Sprzeciw hipopotama
i
Krzysztof Varga , zdjęcie: Rafał Komorowski/Wikimedia Commons (CC BY-SA 4.0)
Przemyślenia

Sprzeciw hipopotama

Rozmowa z Krzysztofem Vargą
Grzegorz Przepiórka
Czyta się 16 minut

Hipopotamy posiadają własne terytoria w wodzie. Gdy wychodzą na ląd, robią to indywidualnie i nie przejawiają instynktu terytorialnego. Krzysztof Varga, autor Dziennika hipopotama, jako miejsce spotkania zaproponował kawiarnię przy warszawskim kinie Iluzjon. Niby grunt, a i tak przez całą rozmowę zachowywałem czujność, mając świadomość, że przebywam na jego terenie. Czego się jednak nie robi, by przybliżyć chrząknięcia i ryki, które dla kultury mają niebagatelne znaczenie.

Grzegorz Przepiórka: „Obudziwszy się w stanie niezrozumiałej euforii połączonej z bezdenną rozpaczą, postanowiłem rozpocząć wreszcie te zapiski dziennikowe”. Jakie znaki na niebie, ziemi, ciele bądź umyśle sygnalizują, że już czas? Kiedy jest właściwy moment, by popełnić dziennik?

Krzysztof Varga: Najlepiej zacząć pisać, będąc na życiowym zakręcie. To może być przełom związany z rozpadem dawnego świata, w którym się żyło, kłopotem emocjonalnym, porażką sercową, z czymkolwiek, co bardzo mocno ingeruje w nasze życie. Poza tym za diarystykę powinien brać się człowiek doświadczony, być może lekko zgorzkniały, a nawet trochę cyniczny, ale jednocześnie wciąż wrażliwy. Na pewno pisanie dziennika ot, tak sobie jest pozbawione głębszego sensu.

Ponieważ grozi popadnięciem w lans?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jeżeli ktoś nie dokonuje autokreacji po mistrzowsku, jak Gombrowicz, a nieudolnie, to wychodzi niestety kabotyństwo. Tak było, z przykrością mówię, w przypadku książek Dehnela i Twardocha. Uważam obie te książki za kabotyńskie, a szczególnie Ćmy i wieloryby, w których autor zastosował autocenzurę. Dziennik powinien być otwarty, szczery, przynajmniej ja mam takie podejście.

Czy otwarty bezgranicznie? To już chyba niemożliwe.

Dzisiaj funkcja diarystyki jest kompletnie inna, niż była kilkadziesiąt lat temu. Niegdyś, powiedzmy w czasach Iwaszkiewicza, a tym samym opresji cenzury, dzienniki przechowywano w skrytkach z przeznaczeniem do druku po śmierci. Z tego względu pozwalano sobie w nich na więcej intymności oraz obrabianie pewnej części ciała znajomym osobom, bez obaw, że się wyląduje w sądzie. Obecnie pisanie z myślą o druku za 50 lat jest pozbawione sensu. Kto za pół wieku będzie ciekawy, co jakiś Varga miał do powiedzenia. Piszemy dzienniki po to, żeby drukować niemal od razu, a z tego względu autor podlega ograniczeniom, o ile nie chce włóczyć się po sądach lub sprawić komuś wielkiej przykrości. W przypadku Dziennika hipopotama narzuciłem sobie zasadę, że nie będę pisał o sprawach intymnych. Kto z kim, gdzie, kto się upił albo zwariował w sensie klinicznym.

Nie zagląda Pan pod bieliznę, ale za pisarstwo kilku autorom się dostaje.

Wiele osób odebrało to bardzo negatywnie, zostałem chociażby wychłostany przez millenialsów na Facebooku. Wolałbym, żeby rozmowa wokół dziennika nie ograniczała się do debat na temat tego, co napisałem o danym autorze albo jak widzę rynek książki, ale dotyczyła też innych aspektów. W dotychczasowych omówieniach właściwie nikt nie zwracał uwagi na to, co chociażby piszę o Kościele katolickim w Polsce. Dziwne, bo wydawało mi się, że to jest temat gorący, a został ominięty. Krótko mówiąc, nasza uwaga czytelników skupia się raczej na personaliach.

A Pan do personaliów się nie ograniczał. Czy w ten sposób przekracza się granicę między blogaskowaniem a sensowną diarystyką?

W ciągu dwóch lat napisałem ponad 700 stron dziennika. Kiedy przeczytałem całość, to wyrzuciłem 100 stron. Wykasowałem je nie z powodów obyczajowych czy sensacyjnych, tylko uznałem, że są zbyt doraźne. Na przykład wyrzuciłem kwestie stricte polityczne czy afery rozpętywane przez Kaję Godek. Usuwałem, mając ambicję, by ten dziennik był bardziej – o boże! – ponadczasowy. By ktoś za pewien czas mógł po niego sięgnąć i zamiast zapomnianych sensacji politycznych znaleźć głębszą refleksję nad światem i człowiekiem.

W gruncie rzeczy to jest Pan skazany na ponadczasowość, zamiast na efemeryczne blogowania, gdyż w sieci obecność Krzysztofa Vargi jest znikoma.

Tak, jestem analogowcem. Może dlatego nigdy nie prowadziłem bloga. Jestem za to fetyszystą papieru. Nadal kupuję tygodniki w kiosku. Nie mam czytnika. Oczywiście używam komputera i smartfona, ale siłą rzeczy przynależę do starego świata kultury analogowej.

Nie unika Pan, jak na dziennik przystało, osobistych tematów, ale pojawiają się one nie od pierwszych stron. Dlaczego? Odsłanianie samego siebie szło z oporami?

Wszystko przychodziło naturalnie, to znaczy dałem ponieść się opowieści. Mam jednak świadomość tego, że dziennik jest w pewnym sensie pęknięty. Pierwsza część stanowi opowieść o kulturze, filmach, literaturze, Kościele. Druga jest bardziej osobista, ale to wynika z faktu, że tak mi się wtedy ułożyło życie, a nie że autocenzurowałem. Owszem, pilnowałem, żeby trzymać formę, bo pisząc dosyć gorączkowo, w sposób otwarty, jednocześnie nie chciałem, żeby dziennik rozlazł się w jakąś pulpę, nie zamienił w pretensje, narzekactwo i ględzenie.

Mimo to narzekania nie brakuje. Nawet w pewnym momencie zapętla się Pan – narzekając na narzekania Maraia w trzecim tomie jego dziennika.

Wydaje mi się, że Marai narzekając, nie wiedział, że narzeka. Najprawdopodobniej ja, narzekając na Maraia, też nie wiedziałem, że narzekam. Można uznać, że to emanacja mojej frustracji życiowej, świadomość klęski, którą ponoszę w momencie, kiedy piszę dziennik. Moje narzekactwo nie wynika jednak z frustracji starca, choć ostatnio zostałem nazwany tu i tam – czyli na Facebooku, który stanowi dziś odpowiednik greckiej agory, a może Hyde Parku – że jestem „pierdzielem z Mokotowa” i „dziadersem”. Ujmujący jest ten ostentacyjny ageizm młodych autorów jakże tolerancyjnych i postulujących równość wszystkich ludzi. Moje narzekactwo wynika ze złości, że współczesna kultura stała się oportunistyczna, strachliwa, lizusowska, bo pisarze, wydawcy, i szerzej – artyści, starają się przypochlebić rynkowi i dominującym trendom. A wiedzieć powinni, że mody i trendy, sensacje sezonu, mijają. Piszą swoje nowe powieści tendencyjne i liczą na szybką gratyfikację. To zabija kulturę, która powinna się pienić, burzyć, bulgotać, a tymczasem mamy raczej do czynienia z mierzwą.

Czuje się Pan zagrożony? Otwarty pysk, jak wiadomo, sygnalizuje, że hipopotam wyczuwa zagrożenie.

Czy czuję się zagrożony jako jednostka? Bezpośrednio nie, aczkolwiek trudno abstrahować od sytuacji, jaka jest w Polsce. Coraz bardziej niewygodnej i brunatnej. Mam poczucie zagrożenia jako reprezentant pewnej formacji, nazwijmy ją – przepraszam za wzniosły styl – intelektualnej, w świecie, który jest zupełnie zglajszachtowany, gdzie wszystko jest miałkie, doraźne, chwilowe. Dwa razy do roku do sklepów wjeżdża nowa kolekcja ciuchów i tak samo jest z kulturą. Na ekrany kin trafia nowa seria filmów, które za dwa lata będą nieaktualne. Nowa lista bestsellerów powieściowych szybko stanie się niemodna i zostanie zapomniana albo wyrzucona na szmateks. Mamy do czynienia, jak to określił Grzegorz Leszczyński, z arcydziełami chwili. Inflacja tworów uznawanych za arcydzielne jest straszna. Wybitne, epokowe, wstrząsające, genialne – te słowa już nic dzisiaj nie znaczą.

Z tego względu potrzebna jest debata. Chciał Pan ją wywołać za pomocą książki? Czy to dzisiaj w ogóle możliwe?

Dziennik hipopotama jest głosem sprzeciwu wobec tego, jak wygląda nasza kultura połknięta przez rynek i przez niego kontrolowana. Owszem, chciałbym, aby ta książka stała się pretekstem do głębszej rozmowy na temat naszej kultury, jednocześnie jestem na tyle trzeźwy na umyśle, by wiedzieć, że każdy skandynawski thriller dobrze wypromowany, wygra z moim dziennikiem. Co więcej, burze trwają dziś tylko chwilę, a po nich szybko wschodzi słońce i wszyscy znów pławią się w zadowoleniu. Krótko mówiąc, donkiszoteria. Jedyna różnica między mną a Don Kichotem jest taka, że bohater Cervantesa nie wiedział, iż walczy z wiatrakami. Ja zaś wiem, że kopia, którą wzniosłem, będzie skruszona, co nie znaczy, że nie powinienem bronić swojego terytorium.

Nakreślmy zatem, gdzie przebiegają granice terytorium. U hipopotamów jest tak, że dominujące samce przewodzą i bronią pewnego odcinka rzeki, długości przeważnie 250 m, na który przypada około 10 samic. A jak u Pana to wygląda?

O nie, nie sprowadzi mnie Pan do debaty na temat samców i samic, a zresztą hipopotam otwiera paszczę, nie tylko, kiedy jest zagrożony, ale również jak chce coś zjeść. Potrafi zeżreć bardzo dużo arbuzów, melonów i tym podobnych owoców. Hipopotam permanentnie odczuwa głód, Varga zaś jest nieustannie głodny wrażeń kulturalnych.

Jak wybiera pokarm hipopotam kulturożerny?

Zygmunt Bauman pisał o kulturze jako współczesnym supermarkecie. Idziemy alejką i wybieramy z różnych półek. Tu teatr, tu film, tu porno, a tu komiks. Bez ładu i składu, bo czas skupienia na jednej dziedzinie się skończył. Należę do osób, które są wszystkożerne. Ostatnio kupiłem Lata nauki Wilhelma Meistra Goethego w nowym całościowym tłumaczeniu. 700 stron z XVIII w., ale jednocześnie mam długą półkę z powieściami graficznymi. Wyrosłem z subkultury punkowej, a zarazem słucham Bacha. Nie rozdzielam kultury na wysoką i niską, tylko na tę, która mnie ekscytuje, jest według mnie ważna i dobra, i na tę, która jest bezwartościowa albo jest kulturą festynu.

Z jednej strony głód nie do nasycenia, a z drugiej pisze Pan o przesycie. Kultura w nadmiarze szkodzi?

Wszystkożerność jest samobójcza, bo zamiast pisać własne książki albo zająć się dogłębnym studiowaniem pięciu tomów apokryfów Nowego Testamentu, które ostatnio kupiłem, rozdrabniam się na jakiś serial, który niespecjalnie mi się podoba, ale czuję imperatyw, żeby go skończyć. Zazdroszczę Andrzejowi Stasiukowi, który ma kilka ulubionych filmów i na nich się skupia, a poza tym żyje raczej w naturze niż w kulturze. Jurek Pilch z zasady nie czytał żyjących pisarzy, tylko skupiał się na klasyce i to jest dobre.

Żyjemy w kulturze nadmiaru, który jest uzależniający, powodując głód Tantala. Jeżeli Pan chce być na bieżąco z filmami czy serialami, jest to fizycznie niemożliwe, a im więcej Pan ogląda, tym więcej ma Pan do obejrzenia. Kojarzy mi się to z momentem przed upadkiem wielkiego imperium rzymskiego. Trwa czas dekadencji, choć nie ostentacyjnej, która polega na piciu absyntu i łajdaczeniu się, ale cechującej się zalewem produktów kultury, często doraźnych, średnich, nieistotnych, które i tak konsumujemy łapczywie.

Krzysztof Varga, fot. Mikołaj Starzyński
Krzysztof Varga, fot. Mikołaj Starzyński

Pan wciąż jest łapczywy?

W czasach pandemii znalazłem ucieczkę od przymusu konsumowania nowości, w zamian zrobiłem gigantyczną repetę z kina niemego oraz noir. Było to niezwykle ożywcze doświadczenie, bo obejrzałem filmy, które do dzisiaj robią kolosalne wrażenie, mimo że mają 100 lat. Skłoniło mnie to do zastanowienia, czy dzisiejsze wytwory kina przetrwają próbę czasu.

Książki też mają małą szansę, by przetrwać próbę czasu, a obraz rynku jest przygnębiający. Co trzyma Pana pisarsko przy życiu? I czy właśnie ze wspomnianych względów żywi Pan autoagresję? „Czuję niechęć do siebie jako pisarza; to uczucie, które pojawia się coraz częściej – prawdziwa autoagresja nie do człowieka, ale pisarza, felietonisty, ponurej figury parającej się pisaniem”.

Przede wszystkim to nie jest autoagresja frustrata, który będzie się chlastał przed lustrem, a niechęć ratuje mnie przed samozadowoleniem, czyli najgorszą pułapką dla artysty. Przy pisaniu trzyma mnie to, co aktualnie tworzę lub planuję stworzyć. W tej chwili prowadzę walkę z formą powieści, o której wspominam w dzienniku. Krótko mówiąc, zostawiam za sobą to, co napisałem i wybieram przyszłość, mówiąc Aleksandrem Kwaśniewskim. Miałem swego czasu fantazję, by przestać pisać i zająć się czymś bardzo pożytecznym. Trudno mi jednak się wyzwolić, a poza tym tylko to potrafię robić. Poprzez pisanie ratuję się też przed grozą życia, które jest przecież drogą na cmentarz. Przepraszam za wysoki diapazon, ale istnieją tylko dwa koła ratunkowe: miłość i sztuka – jej tworzenie lub z nią obcowanie.

„Ideałem byłoby dotrwać w dobrym zdrowiu do sześćdziesiątki, a potem zabrać się z werwą do zapijania się na śmierć. W międzyczasie napisać jeszcze dwie książki – epicką i nudną powieść oraz wściekły i zabawny poemat prozą”. Czy powieść, którą Pan pisze, będzie nudna?

Piszę powieść o męskiej katolicko-narodowej szkole. Jak do tej pory liczy 420 stron. Abstrahując od nowej książki, w świecie nieustannej stymulacji nuda jest ratunkiem. Na przykład sięganie po tysiącstronicową dziewiętnastowieczną powieść realistyczną, może być sposobem ucieczki. Moją niespełnioną potrzebą jest zatopić się w Samotnię Dickensa i czytać bez pośpiechu.

A nie wygląda Pan na kogoś, kto lubuje się w nudzie, wręcz odwrotnie.

To samo można było powiedzieć o Jurku Pilchu, co chciał być urzędnikiem od literatury, który wyłącznie siedzi przy biurku, pisze i ma nudne życie, a zamiast tego przyklejono mu cyganeryjną gębę. Podobnie jak on aspiruję do życia spokojnego, nudnego, w jakimś sensie spełnionego, choć wiem, że tak naprawdę nigdy nie będę spełniony.

Mówimy o nudnym życiu pisarza czy również osobistym?

Często nam się wydaje, że graniczne doświadczenia życiowe są niesamowite, bo budzą w nas emocje, ale później okazuje się, że piorun, który nas trafił, spala. Dziennik w dużej mierze jest historią spalenia i obrazem pozostałych po mnie popiołów. Może po mnie nie widać, ale jestem zwolennikiem normalności. Zazdroszczę mojemu przyjacielowi Jackowi Lewinsonowi, z którym siedziałem w jednej ławce w liceum, a potem na studiach. Od 27 lat jest porządnym mężem i ojcem, mieszczaninem w dobrym sensie tego słowa, podczas gdy moje życie było nieuporządkowane emocjonalnie. Obserwuję jego miłość do żony – nieegzaltowaną, niefatalną czy pełną emocji, ale będącą normalnym współistnieniem dwojga ludzi. To jest po prostu piękne.

Pragnienie normalności odzywa się, kiedy pisze Pan o dzieciach, żałując, że ich Pan nie posiada. Czy przypadkiem tłem nie jest tutaj groza przemijania?

Słuszna diagnoza, to jest emanacja lęku przed śmiercią, choć w moim przypadku nie jest on histeryczny. Co ciekawe, od momentu, kiedy osłabło we mnie przekonanie, że przedłużanie gatunku jest pozbawione sensu, chciałem mieć córkę. Po pierwsze, dziewczyny więcej czytają. Po drugie, obawiałem się, że syn zostanie kibicem Legii.

Mógłby być kibicem Legii, a jednocześnie kimś takim, jak Pablopavo.

Myśli Pan, że nie jest za późno, żeby usynowić Pablopavo? Nie wiem, czy on by tego sobie życzył. Nigdy mi pewnie nie wybaczy, że naśmiewam się z Legii. Nie mogę się jednak powstrzymać, by mu nie wysłać sms-a po każdej kolejnej kompromitacji piłkarzy tego klubu.

Może wybaczy, wiedząc, że prześmiewczość leży w Pana naturze, choć niektórzy pewnie nie wybaczą naśmiewania się z Polski.

Gdybym myślał wyłącznie poważnie na temat Polski, to bym był w głębokiej depresji. Z polskością mam związek skomplikowany. Klasyczne hassliebe. W tym kraju jest mi coraz bardziej niewygodnie, ale się nim przejmuję, wciąż żywię do niego uczucia. Zależy mi na nim, zwłaszcza że należę do pokolenia, które zwariowało ze szczęścia, kiedy zmienił się system, a potem kiedy Polska weszła do Unii Europejskiej. Popłakałem się niemal ze wzruszenia, gdy pierwszy raz przekroczyłem granicę bez kontroli, pamiętając wcześniejsze upokorzenia. Jednym z najwspanialszych doświadczeń mojego życia było przejechanie samochodem przez całą Europę bez granic. Prześmiewczość wcale nie musi być przejawem nienawiści, lecz troski. W naszej tradycji najbardziej przejmowali się Polską ci, którzy ją krytykowali, a nie bezrozumnie wznoszący hasła patriotyczne i krzyczący śmierć wrogom ojczyzny.

„Przez lata jesień oznaczała dla mnie okres emocjonalnego wzmożenia… Teraz jednak jest tak, jak powinno być naprawdę – wizja jesieni budzi grozę”. Zapewne ze względu na przemijanie. Jak śmierć zapuszczała korzenie w Pana świadomości?

Odkąd pamiętam, miałem świadomość przemijania. Moja mama jest emerytowaną lekarką. W dzieciństwie dobrałem się do jej podręczników medycznych, co było dosyć traumatycznym doświadczeniem, jak może pan sobie wyobrazić. Kiedy byłem nastolatkiem, słuchałem ponurej muzyki i dużo myślałem o śmierci, co było egzaltowane. Wydawało mi się też, że jeżeli mam umrzeć, to powinno się to stać gwałtownie – atak serca, wylew, cokolwiek – bez świadomości. Dopiero jako dorosły człowiek zrozumiałem, co znaczą bardzo mądre słowa: „od nagłej i niespodziewanej śmierci uchowaj nas Panie”. Chciałbym umierać bez większych cierpień, ale mieć czas na uporządkowanie życia, pogodzenie się z ludźmi. Spokojna starość i bezbolesna śmierć jest tym, do czego obecnie aspiruję.

Czy wizja jesieni, przemijania ma u Pana monopol na grozę? A może jest coś jeszcze?

Przeraża mnie dochodzenie na całym świecie do władzy populistów. Po 30 latach dużej zmiany cywilizacyjnej rozpoczęliśmy wielki marsz wstecz. Mamy do czynienia z kryzysem rozumu. Odrzucamy dziedzictwo oświecenia, co widać nie tylko w polityce. Ludzie przestają wierzyć naukowcom. W Internecie wypowiedź profesora znaczy tyle samo, co wpis amatora na Facebooku. Płaskoziemcy, antyszczepionkowcy, zwolennicy medycyny alternatywnej mają się bardzo dobrze. Jestem człowiekiem oświecenia, dlatego trudno mi się z tym pogodzić.

Pana oświeceniowe nacechowanie można dostrzec w nieustannym główkowaniu. Czy w myśleniu Krzysztofa Vargi mieści się myśl o niemyśleniu i swobodne oddychanie? Proszę zauważyć, że hipopotamy wychodzą na powierzchnię w celu zaczerpnięcia powietrza średnio co 4–6 minut.

Maria Janion w jednym z wywiadów powiedziała, że idąc kiedyś, przez kilka minut nie myślała o niczym i wtedy poczuła szczęście. Przydarzyło mi się coś podobnego na dziedzińcu Teatru Nowego. Przez moment kompletnie nic nie czułem, o niczym nie myślałem, to była zbawienna pustka. Wyjątkowa sytuacja, bo u mnie aparat umysłowy pracuje non stop, na granicy natręctwa. Bez przerwy coś analizuję, wymyślam, czymś się zajmuję. Czasami jest to strasznie męczące, ale być może jestem po prostu skazany na myślenie.

W jednym z dziennikowych wpisów zdaje Pan relację z porządkowania swojej biblioteki, w tym umieszczania książek pisarzy w określonym sąsiedztwie. U mnie na półce Varga stoi między Tokarczuk a Gombrowiczem. Odpowiada Panu ta lokalizacja?

Jestem dumny z takiego sąsiedztwa.

To dobrze, choć byłem przygotowany na ewentualne roszady w pobliże Houellebecqa lub Flauberta.

Należę do admiratorów Houellebecqa, aczkolwiek Serotonina mi się nie podobała. Autor przekroczył granice autoparodii. Nie zmienia to faktu, że jest to jeden z bardzo niewielu pisarzy, którzy wyszli poza rynek, jego książki były czytane jako diagnoza współczesności, profetycznie, a nie wyłącznie jako czysta literatura. Houellebecq to jeden z największych współczesnych fenomenów.

Co do Flauberta, to najbardziej lubię jego nieukończoną powieść Bouvard i Pecuchet. Jej bohaterami są tytułowi dwaj paryscy urzędnicy, którzy postanowili posiąść całą wiedzę o świecie. Im więcej się dowiadywali, tym bardziej dawali się poznać jako idioci. Brzmi współcześnie. Dzisiaj jesteśmy w stanie absorbować wiedzę ze wszystkich możliwych dziedzin, co jednak nie przysparza nam mądrości, bo wyłącznie doświadczenie życiowe i nasze własne klęski czynią z nas ludzi dojrzałych i w pewnym sensie życiowo mądrych.

Skąd u Pana zamiłowanie do hipopotamów? I jak brzmi rozwiązanie zagadki pluszowego hipopotama, którego wozi Pan na tylnym siedzeniu samochodu?

Kilka lat temu śledziłem w Internecie losy hipopotamiczki, która urodziła się w zoo w Cincinnati. Czasami wpadamy w tego rodzaju natręctwa, nagle angażując się w jakąś historię, właściwie nie bardzo wiedząc, dlaczego ją śledzimy. Fiona przyszła na świat sześć tygodni przed terminem, czyli w stanie zagrożenia życia i ważyła ledwo 20 kilo, zamiast 50. Śledziłem, jak to maleństwo ratują, leczą, podają tlen i to mnie niebywale wzruszyło. Ujawnił się we mnie instynkt ojcowski, potrzeba zaopiekowania się tym hipopotamem. Po pewnym czasie zorientowałem się, że malutka Fiona waży już 500 kilo, a ja na dobre zainteresowałem się hipopotamami, odwiedzając je w zoo w Budapeszcie, w Normandii, koło Lisieux oraz we wrocławskim Afrykarium. Poczułem dziwną solidarność z tymi zwierzętami. Może dlatego, że ja też chętnie bym się taplał cały dzień w wodzie i nic nie robił, tylko rozmyślał. Hipopotam w swojej istocie jest zwierzęciem z wyglądu papuśnym, grubaskiem jak z kreskówki albo komiksu Gucio i Cezar. Trochę może niemądrym, choć bardzo sympatycznym. W istocie jest to wściekłe i bardzo niebezpieczne bydle.

Któremu nawet krokodyl nie podskoczy.

Tak, one nie znoszą krokodyli, z czym się solidaryzuję, bo też mam wstręt do płazów i gadów, prócz żab. Wszak w wierszu Hipopotam Jan Brzechwa opisał wzniosłą miłość hipopotama do żaby – w utworze tym hipopotam występuje jako stworzenie romantyczne, opiekuńcze i subtelne. Identyfikuję się z tą postacią wykreowaną przez autora mojego ukochanego Pana Kleksa, stąd w samochodzie towarzyszy mi jego pluszowy odpowiednik, który przyjechał z Francji, gdzie z moją ówczesną partnerką spędzaliśmy wakacje i zakupiłem go w zoo.

Zostawmy jednak infantylne aspekty, ważniejsza jest w tym kontekście powieść Stephena Fry’a o krytyku teatralnym zwanym hipopotamem, który po pierwsze był permanentnie pijany, co mi się podoba, a po drugie absolutnie bezkompromisowy w swojej profesji. Widziałem ekranizację tej powieści, jest przezabawna. Główny bohater w trakcie spektaklu teatralnego wstawał narąbany i mówił, że wszystko, co widzi na scenie, to jest gówno. Takiej bezkompromisowości mi brakuje zarówno w krytyce literackiej, teatralnej, jak i w ocenie sztuki. Cały dyskurs wokół kultury, jeżeli on w ogóle istnieje, jest strasznie przyjemny. Wszyscy chwalą, a jeżeli krytykują to okrętnie. Jeśli już gdzieś zaatakują, to raczej bez stylu. Wydaje mi się, że nie ma poważnej debaty o kulturze. Są promocje, marketingi, gwiazdki, omówienia, wywiady, które mało wnoszą i nad tym ubolewam.


Krzysztof Varga: Pisarz, dziennikarz i krytyk literacki. Urodził się jako syn Polki i Węgra. Jest absolwentem Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Zadebiutował opowiadaniem Pijany anioł na skrzyżowaniu ulic, trzykrotny finalista Nagrody Nike. 

Czytaj również:

Bądź mężczyzną, nie fantazjuj
i
zdjęcie: Zaza Krajewska
Przemyślenia

Bądź mężczyzną, nie fantazjuj

Filip Konopczyński

Szczepan Twardoch opowiada, w czym najlepsi są polscy mężczyźni i dlaczego woli boks od piłki nożnej.

Filip Konopczyński: Krępująca sytuacja: spotkaliśmy się, żeby porozmawiać o męskości.

Czytaj dalej