Europy pojawią się — o tej samej godzinie i w tym samym dniu — chleby trzydziestometrowe. Nazajutrz telegram ze Stanów zawiadomi o odkryciu złożonego przez nieznajomych na chodniku między Savoy’em a hotelem Saint-Moritz… Wydaje się oczywiste, że o ile uda się z powodzeniem przeprowadzić wszystkie te operacje, ich poetycki wpływ będzie ogromny: wytworzy się prawdopodobnie stan nigdy niewidzianego zamętu i zbiorowej histerii, który w końcu zrujnuje logikę naszego racjonalnego świata na korzyść hierarchii i monarchii…

***

Po kilku miesiącach znalazłem się na statku, który płynął do Ameryki. Razem z nami podróżowała Caresse Crosby. Rozczarowana niepowodzeniem mego paryskiego planu, pomówiła o nim z kapitanem, prosząc, aby polecił wypiec najdłuższy możliwy francuski chleb. Wezwano okrętowego piekarza, który obiecał przygotować chleb długości dwa i pół metra, umocniony wewnątrz drewnianą deseczką. Nazajutrz rano znalazłem w kabinie luksusowo opakowany celofanem mój chleb, którym chciałem zaintrygować amerykańskich dziennikarzy. O tych niewykształconych i niedyskretnych dziennikarzach wszyscy na statku mówili z pogardą: stawiali podobno pytania, nie przestając żuć gumy. Każdy twierdził, że znalazł sposób, aby ich uniknąć; było to jednak tylko obłudą, ponieważ wszyscy marzyli o wywiadach. Ja, przeciwnie, powtarzałem bez przerwy:

— Uwielbiam reklamę i jeśli dziennikarze dowiedzą się, kim jestem i zaczną mi stawiać pytania, poczęstuję ich moim chlebem, jak święty Franciszek ptaki.

Wszyscy uznali, że to bardzo w złym guście. Dawano mi to nawet do zrozumienia. Z uporem zadawałem wciąż to samo pytanie:

— Jak pan uważa, jak zaprezentować chleb, aby wywarł największe wrażenie na dziennikarzach?

Zdjąłem celofan i owinąłem chleb w gazety, abym miał większą przyjemność, odwijając go przed dziennikarzami i fotografami… Dopłynęliśmy do Nowego Jorku. Kiedy wypełniałem niezbędne formalności, zawiadomiono mnie, że dziennikarze czekają w kabinie. I wtedy zdarzyło mi się to samo, co Diogenesowi wtedy, kiedy wyszedł nagi na ulicę ze swą świecą i beczką… Nikt go nie zapytał, czego szuka. Żadnego z dziennikarzy nie zaintrygował chleb, który bądź trzymałem pod pachą, bądź opierałem o ziemię, jak wielką laskę. Wydali mi się natomiast dobrze poinformowani o mojej osobowości, moim dziele i życiu prywatnym.

— Czy to prawda — zapytał jeden z nich — że namalował pan portret żony z dwoma smażonymi kotletami na ramionach?

— Tak, to prawda, z tym że kotlety są surowe.

— Dlaczego?

— Dlatego, że Gala jest także surowa.

— A dlaczego namalował pan kotlety razem ze swą żoną?

— Lubię kotlety i lubię moją żonę; nie widzę powodu, dla którego nie miałbym obu razem namalować.

Później, w Nowym Jorku wychodziłem często rano na spacer z chlebem pod pachą. Wstąpiłem nawet raz do drug-store przy 57 ulicy, zamówiłem jajka, i zjadłem je z małym kawałkiem mego wielkiego chleba, który zacząłem kroić ku wielkiemu zdumieniu obecnych. Szybko otoczyli mnie ludzie, zadając mi liczne pytania, których nie byłem w stanie zrozumieć. Odparłem im, wzruszając ramionami i uśmiechając się nieśmiało.

Stopniowo chleb mój usechł i zaczął się kruszyć. Czas już był się go pozbyć. Ale jak? Pewnego dnia pękł na dwoje, akurat wtedy, gdy znajdowałem się przed hotelem Waldorf-Astoria. Dzwoniło południe, godzina duchów i postanowiłem pójść na śniadanie do Sert Roomu. Kiedy przechodziłem ulicę, pośliznąłem się i upadłem na ziemię. Oba kawałki chleba znalazły się dość daleko ode mnie. Nadbiegł policjant i pomógł mi się podnieść. Podziękowałem mu i odszedłem, udając, że kuleję. Uszedłszy z dziesięć kroków, odwróciłem się, żeby sprawdzić, co się stało z chlebem. Znikł! Ani śladu. Nie sprzątnął go ani policjant, ani żaden z przechodniów: widziałem najwyraźniej, że nie niósł go nikt. Odniosłem wyraźne, niepokojące wrażenie, że był to deliryczny i subiektywny fenomen, że chleb gdzieś tu leżał, ale przestałem go dostrzegać, z podświadomych względów, które winienem później ustalić.

Greta Garbo i męczeństwo w hotelu

Spędziłem cały sezon w Rzymie, zaproszony przez poetę Edwarda Jamesa; mieszkał on tuż koło ogrodu, gdzie Wagner znalazł podobno natchnienie dla „Parsifala”. Myślałem już wtedy o mym widmowym „Szalonym Tristanie”. Przeniosłem się później do lorda Bernersa, na rzymskie Forum, gdzie spędziłem dwa miesiące i namalowałem „Wrażenie z Afryki”, po krótkiej wycieczce na Sycylię, gdzie odnalazłem wspomnienia z Katalonii i Afryki. Nie brałem wcale udziału w światowym życiu Rzymu. Samotność moja z Galą była prawie całkowita. Spotykałem tylko czasem paru angielskich przyjaciół. Greta Garbo podróżowała wówczas po Włoszech, w towarzystwie Leopolda Stokowskiego i spostrzegłem ją pewnego razu, wieczorem, jak spacerowała sama po etruskim muzeum w willi papieża Juliusza. Byłem zdumiony jej brakiem elegancji i zmiętym płaszczem, chociaż mówiono już o tym u lorda Bernersa. Nie pozdrowiłem jej, ponieważ jej nie znałem. Ona pierwsza uśmiechnęła się do mnie tak uprzejmie, że ukłoniłem się i dalej zwiedzałem muzeum. Ledwie wyszedłem, spostrzegłem, że idzie za mną. Umyślnie kilka razy zboczyłem, ale widziałem, że znajduje się zawsze o kilka kroków za mną. Nieprawdopodobieństwo tej sytuacji wydało mi się czymś niezwykle groteskowym. Czy miałem uciekać, czy przeciwnie, podejść do niej? Ludzie kierowali się właśnie na Plac Wenecki, gdzie Mussolini miał wygłosić przemówienie. Pchany przez tłum, nie mogłem wkrótce ani się cofnąć, ani pójść naprzód.

Na balkonie Duce kończył właśnie orację; w pauzach wiwatowali ludzie. Byłem bardzo zdziwiony, widząc, z jakim entuzjazmem Garbo podnosi rękę w faszystowskim pozdrowieniu. Patrzyła na mnie uporczywie, jakby z pretensją, że nie zachowuję się jak wszyscy. Wreszcie przebiła się przez tłum i stanęła o metr ode mnie, odgrodzona tylko brzuchatym rzymianinem. Garbo zrobiła gest, którego nie zrozumiałem, i wyjęła pocztówki, które ukazała mi wśród tych wszystkich podniesionych rąk. Cała ta scena wydała mi się nienormalna i głęboko przerażająca. Pocztówki były najzwyczajniejszymi widokami Rzymu. Greta ułożyła je w wachlarz. Nagle odczułem wstrząs. Między okazami Wiecznego Miasta spostrzegłem straszliwie erotyczną pocztówkę. Następnie drugą — po czym Garbo zamknęła wachlarz eleganckim, wstydliwym gestem, z udawaną niewinnością. Nie mogłem w to uwierzyć! Spojrzałem jej usilnie w oczy i zrozumiałem. Tylko moja zbłąkana wyobraźnia widziała w tej kobiecie Gretę Garbo. Podobieństwo do gwiazdy było nawet dość powierzchowne. Była to naprawdę modelka, przyjaciółka tej, która mi pozowała. Musiała się dowiedzieć, że kolekcjonuję erotyczne rysunki. Spotkawszy mnie i poznawszy w muzeum, chciała mi zaproponować swą własną kolekcję i dlatego pobiegła za mną.

Przeraziła mnie ta zdumiewająca pomyłka.

Coś psuło się w mojej głowie. Od pewnego czasu szedłem od omyłki do omyłki. Gala uważała, że jestem zbyt osamotniony i zawiozła mnie w góry, do Tre Croci, koło granicy austriackiej — do hotelu. Stamtąd udała się do Paryża na dwa tygodnie, zostawiwszy mnie samego.

Tam właśnie dostałem niedobre wiadomości z Cadaques. Anarchiści rozstrzelali około trzydziestu ludzi spośród moich przyjaciół, zwłaszcza zaś trzech rybaków z Port Lligat. Czy powinienem wrócić do Hiszpanii, by dzielić los mych bliskich? Zamknąłem się w swym pokoju, bojąc się ciągle, że pod nieobecność Gali zachoruję. Muszę dodać, że nigdy mi się nie podobały wysokogórskie krajobrazy i otaczające zewsząd Tre Croci wierzchołki stały się dla mnie prawdziwą obsesją. Może więc trzeba jechać do Hiszpanii! Jeśli tak, to powinienem cieszyć się doskonałym zdrowiem, aby dokonać poświęcenia w pełni sił witalnych. Zacząłem dbać o siebie z panicznym rygorem. Skoro tylko dostrzegłem początki kataru, przestałem wlewać sobie krople do nosa. Spędzałem całe dnie na płukaniu gardła. Najmniejsze podejrzenie, że mam egzemę czy pryszcza doprowadzało mnie do obłędu; namaszczałem się cały na noc. Tak pilnie czuwałem nad swym zdrowiem, że przestałem spać, macając bez przerwy brzuch, czy nie dostaję zapalenia wyrostka. Z bijącym sercem badałem swój kał i chodziłem do ustępu z regularnością zegara. Od sześciu dni, za każdym razem, kiedy się tam udawałem, nie mogłem oderwać oczu od olbrzymiego smarka, przylepionego do białej majoliki na ścianie. Ustęp był poza tym czysty. Tylko ten smark budził we mnie mdłości. Na początku starałem się go nie widzieć, patrzyłem gdzie indziej, coraz mnie jednak bardziej fascynował. Było w nim coś zdecydowanie ekshibicjonistycznego. Przylepił się do majoliki jakby z kokieterią i nie sposób go było nie zauważyć. Był zresztą dość czysty, perłowo-szary z zielonkawym odcieniem, nieco ciemniejszy w środku. Kończył się szpiczasto i unosił ze ściany, jakby prosząc o interwencję. Minęło sześć dni, zanim zdecydowałem się na walkę z moją obsesją. Siódmego przeszedłem do działania. Ten smark psuł mi przyjemność korzystania z ustępu. Uzbroiwszy się w odwagę, owinąłem wskazujący palec w papier i możliwie jak najbrutalniejszym ruchem starałem się oderwać go od ściany. Straszny ból przeszył mi palec. Twardy jak igła smark przebił mi ciało aż do kości. Pociekła natychmiast krew i ból wycisnął mi łzy z oczu. W pokoju chciałem wydezynfekować palec wodą utlenioną, ale najgorsze było to, że kawałek pozostał pod moim paznokciem i nie wiedziałem, jak go wyjąć. Ból uspokoił się, ale zacząłem odczuwać rwanie. Zaczynała się infekcja! Blady jak trup, zeszedłem do jadalni i opowiedziałem, co się stało zarządzającemu. Człowiek ten odnosił się do mnie od początku pobytu z wielką sympatią, odpowiadałem mu jednak tak sucho i chłodno, że musiał zrezygnować. Widząc nieoczekiwaną zmianę mego usposobienia, zaczął rozpływać się w grzecznościach. Chciał obejrzeć palec z bliska.

— Niech pan go nie dotyka — powiedziałem. — Proszę obejrzeć, nie dotykając. Czy to poważne?

— Wbiło się chyba głęboko — odparł. — Ale co to jest? Drzazga? Igła?

Nic nie odpowiedziałem. Co mogłem powiedzieć? Przecież nie mogłem mu wyjaśnić, że ta czerniejąca rzecz to smark. Tylko Salvadorowi Dalemu mogą się takie rzeczy zdarzać. Smark wbił się w palec tej ręki, która przybierała już fioletowy kolor i którą trzeba będzie uciąć, zanim tężec zakazi całe ciało!

Wróciłem do swego pokoju i położyłem się w najczarniejszej rozpaczy do łóżka. Żadnej tortury wojny cywilnej nie można było nawet porównać z męczarnią, jaką przeżyłem tego dnia w wyobraźni. Widziałem już, jak obcinają mi rękę. Co z nią zrobią? Czy istnieją trumny dla rąk? Nie potrafię żyć z myślą, że moja ręka oddzielona ode mnie, gnije gdzieś w drewnianym pudełku. Wydany na pastwę najstraszniejszym mękom agonii, wstałem i udałem się do ustępu, aby upaść na kolana i zbadać resztki smarka. Odnalazłem je rzeczywiście i zbadałem. Nie! Nie był to smark. Była to tylko zeschnięta kropla kleju, która prawdopodobnie skapnęła na mur wtedy, kiedy układano majolikę.

Strach mój rozwiał się natychmiast i mogłem wyjąć z palca głęboko wbity odłamek.

Triumf i awantura w Nowym Jorku

Kiedy przyjechałem do Nowego Jorku, zaskoczyły mnie wystawy na Piątej Alei. Wszyscy usiłowali podrabiać Salvadora Dalí. Bonwit-Teller zwrócił się do mnie, abym skomponował mu wystawę. Zgodziłem się, ponieważ wydało mi się pożyteczne ukazać całą różnicę między Dalí prawdziwym i fałszywym. Postawiłem niemniej warunek: musiałem mieć prawo robić wszystko, co mi przyjdzie do głowy. Dyrekcja wyraziła zgodę i skontaktowała z kierownikiem etalażu, panem Lee, który okazał się idealnie miły i uprzejmy. Czułem wstręt do nowoczesnych manekinów, tych ohydnych, za twardych istot, tak niejadalnych, z groteskowo zadartymi nosami. Pojechaliśmy do starego magazynu i odszukaliśmy kilka woskowych manekinów z lat 1900. Długie włosy topielców nadawały im przerażający wygląd. Od wielu lat pokrywał je kurz i pajęczyna.

— Zwłaszcza — powiedziałem do Lee — nie wycierajcie kurzu. To najpiękniejsze, co mają te manekiny. Podam je publiczności Piątej Avenue jak starą butelkę armaniaku, ostrożnie wyjętą z piwnicy.

Manekiny przywieziono z tysiącem ostrożności w stanie, w jakim je znaleźliśmy. Kontrast byłby tym bardziej uderzający, o ile bym je przedstawił wśród luster i satynowych obić. Temat obu wystaw był bardzo prosty: Noc i Dzień. W „Dniu” jeden z manekinów wchodził do „włochatej wanny”, obitej karakułami i wypełnionej po brzegi wodą. Bardzo piękne woskowe ramiona podtrzymywały zwierciadło, które symbolizowało mit Narcyza. Prawdziwe narcyzy wyrastały wprost z dywanów i mebli. Dla „Nocy” natomiast kazałem ustawić łoże, którego baldachimem był łeb czarnego bawoła, trzymającego w pysku zakrwawionego gołębia. Nogi łóżka były z bawolich kopyt, zaś prześcieradła z czarnego jedwabiu — gdzieniegdzie nadpalone. W dziurach widać było sztuczne świecące węgle; tworzyły one także poduszkę, na której spoczywała głowa manekina. Widmo snu stało obok łóżka, pokrytego olśniewającymi klejnotami, o których marzyła śpiąca.

Ten manifest, ustawiony na ulicy, musiał zwrócić uwagę przechodniów i wyjaśnić im, czym była prawdziwa nadrealistyczna wizja Salvadora Dalí.

Po spektaklu, w Operze Metropolitan, gdzie byliśmy na przedstawieniu „Lohengrina”, Gala i ja udaliśmy się do Bonwita-Tellera, aby dopilnować wykonania wystawy. Na miejscu wymyśliłem mnóstwo nowych rzeczy i zostaliśmy do szóstej rano, wieszając na manekinach klejnoty, przybijając kwiaty i draperie — wszędzie po trosze.

Nazajutrz zaproszeni byliśmy na wielki obiad i dopiero o piątej po południu mogliśmy skierować się ku Piątej Alei, aby ocenić efekt. Jakież było moje osłupienie i złość, kiedy zobaczyłem, że wszystko zmieniono, nie uprzedziwszy mnie nawet z grzeczności! Moje zakurzone manekiny zastąpiono zwykle używanymi. Wyjęto łoże i śpiącą. Zostały tylko obite satyną mury, a więc właśnie to, co potraktowałem jako żart. Po mojej bladości Gala poznała, że jestem wściekły i błagała, abym zachował spokój.

— Pomów z nimi — powiedziała — ale bądź rozsądny. Niech zdejmą te śmiecie i nie będzie o czym mówić.

Po czym opuściła mnie, czując, że wszelkie rady będą zbędne i rozdrażnią mnie tylko. Pobiegłem do dyrekcji Bonwita-Tellera, gdzie kazano mi najpierw czekać piętnaście minut w korytarzu. Przyjął mnie następnie człowiek, który wyraził radość, że poznaje tak słynnego artystę. Odparłem — za pośrednictwem tłumacza — bardzo uprzejmie, że dzieło moje zostało zmienione bez mego pozwolenia. Życzyłem więc sobie, aby bądź zdjęto moje nazwisko z wystawy, bądź przywrócono jej pierwotną postać. Rozcieńczenie i osłabienie mojej wizji szkodziło mojej sławie. Dyrektor odparł, że wolno mu zachować z mych pomysłów to, co uważa za stosowne, i że, tak czy owak, nie można w połowie dnia zasłonić wystawy. Nalegałem. Zmiany można było dokonać w dziesięć minut. Chamstwo mego rozmówcy skłoniło mnie do postawienia ultimatum: żądałem natychmiastowego usunięcia mego nazwiska, w przeciwnym zaś razie przejdę do działania. Dyrektor usiłował jeszcze wytłumaczyć, że musiano zmienić wystawy, ponieważ przyciągały zbyt wielu przechodniów; utrudniały przejście. Teraz wszystko było wykończone i nic nie może zmienić. Nie nalegałem więcej: pożegnałem obu mych rozmówców i spokojnie udałem się do wystawy, gdzie pozostawiono wannę, wypełnioną wodą. Wszedłem na wystawę i stanąłem na chwilę nieruchomo, patrząc na tłum, który szedł chodnikiem. Moje zjawienie musiało się wydać szczególnie niezwykłe, skoro prawie natychmiast zgromadził się wielki tłum. Na to tylko czekałem. Chwyciwszy oburącz wannę, starałem się ją podnieść i wywrócić. Była cięższa niż mi się zdawało i już pomyślałem, że potrzebna mi będzie siła Samsona. Wanna zsunęła się i znalazła tuż przy szybie. Kiedy udało mi się ją wreszcie przewrócić, stuknęła w szybę, która pękła na tysiąc kawałków. Tłum cofnął się, wydając głośne okrzyki; tymczasem woda wylała się na ulicę. Oceniając chłodno sytuację, uznałem, że lepiej będzie wyjść przez pęknięcie szyby, niż wrócić do sklepu. Zeskoczyłem na chodnik. Ledwie dotknąłem ziemi, oderwał się wielki kawał szyby i rozbił z hałasem. Jeszcze chwila i byłbym zgilotynowany. Ciągle spokojny, włożyłem płaszcz, nie chcąc zaziębić się w tak chłodną porę, po czym wolnym krokiem udałem się do hotelu. Skoro tylko przeszedłem dziesięć metrów, bardzo uprzejmy detektyw położył mi rękę na ramieniu i — przeprosiwszy — oświadczył, że jestem aresztowany…

***

(Sąd skazał Salvadora Dalí na zwrot kosztów szyby, uznał jednak prawo malarza do ochrony jego artystycznej własności. Afera ta wywołała wielkie zainteresowanie oraz dyskusje o wolności artysty w Ameryce).

Tekst pochodzi z numeru specjalnego 627-628/1957 r. Pisownia nazwiska artysty poprawiona przez redakcję „Przekroju”. Artykuł możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Skacz!
Doznania

Skacz!

Philippe Halsman

„Kiedy prosisz ludzi, żeby podskoczyli, ich uwaga koncentruje się głównie na akcie skakania. Maski opadają i pojawia się prawdziwy człowiek” – opowiadał o swojej pracy fotograf Philippe Halsman. Na zakończenie sesji zdjęciowej mówił z uśmiechem: „A teraz proszę podskoczyć”. I skakali dla niego Albert Einstein i Richard Nixon, Salvador Dalí i Marilyn Monroe, Robert Oppenheimer i książę Windsoru. W sumie ponad 100 osób, na które w latach 50. XX w. zwrócone były oczy całego świata. zdjęcia: Philippe Halsman/Magnum Photos/FORUM

Czytaj dalej