Stary człowiek i liście
i
zdjęcie: Simon Berger/Unsplash
Opowieści

Stary człowiek i liście

Anthony Grey
Czyta się 9 minut

Jasny, słabnący blask słońca późnego jesiennego popołudnia rzucał promienie na mały park w środku miasta. Ptaki, które kołowały po jasnym niebie, mogły, patrząc w dół, dojrzeć gałęzie prawie ogołocone z liści i postać starego człowieka, zamiatającego aleje parku. Gdy tak pracował, ostry podmuch wiatru porwał umierające liście i wysłał je gwałtownie w powietrze wokół niego, niby burzę brązu i złota. Równie szybko, jak stary człowiek zmiatał je i nabierał na szufle do taczki, nowe liście, jak nieposłuszne dzieci, opadały poza nim. Lecz on pracował uparcie.

W małym parku hałas ruchu ulicznego był stłumiony. Ludzie idący rano do biur i fabryk, lub wracający wieczorem autobusami i pociągami do domów, lubili spacerować spokojnymi alejami pośród schludnych kwietników. Przynosili ze sobą kanapki i siadali na ławkach, jeśli była to pora obiadu. Stary człowiek miał zawsze dla nich radosne słowo pociechy.

Tego popołudnia, gdy zapadał już dymny zmrok jesieni, stary przetaczał ostatni ładunek liści do ogrodzonego miejsca za domkiem, w którym mieszkał samotnie. Domek stał obok huśtawek, karuzel i zjeżdżalni. Stary lubił w ciągu dnia słuchać podnieconych krzyków bawiących się tam dzieci. W ogrodzie przed domkiem troskliwie hodował jarzyny, a kwiaty na parkowych klombach kwitły tu pełniej i jaśniej niż gdzie indziej. „Ma szczęśliwą rękę” — mawiał nadzorca parku, który odwiedzał go od czasu do czasu.

Stary mieszkał i pracował w małym parku w środku miasta niemal od zawsze. Starsi wiekiem ludzie, którzy przechodzili często przez park, uświadamiali sobie, że mogą przywołać w pamięci jego obecność tu jeszcze z czasów wczesnej młodości. Jego pomarszczona i ogorzała twarz przypominała jesienny liść. Niektórym zdawało się, że widzieli go, jak czasem rozmawia z drzewami; szczególnie z wielkim dębem, który stał przy żywopłocie, obok głównej bramy. Musiało to być jego ulubione drzewo. Rzeczywiście, rozmawiał z drzewami. One nigdy nie odpowiadały, lecz on nie przerywał rozmowy i czasem nawet poklepywał je przyjacielsko.

Dla starego człowieka dęby, wiązy, srebrne brzozy, buki i kasztany były silnymi, spokojnymi przyjaciółmi. Obserwował co dzień ich nastroje. Obserwował je podczas srogich wiatrów, gdy wymachiwały gniewnie gałęziami, jak kobieta stale trzymająca kurczowo kapelusz, aby nie zerwał go podmuch. Obserwował je w spokojnym deszczu, gdy radowały się lekko stukającymi o liście kroplami. Obserwował we mgle, kiedy stały czarne, ociekające i czujne; w ciemności, kiedy szeleściły delikatnie o świcie, lub poruszane łagodnym wiatrem witały dzień. Obserwował je w ciepłym słońcu, kiedy odpoczywały i wsysały w siebie ciepło i światło. Obserwował je wzrastające z roku na rok.

Mały park w środku miasta był jak oaza trawy, ziemi i drzew wśród pustyni betonu i asfaltu, który pokrywał i dusił goły ląd dokoła. Obserwował drzewa rosnące w tej oazie i w myśli upodabniał liście drzew do ludzi z miasta.

Większość ludzi, którzy przychodzili do parku, zauważała drzewa, tylko gdy kwitły wiosną i gdy traciły liście w rozrzutności jesieni — piękno dzieciństwa i finał wieku starczego. Lecz stary człowiek widział maleńkie, ledwo uformowane liście, które spadały wczesną wiosną, właściwie nim zaczęły żyć. Później widział inne, które rosły szybko i w niewytłumaczalny do końca sposób zmieniały się z zielonych na lśniąco złote. Żywotność ich znikała tajemniczo i opadały na ziemię, zanim nadeszły najlepsze dni lata. Widział też inne — bogate, zdrowe liście, odrywane z drzew szalonymi wiatrami i rzucane na dół w aleje. Widział całą rodzinę na mocnej gałązce odciętej od żyjącego drzewa w pełnym rozkwicie wieku. Lecz dla przypadkowego przechodnia drzewa zawsze wyglądały tak samo.

Gdy skończyło się lato i nadeszła jesień, liście odrywały się same. Niektóre, myślał czasem stary człowiek, zdawały się żądne śmierci, gdy było jeszcze ciepło. Wiele opadało z drzew, gdy zaczynał wiać silny, zimny wiatr. Inne pozostawały i walczyły z wichrem i deszczem kilka dni, nim połączyły się z towarzyszami w grubym dywanie na ziemi. Nieliczne trzymały się drzew z szaloną wytrzymałością, póki nie pozostały samotne na gołych, czarnych gałęziach i bardzo niechętnie rozstawały się z życiem, kiedy w powietrzu wisiała już groźba śniegu.

Rano stary człowiek wstał, jak zwykle, przed wschodem słońca, otworzył bramę małego parku w środku miasta i rozpoczął pracę. Zmiatał liście od wielu dni i ze zdziwieniem odkrył, że czuje się bardzo zmęczony. Większość liści już opadła i teraz leżała w rowach na brzegach alei i pod żywopłotem.

Mali chłopcy biegali po nich z rozkoszą, zapadając się po kolana, podrzucając naręcza w górę i krzycząc wesoło.

Krzątając się przy głównej bramie, stary zauważył, że jego ulubiony dąb jest prawie nagi. Tylko samotny duży liść trzymał się mocno na porannym wietrze, kołysząc ponad aleją. Stary człowiek stał tam chwilę, patrząc w górę, nim zaczął zamiatać.

Po południu nadzorca złożył jedną ze swoich rzadkich wizyt w małym parku w środku miasta. Wiedział, że wszystko będzie w porządku, ale od czasu do czasu lubił pogawędzić ze starym człowiekiem.

— W tym roku miał pan dużo pracy z drzewami — powiedział, rozglądając się wokół.

Stary człowiek zatrzymał się, odłożył na bok miotłę i szuflę.

— Oj, jest mnóstwo liści tego roku, więcej niż zwykle. Było piękne lato. — Zapalił fajkę i puścił kłąb dymu.

— Czy na pewno da pan sobie radę sam? — zapytał nadzorca parku, widząc, że stary człowiek jest bardziej zmęczony, niż ubiegłych lat.

— Nie mogę panu obiecać, że zmiotę każdy liść w parku — wyrzekł z błyskiem w więdnących niebieskich oczach. Gdy śmiał się, niezliczone zmarszczki jego orzechowobrązowej twarzy pogłębiały się i krzyżowały. Wyglądał wtedy jak psotne leśne bóstwo, które żyło tysiąc lat. — Tak samo, jak nikt, kto całe życie studiuje książki, nie może powiedzieć, że będzie wiedział wszystko… Myślę Jednak, że dam radę zrobić na tyle, aby park wyglądał schludnie.

Nadzorca parków uśmiechnął się i poklepał go po plecach.

— Dobrze. Chciałem tylko wiedzieć, czy pan nie potrzebuje pomocy. — Spojrzał w górę na szarzejące niebo, blednące światło i na ciemne, wynędzniałe gałęzie drzew. — Jesień czyni mnie zawsze melancholijnym — dodał. — Pan wie, koniec zieleni i wzrostu, i nadejście twardej zimy.

Stary człowiek popatrzył w dal zamyślony, puszczając kłęby dymu z fajki.

— Proszę nie zapominać, że choć rzeczy wyglądają, jak gdyby nastąpił w nich zastój i wszystko jest martwe, koniec jednego sezonu wzrostu jest tylko początkiem nowego. Natura nie przystaje ani na minutę. Teraz robi tylko właściwe przygotowania, aby olśnić nas następnej wiosny.

Nadzorca parków zaśmiał się.

— Jak zwykle ma pan rację. A propos — dodał — ile ma pan teraz lat?

— Przekroczyłem osiemdziesiąt — odrzekł stary. Postukał fajką, podniósł miotłę i, uśmiechając się do nadzorcy, wrócił do zamiatania.

— Niech pan na siebie uważa — powiedział młodszy, wsiadł na rower i oddalił się.

Dziwne — myślał, pedałując do domu. — Odkąd pamiętam, ten stary zawsze odpowiadał tak samo: „przekroczyłem osiemdziesiątkę”.

Przez kilka następnych dni stary człowiek pracował od świtu do zmroku, zmiatając liście w małym parku w środku miasta. Jesień zamieniła się w zimę i wszystkie drzewa stały wreszcie nagie. Wszystkie z wyjątkiem jednego: wielkiego dębu przy głównej bramie. Na przekór wysiłkom wiatru i deszczu pozostał na nim jeden uparty liść. Stary człowiek codziennie przystawał tam i obserwował go chwilę, a następnie powracał do swego zamiatania i szuflowania.

Góra liści w ogrodzeniu za domkiem urosła do ogromnych rozmiarów. Na przekór zmęczeniu zwoził je uparcie, aż w połowie grudnia zawiózł za ogrodzenie ostatnią taczkę.

Odstawił miotłę, szuflę i taczkę, i z zadowoleniem spojrzał na czyste aleje ogrodu. Ciężki, długi trud był już poza nim.

Zapalając fajkę, powlókł się w zamyśleniu ku głównej bramie. Tego popołudnia mały park w środku miasta był cichy i opuszczony. Idąc tak, odczuł jego spokojne piękno. Stanął pod starym dębem i spojrzał w górę na wielki liść, który nie chciał opaść.

— A więc jesteś tu jeszcze, stary przyjacielu? — zapytał łagodnie.

Wpatrywał się weń przez długą chwilę więdnącymi niebieskimi oczyma. Zdawało mu się, że widzi — a może tylko to sobie wyobraził — jak liść zaczyna powoli opadać. Usiadł ciężko na ławce pod drzewem i zadowolony zapalił fajkę.

Park wokół był łagodny i cichy. Stary znów podniósł wzrok na liść.

Czuł się teraz bardzo, bardzo zmęczony. Tym razem był pewny, że widzi spadający liść. Ręka trzymająca fajkę zsunęła się delikatnie na ławkę. Powieki opadły i ogarnęła go senność. Park wokół był cichy. Liść dębu na drzewie w górze oderwał się bez szelestu i pomknął na dół, wirując w spokojnym powietrzu, aż osiadł miękko na piersi starego człowieka.

Był to wielki złoty liść, niezwykłej piękności, z ogromnie wyrazistą siecią żyłek.

Zerwał się łagodny wietrzyk i kilka innych liści, które zagnieździły się w krótkiej trawie i na gałęziach żywopłotu, zatańczyło nad ziemią, zawirowało wokół ławki, na której siedział stary człowiek, i wreszcie opadło u jego stóp. Nagle z przeciwnej strony parku zadął silny wiatr. Spowodował on nagłe poruszenie liści zwiezionych za ogrodzenie przy domku starego. Podmuch poderwał je i pchnął tysiącami ku ławce pod dębem. Kiedy ucichł, pomarańczowa góra liści utworzyła wysoki stos wokół dębu, przysłaniając zupełnie stojącą tam ławkę. Na kilka chwil wszystko znów ucichło w małym parku w środku miasta.

Potem jeszcze raz powiał wielki wiatr. Porwał w górę liście i rzucił wściekle w powietrze.

Kręciły się i unosiły wysoko na tle popołudniowego nieba. Rozsypały się daleko ponad żywopłotem parku. Rozwiały się w wielkie chmury pośród kominów fabryk i wysokich biurowców. Ludzie patrzyli zdziwieni na to nagłe poruszenie. Liście rozwiały się na wszystkie strony, pędząc na pola i hen daleko, nad morze. W małym parku w środku miasta ławka pod dębem, gdzie siadywał stary człowiek, była pusta, znikła nawet fajka.

Miało się już ku wieczorowi, gdy matka z małym chłopczykiem przechodziła przez park w środku miasta. Siadła w przytulnym miejscu i pozwoliła dziecku pobrykać na trawie. Jasnowłosy chłopiec z dużymi niebieskimi oczyma poruszał się jeszcze niepewnie na krótkich nóżkach. Właśnie uczył się mówić. Podskakiwał radośnie, zataczał się, czasem przystawał, by w niewinnym zdziwieniu spojrzeć na źdźbło trawy lub ptaka, kłusował pod dębem, zbierał coś i biegł z powrotem do matki. Wyciągał rączkę, aby jej coś pokazać.

— Tak, kochanie, to jest liść — powiedziała, patrząc na duży liść dębu, który trzymał w rączce.

Liść był niezwykle piękny, pocięty delikatnymi żyłkami, pomarszczony i o subtelnym zabarwieniu.

— Liść — powtórzył powoli chłopczyk. — Liść. — l pobiegł szybko, trzymając go w małej rączce. Nagle dmuchnął wiatr i porwał liść pod dąb. Chłopczyk stał spokojnie, z odchyloną do tyłu główką i z otwartymi ustami patrzał, jak liść dębu pożeglował w górę i znikł.

Gdy jeszcze raz spojrzał w górę na dąb, jego bystre młode oczy uchwyciły coś więcej. Spojrzał na matkę siedzącą w pewnym oddaleniu i wskazując rączką, zawołał: — Inny liść.

Matka uśmiechnęła się. W zapadającym zmroku widziała jedynie ciemne, gołe gałęzie. Pomyślała z zadowoleniem, że syn popisuje się jedynie nowym słowem. Ale to on miał rację.

Choć był zimny grudzień, na drzewie rósł maleńki, nowy zielony listek.


Tekst pochodzi z numeru 2005/1983 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Śmierć, śmierć, tylko śmierć
i
"Park jesienią", Michał Gorstkin-Wywiórski, ok. 1900 r./MNW (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Śmierć, śmierć, tylko śmierć

Urszula Zajączkowska

Kiedy wybierzecie się do lasu na jesienny spacer i będziecie patrzeć na drzewa, pomyślcie, że większość ich komórek nie żyje: popełniły samobójstwo, aby roślina jako całość mogła żyć. Ten niesamowity akt poświęcenia kontempluje biolożka i poetka Urszula Zajączkowska.

Kiedy idziesz lasem, zagajnikiem, łąką, doświadczasz harmonii natury, bo natura jest przecież idealnie skomponowana. Nie ma dysonansów, żadnych fałszów czy arytmii. Odbierasz z niej łagodną doskonałość przywracającą wewnętrzny ład. W przyrodzie jest powinność i pokora, jest piękno i nieposkromiona chęć życia. Właśnie ta obca ci energia, energia dzikiego żywiołu, wysycona nadzieją na odżywanie, odrastanie, odbijanie, kiełkowanie i regenerację czyni w tobie to, że pijesz z niej, czerpiesz pokrzepienie, że natura da i tobie swoją iskrę życia, stwarzania się od nowa, w zapomnieniu o tym, co było kiedyś. I wtedy ty będziesz mogła na nowo robić swoje. A przecież drzewo, którego dotykasz, wierząc, że bierzesz z niego energię, drzewo, do którego przyciskasz swoją zmęczoną, doświadczoną twarz – to drzewo w większości składa się z komórek, które dawno temu w okrutny sposób popełniły samobójstwo. Niemal wszystkie z nich zabiły się w sposób bezwzględny, trawiąc się, wypalając jak kwasami to, co sprawiało, że komórka żyła, pozostawiając tylko pustą osnowę, ścianę. Zrobiły to i będą tak robić nadal. W imię pragmatyzmu fizjologii.

Czytaj dalej