Spiralna Kolumna w Bernie
i
zdjęcie: Maksym Kozlenko (CC BY-SA 4.0)
Doznania

Spiralna Kolumna w Bernie

Z cyklu „To lubię!”
Joanna Rajkowska
Czyta się 4 minuty

Kolumna Meret Oppenheim to jedna z najprzedziwniejszych rzeczy, jakie widziałam. Jest w niej wszystko, co dla mnie drogie.

W jakiś dla mnie samej niewytłumaczalny sposób jestem związana emocjonalnie ze Szwajcarią. Może dlatego, że we wczesnych latach 90., jako studentka, jeździłam tam często i oglądałam kolekcje we wszystkich zakątkach tego niewielkiego kraju. Przeżyłam tam pierwsze olśnienia młodej artystki. Podziwiałam (zimno) prace minimalistów i (ze wzruszeniem) – surrealistów i dadaistów. Rysowałam namiętnie horyzont, doliny i wzgórza czarną farbą drukarską, wcierając ją mocno w gruby papier. Krakowska Akademia Sztuk Pięknych, mimo mojej niesłabnącej fascynacji profesorem Nowosielskim, była potwornie nudnym miejscem. Szwajcaria nie była nudna wcale. Była dla mnie oknem na świat.

Kiedy w 2008 roku dostałam zaproszenie fundacji Pro Helvetia na trzymiesięczną rezydencję w Bernie, wzięłam swoją starą toyotę zwaną Krokodylem, wsadziłam psa Butelkę na tylne siedzenie i z przyjemnością tam pojechałam. Wiedziałam, gdzie jadę. Żałowałam tylko, że będzie za zimno, żeby popływać w szmaragdowej rzece Aare. Było przedwiośnie 2009 roku.

Dom, w którym mieszkałam, był usytuowany tuż przy Waisenhausplatz. Następnego ranka po przyjeździe postanowiłam zwiedzić najbliższą okolicę. Wyszłam z budynku i zobaczyłam tam jedno z najprzedziwniejszych dzieł – Spiralną Kolumnę (Spiralsaule) Meret Oppenheim – i… zadrżałam. Było w niej wszystko, co dla mnie drogie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Po pierwsze, kolumna była nagą kobietą.

Po drugie, była faktycznie spiralna.

Po trzecie, stała na dworze.

Po czwarte, nagromadziła w zwojach ziemię i była guzowato, nieregularnie obrośnięta zielskiem.

Po piąte, otulona była soplami zamarzniętej wody, które wyglądały jak najprawdziwsza suknia, wertykalna mroźna suknia.

Po szóste, nie była minimalistyczna. Dla mnie minimalizm to klimaks modernizmu, który jest kwintesencją porządkujących działań ludzkości, takich jak faszyzm, prowadzący do eksterminacji uporządkowanych inaczej. Spiralna Kolumna miała w sobie nieludzki, cudowny porządek wyższej konieczności.

Po siódme, była oprotestowana przez berneńczyków pragnących jej likwidacji. Pewnie dlatego, że nie można jej było, zgodnie z jej naturą, wyczyścić.

Po ósme, kolumna była dziełem Meret Oppen­heim, mojej surrealistycznej heroiny.

Profesor Nowosielski pozostał dla mnie, po dziś dzień, gwarantem wiary w inne (niż odwoływanie się do dość żałosnej wersji polskiego modernizmu) osadzenie w tradycji. Dzięki niemu zdałam sobie sprawę, jak bardzo jest mi bliski surrealizm i jak można używać ciała, kobiecego ciała, jako źródła wiedzy, źródła doświadczenia i możliwości bez­ustannej transgresji. Jak ciało kobiety jest połączone ze Wszechświatem, którego natura była dla profesora eschatologiczna, dla mnie zaś – jedynie fizyczna. Fizyczność ta jednak, do bólu obecna w Spiralsaule, jest wspaniała.

Po dziewiąte fakt, że Meret Oppenheim mieszkała właśnie tam, w Bernie, nadawał tej pracy jakiejś mocy. Jakby ta kolumna wyrosła z tych ciemnych murów o kolorze feldgrau [kolor mundurów armii niemieckiej – przyp. red.], jak ze smutkiem i śmiechem opisał je Philippe Pirotte, ówczesny dyrektor Kunsthalle Bern. Z tej dziwnej nieruchomości, nawarstwienia, nadgnicia, które wymagało jakiejś transformacji w życie. Bardziej niż ukrycia. To gnicie tam było! Życie też.

Po dziesiąte, kolumna była scenografią. Taką scenografią świadkującą, którą lubię najbardziej – to znaczy każdego dnia wyglądała nieco inaczej (bo była inna!). Widziałam to bardzo wyraźnie, bo każdego dnia odwiedzałam ją razem z Butelką.

Na zdjęciach Spiralsaule z 1983 r.,kiedy nastąpiło jej otwarcie, wygląda ona dość ubogo, technicznie i wyczekująco. Półeczki układające się w spiralę nie utrzymują jeszcze kęp, guzów i porostów. Są gołe i trochę śmieszne. Trochę tak, jak świeżo zbudowany dom, który czeka, aż miliony oddechów, z wewnątrz i z zewnątrz, sprawią, że ściany zaczną rozmawiać z otoczeniem.

Tłum zgromadzony naokoło i zadzierający głowy do góry patrzy na coś, czego jeszcze nie ma. Praca nad kolumną już trwa, ale jeszcze jej nie widać: drobinki ziemi, setki nasion, najpierw skazanych na czekanie, potem powoli kiełkujących i obumierających, kompostujących kolumnę, woda nasączająca kamień. Wszystko już się dzieje, nic jednak dla ludzkiego oka się nie wydarza.

W 2009 roku kolumna była już dojrzała. Grudy, wykwity i kępy całkowicie opanowały skręty spirali. Półeczki zarosły tak, jak miały zarosnąć. Mała galeryjka na szczycie kolumny, jak memento dla dokonań ludzkości (które przecież w końcu wszystkie zarosną) jeszcze pozbawiona była wegetacji. Ale zazdrosne gatunki roślin i grzybów już, już pięły się w górę.

Ta kolumnada ma ogromne znaczenie, nie tylko wizualne. Oprócz tego, że nadaje całości kontrapunkt, że ludzki porządek wieńczy guzowate twory poniżej, stanowi rodzaj sygnatury. Jest to sygnatura wiary w to, że może jednak te dwa porządki, ludzki i nie ludzki, mogą (poddane tym samym prawom) jakoś koegzystować.


W cyklu „To lubię!” artyści i krytycy mówią o dziełach, które noszą w pamięci, i o ich twórcach. O inspiracjach, wstrząsach artystycznych i zachwyceniach. Wrażeniach, które utkwiły pod powieką i zostaną tam na zawsze.

Czytaj również:

Zeszyt z rysunkami Berty Grünberg
i
zdjęcie: kadr z nagrania Aleksandry Panisko
Doznania

Zeszyt z rysunkami Berty Grünberg

Zbigniew Libera

Krakowskie Muzeum Narodowe ma w swoich zbiorach oprócz częściej lub rzadziej pokazywanych obrazów, rzeźb, rysunków i grafik także takie, których nie pokazuje się nigdy. Przypuszczam, że trochę nie wiadomo, jak te rzeczy wystawiać, ale brakuje też inicjatywy, która stworzyłaby odpowiedni pretekst do ich prezentacji. Przykładem niech będzie zeszyt z rysunkami Berty Grünberg.

Mogę o nim opowiedzieć, bo dzięki uprzejmości dyrekcji oraz kuratorów, korzystając ze specjalnych praw, miałem okazję go przeglądać (własnoręcznie, w rękawiczkach).

Czytaj dalej