Śpijcie dobrze
i
„Sen", Pierre Puvis de Chavannes, 1867–70 / Metropolitan Museum of Art
Promienne zdrowie

Śpijcie dobrze

Milena Rachid Chehab
Czyta się 12 minut

Osiem godzin nieprzerwanego snu w pościeli i na wygodnym materacu to bardzo młody wynalazek. Walcząc z zimową sennością, sprawdźcie, jak radzili się wysypiać nasi przodkowie, co na ten temat sądzą mieszkańcy Namibii i Boliwii, a co trenerzy snu.

„Wielu Europejczyków nie używa wierzchniego prześcieradła, na prześcieradle tylko śpi, a przykrywa się pikowaną kapą lub kołdrą (kołdra ma swoją poszewkę, którą można zdjąć i uprać tak jak prześcieradła)” – te nieznane lądy odkrywał przed swoimi amerykańskimi czytelnikami tygodnik „Time” zaledwie rok temu. Brzmi w sposób równie oczywisty, jak fakt, że ludzkim organizmem steruje zegar biologiczny? No cóż, gdyby to było takie oczywiste, trzech amerykańskich naukowców nie dostałoby ostatnio za to odkrycie Nagrody Nobla. Ale jeszcze w latach 80. nic nie było oczywiste. Co prawda naukowcy już od XVIII w. dowodzili, że liście mimozy otwierają się rano i zamykają na noc (nawet gdy roślina była schowana przed światłem), a w połowie XX w. zidentyfikowano gen sterujący rytmem dobowym u muszki owocówki, ale dopiero Jeffrey Hall, Michael Rosbash i Michael­­­ Young na tyle wnikliwie przyjrzeli się temu genowi, a potem jeszcze dwóm kolejnym (nie tylko u muszek owocówek, ale też u ludzi), by stwierdzić, że produkowane przez nie białka wchodzą ze sobą w pewnego rodzaju taniec. Łączą się lub nawzajem blokują dokładnie w rytmie 24-godzinnym – w tym samym, w którym w naszych organizmach tańczą (sterowane szyszynką regulowaną przez dopływ światła) kortyzol i melatonina zarządzające procesami budzenia się i zasypiania.

Między latarniami najciemniej

Wygląda na to, że mało co tak bardzo zmieniło cywilizację jak masowy dostęp do światła, także w ciemnej części doby. I nie chodzi tu nawet o wynalazek żarówki, ale przede wszystkim o uruchomiony dwa stulecia przedtem system oświetlenia ulic. Najwcześniej zabrano się za to w Paryżu – w 1667 r.,­­ za Ludwika XIV, pieniądze z podatków po raz pierwszy zainwestowano w setki, a potem tysiące zawieszonych na sznurach lamp olejnych i świec. Do końca XVII w. za oświetlenie ulic zabrało się kilkadziesiąt miast, m.in. Amsterdam, Berlin, Wiedeń i Londyn, choć nawet gdy 100 lat później pojawiło się dużo jaśniejsze oświetlenie gazowe, standardy jasności ulic niewiele miały wspólnego z tym, które znamy teraz. Dość powiedzieć, że – jak donosił XVIII-wieczny pamiętnikarz James Boswell – na wysadzanym latarniami londyńskim moście Westminsterskim wciąż było na tyle ciemno, że mógł tam niezauważony uprawiać seks z prostytutką.

Niewiele jaśniej było w domach. „Ludzie godzili się na ciemne wieczory, bo innych nie znali. Jedna świeca – dobra świeca – wytwarza około stu razy mniej światła niż stuwatowa żarówka. Kiedy otworzymy lodówkę, wpuszczamy do pokoju więcej światła, niż było go w XVIII-wiecznych domostwach” ­­– pisze Bill Bryson w książce W domu. Krótka historia rzeczy codziennego użytku. A jednak nie oznacza to, że ludzie chodzili spać z kurami. Wręcz przeciwnie, zwłaszcza w miastach. Z licznych pamiętników i wspomnień wynika, że życie towarzyskie w Londynie kwitło (typowy londyński teatr, taki jak The Globe, mógł pomieścić 2 tys. osób, czyli 1% mieszkańców miasta), a sklepy były czynne nawet do 22.00.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Amerykański historyk Roger Ekirch, autor fascynującego dzieła At Day’s Close: A History of Nighttime, odkrył – podpierając się licznymi źródłami, od pamiętników i kronik po Stary TestamentOdyseję Homera – że przez większą część historii ludzkości nikt nie tylko nie powtarzał jak mantry mądrości o 8 godz. snu, ale nawet o takim wynalazku nie słyszał. Zanim nastała epoka industrialna – z systemami sztucznego oświetlenia i długim, nierzadko 18-godzinnym dniem pracy – ludzie kładli się spać dwa razy, przy czym od momentu położenia się do zaśnięcia mijało nie jak dziś 10–15 min, ale około 2 godz. przeznaczonych na modlitwę (specjalną na tę porę dnia) lub po prostu wyciszenie się. „Pierwszy sen” (łac. concubia nocte) trwał około 4 godz., w zależności od pory roku – od 20.00 do północy lub od 22.00 do 2.00 w nocy, a po nim następowało około 1–2 godz. aktywności. W tym czasie ludzie rozmawiali, odwiedzali sąsiadów, przyczyniali się do wysokiej dzietności, uprawiając seks (pewien XVI-wieczny lekarz przekonywał, że po pierwszym śnie wychodzi to znacznie lepiej, zwłaszcza gdy wcześ­niej jeszcze coś się przekąsi), robili pranie, modlili się albo – jak donosiła jedna z kronik – kradli drewno opałowe sąsiadom. Po tym wszystkim przychodziła pora na sen numer dwa trwający mniej więcej do rana (stąd mówiło się o „porannym śnie”) – niektórzy zalecali, żeby w fazie pierwszej spać na prawym boku, a w drugiej – na lewym.

„Pierwszy” i „drugi” sen funkcjonował w codziennym użyciu aż do upowszechnienia sztucznych źródeł światła, czyli nawet do końca XIX w. i – jak podejrzewa Ekirch – wciąż mamy go wdrukowanego na tyle silnie, że może on być jedną z przyczyn masowego dziś problemu z bezsennością w środku nocy (na zaburzenia snu cierpi ponoć co trzeci dorosły Amerykanin). O tym, że jest to najbardziej naturalny rytm snu, świadczą również badania naukowe. W 1990 r. amerykański psychiatra Thomas Wehr sprawdził na grupie ochotników, jak będą się zachowywać, gdy przez 10 godz. zapewni się im dostęp do światła, a przez pozostałe pogrążą się w ciemnościach. Okazało się, że wszyscy szybko i w podobny sposób zaadaptowali się do nowych warunków: gdy zapadał zmrok, zasypiali, po 4 godz. budzili się na 2–3 godz. i znowu odpływali w sen. Zresztą wciąż są ludzie, którzy funkcjonują w takim rytmie nie tylko w warunkach laboratoryjnych – Ekirch opisuje rolnicze plemię Tiv ze środkowej Nigerii, którego członkowie po kilku godzinach snu „budzą się około północy i rozmawiają z innymi obudzonymi w chacie” i również mają osobne określenie na pierwszy i drugi sen.

Szekspir i jego łóżko (warte fortunę)

Dlaczego ludzie budzili się po 4 godz. snu? Autor At Day’s Close sugeruje, że jedną z przyczyn był strach przed duchami i czarownicami, które miały grasować w mroku nocy, rzucając uroki. Przede wszystkim jednak wtedy po kilku godzinach snu ludziom po prostu robiło się zimno, niewygodnie i dokuczały im insekty. Łóżko było meblem luksusowym do tego stopnia, że jeśli ktoś już je miał, do dobrego tonu należało eksponowanie go na honorowym miejscu w salonie. Te najbardziej wyszukane, ze zdobieniami, jedwabnym baldachimem oraz kilkoma warstwami materaców i pościeli kosztowały tyle co średniej wielkości farma, a to w zupełnie innym kontekście stawia zapis z testamentu Szekspira, który swojej żonie Annie „darowywał drugorzędne łoże” – „drugorzędne” oznacza tu prawdopodobnie, że na co dzień spali w nim małżonkowie, wygląda więc na to, że bard wspiął się na wyżyny romantyzmu (i hojności).

Sypialnie były zatłoczone (do połowy XIX w. nie istniała nawet instytucja „własnego pokoju”, w biedniejszych domach tradycja spania całą rodziną w jednym łóżku była popularna jeszcze w XX w.), a linię podziału wyznaczała nie klasa społeczna, ale płeć – chłopcy spali ze służącymi mężczyznami, dziewczynki ze służącymi kobietami, służący dzielili też sen z państwem. To ostatnie ponoć również ze względów bezpieczeństwa – z dzienników Samuela Pepysa wynika, że śpiąca na podłodze pokojówka miała być swoistym alarmem przeciwwłamaniowym, a kronikarze Henryka V sugerowali, że kamerdyner i szambelan nie odstępowali swojego władcy nawet wtedy, gdy uprawiał seks.

Na co dzień zamożni małżonkowie zwykle sypiali jednak osobno. W czasach wiktoriańskich tłumaczono to higieną. Jak wyjaśniała autorka wydanego w 1883 r. poradnika Our Homes, and How to Make Them Healthy (Nasze domy. Jak utrzymać je w zdrowiu), w nocy „woda wydalana z potem jest gęsta od zwierzęcych nieczystości; skrapla się na ścianach, ścieka cuchnącymi strumieniami […] i wnika w ściany”. Bryson cytuje też innego eksperta przekonującego, że „powietrze otaczające ciało pod nocną odzieżą jest wyjątkowo zanieczyszczone trującymi substancjami, które przedostały się na zewnątrz przez pory skórne”, i przywołuje szacunki amerykańskiego lekarza przeświadczonego o tym, że około 40% jego rodaków umiera z powodu „wystawienia ciała na działanie niezdrowego powietrza podczas snu”. Czym mogło być owo niezdrowe powietrze, nigdy nie wyjaśniono, ale ze źródeł wynika, że intuicja dawnych ekspertów mogła nie być taka niedorzeczna, jak się wydaje. Wystarczy poczytać trochę historycznych doniesień na temat czystości podłóg – choć wierzchnia warstwa była regularnie czyszczona, wszystko to, co przez lata się nabrudziło i narozlewało (łącznie z wymiocinami, psim moczem itp.), nieuchronnie psuło powietrze.

Ale gdyby przenieść się w czasie i chcieć spędzić noc „jak to drzewiej bywało”, prawdopodobnie to nie zapach powodowałby, że nie zmrużylibyśmy oka. Brytyjska historyczka Ruth Goodman, która na potrzeby książki How to be a Tudor: A Dawn-to-Dusk Guide to Everyday Life osobiście przetestowała wszystkie rodzaje legowisk w czasach Tudorów (rządzili do początku XVII w., ale komfort spania praktycznie się nie różnił nawet 300 lat później), sugeruje, że z wygodą miały niewiele wspólnego. Biedniejsi ludzie spali na podłodze, a nawet ci, którzy mogli pochwalić się „łóżkiem”, w rzeczywistości mieli raczej drewniany stelaż z naciąganymi pasami lnianymi lub konopnymi (ich regularne naciąganie było oddzielnym obowiązkiem służby – metalowe siatki, a potem materace sprężynowe pojawiły się dopiero w połowie XIX w.), na których kładło się różnego rodzaju sienniki, mniej lub bardziej dotkliwie kłujące. „Siano jest wygodniejsze od słomy, a i słoma słomie nierówna, np. ta z jęczmienia jest wygodniejsza niż z pszenicy. Za najprzyjemniejszą – także ze względu na zapach przypominający świeżo skoszone siano – uchodziła suszona przytulia właściwa (Galium verum). Zresztą to właśnie komfortowi spania cała rodzina przytulii [ang. bedstraw] zawdzięcza swoją nazwę” – pisze Goodman.

Materace wypełniano także pierzem i puchem, które – jeśli nie poddawano ich regularnemu wietrzeniu i gotowaniu – szybko zaczynały śmierdzieć, zwłaszcza jeśli pierze od początku było zanieczyszczone fekaliami ptaków. Poza tym przyciągały pluskwy i inne robactwo. Tańszą alternatywą dla pierza była wełna, której wielkimi fankami okazywały się również ćmy. Jeśli się pojawiły, należało wyjąć całą wełnę i zagotować ją, choć niektórzy łudzili się, że ćmy odstraszą przywiązane do łóżka woreczki z krowim łajnem. Do częstych bywalców sypialni należały również szczury – pewna Amerykanka pisała w 1867 r., że razem z siostrą zabierały do łóżka po kilka par butów, żeby rzucać nimi w nieproszonych gości.

W latach 20. XIX w. rozpowszechniły się dużo przyjemniejsze materace wypchane końskim włosiem, ale ich używanie – jak pisała w swoich pamiętnikach Bogusława z Dąbrowskich Mańkowska – przez zwolenników tradycji długo uznawane było „za grzech śmiertelny i miękkość nie do darowania szczepowi słowiańskiemu”. Na pewno nie powiedzieliby tak o innych, popularnych w XIX w. rodzajach wsadów do materaców: wiórach, wodorostach, trocinach czy – jak w przypadku posłań w domu rodzinnym Abrahama Lincolna – łuskach kukurydzy.

Gość w dom (na sianie)

Współczesne amerykańskie zdziwienie, że Europejczyk kładzie się pod kołdrą w poszewce, ma korzenie sięgające przynajmniej dwóch stuleci wstecz. W kontynentalnej Europie, także w Polsce, wszelkie kroniki domowe donoszą zwykle o ogromnych ilościach pościeli i bielizny. Elżbieta Kowecka w książce W salonie i w kuchni wylicza kolejne poduszki, włosiane wezgłówki (jaśki pojawiły się dopiero w drugiej połowie XIX w.), kołdry, pierzynki i kryte atłasem kapy, a także całą gamę zdobień płóciennej, batystowej lub muślinowej bielizny pościelowej: karmazynowe nasypki na poduszki, hafty, mereżki, falbany. Zapinana na guziki lub na kościane spinki koperta na kołdry to wynalazek lat 60. ­XIX w. – wcześniej kołdrę każdorazowo obszywano w „rodzaj prześcieradła zakończonego szerokim obrębem”.

Pokoi gościnnych do połowy XIX w. właściwie nie znano. Gdy w domu pojawiał się gość, nie zawsze mógł liczyć na „gościnną” kołdrę pokrywaną nierzadko „materią ze starych sukien jejmościnych”, dlatego ci przezorni zabierali w podróż własny „tłumok” zawierający piernaty, poduszki i nocnik. W najlepszym wypadku gospodarze odstępowali gościowi swoją sypialnię albo ordynowali wstawienie do któregoś z pokoi prostego drewnianego łóżka, wcześniej wyparzonego na podwórzu wrzątkiem, żeby pozbyć się pluskiew. Ale często nawet w zamożnych dworach przybysz mógł liczyć jedynie na świeże siano w sieni lub w którejś z większych sal i tam musiał rozłożyć własną pościel. Nikogo to nie oburzało, może z wyjątkiem pewnej francuskiej guwernantki, która wzdychała: „Trzeba przyjechać do Polski, aby widzieć leżącą na ziemi i słomie córkę ambasadora, synowicę generała i przyszłą księżną”. A gdy gości było więcej i nie wystarczało pomieszczeń „młodzież męską rozkwaterowywano po chałupach, z których chłopów wypędzano” albo wręcz odsyłano do stodoły na siano. Służba, z wyjątkiem kamerdynera i ochmistrzyni, zwykle sypiała gdzie popadło.

Ale czy na pewno po 4 godz. snu budziła się, wraz ze wszystkimi innymi, na 1-, 2-godzinną krzątaninę? I czy jeśli rzeczywiście tak było, jest to najkorzystniejsza dla nas forma snu? Gdy o książce Ekircha zrobiło się głośno, pojawili się somnolodzy (specjaliści od snu), którzy podali w wątpliwość tezę o pierwszym i drugim śnie. Dwaj eksperci z Los Angeles – Jerome Siegel i Gandhi Yetish – przedstawili teorię, według której najbardziej naturalna dla ludzkości jest jedna, mniej więcej 6-godzinna faza snu. Siegel i Yetish kierowali badaniami w trzech miejscach na świecie – w Tanzanii, Namibii i Boliwii, gdzie wciąż mieszkają plemiona zbieracko-łowieckie żyjące w 100% zgodnie z naturą, bo nie dotarły tam elektryczność ani tzw. zanieczyszczenie światłem, czyli nigdy nie jest ciemniej niż wtedy, gdy Księżyc świeci w pierwszej lub ostatniej kwadrze (w warunkach takiego zanieczyszczenia żyje 97% mieszkańców USA, 96% mieszkańców UE, a także ogromna część Japonii i Korei Południowej). Plemiona te, jak się okazuje, preferują 6 godz. snu w ciągu nocy oraz – szczególnie w miesiącach letnich – około 2-godzinną drzemkę w ciągu dnia, podobną do hiszpańskiej czy włoskiej sjesty.

Małe przyjemności

Często w dyskusji o śnie pojawia się argument, że najwięksi geniusze raczej z zasady się nie wysypiali.­ Nikoli Tesli wystarczały zaledwie ­­2 godz. na dobę, przynajmniej dopóki nie doznał załamania nerwowego, Mozart zaś kładł się grubo po północy, a od 6.00 rano znowu wpadał w wir pracy. Leonardo da Vinci zadowalał się tzw. snem polifazowym, czyli głębokimi 20-minutowymi drzemkami w odstępach 4-godzinnych. Podobnie walczył ze snem Thomas Edison, którego drzemki składały się na jedynie 3 godz. snu w ciągu doby.

Współcześnie zwolennikiem snu polifazowego jest również Nick Littlehales, autor książki Śpij dobrze, który uczy wybitnych sportowców (zawodników Chelsea, Realu Madryt czy gwiazdy Tour de France), jak spać, żeby się wyspać. Według niego również 8 godz. snu to mit, dużo bardziej efektywne są cykle 90-minutowe. Słynny – jak sam o sobie mówi – trener snu wylicza jednak całą listę warunków dodatkowych. Nie może być nam za ciepło: temperatura w pokoju powinna wynosić 16–19°C, nie ma mowy o żadnym otulaniu się ciepłą kołdrą (o spaniu z termoforem nie wspominając). „Ponieważ twoje ciało ma własną temperaturę, wkrótce zacząłbyś się przegrzewać i być może ciężko oddychać, a to wszystko może zakłócić naturalny cykl snu” (wtedy najlepiej wystawić nogę spod kołdry). Zapomnij o skrolowaniu Facebooka czy jakimkolwiek innym kontakcie z komórką, tabletem lub komputerem (emitowane przez ekrany tzw. niebieskie światło uważa się dziś za główną przyczynę naszych kłopotów ze snem), a jeśli chcesz poczytać przed zaśnięciem, koniecznie rób to poza sypialnią. No i zacznij gasić światła długo przed położeniem się spać – eksperci polecają boczne lampki, świece i zamianę jaskrawej żarówki w łazience na emitującą ciepłe światło, żeby nie rozbudzała nas przy wieczornym myciu zębów.

Jeśli zrobisz to wszystko, co każe sleep coach, i jeszcze – wzorem Winstona Churchilla – wstawisz sobie do gabinetu łóżko, a mimo to nadal nie osiągniesz sukcesu, przyjmij to z pokorą albo zacznij szukać problemu gdzie indziej. A w międzyczasie spróbuj się cieszyć małymi przyjemnościami, np. tym, że przynajmniej snu nie przerywa ci walka ze szczurami.

Pisząc tekst, skorzystałam z ponad 85 godz. snu oraz następujących źródeł [podajemy, bo może komuś pomogą – jeśli nie w tym, by się dobrze wyspał, to przynajmniej, by zasnął – przyp. red.]: Bill Bryson, W domu. Krótka historia rzeczy codziennego użytku, Zysk i S-ka; Roger Ekirch, At Day’s Close: A History of Nighttime, Orion; Ruth Goodman, How to be a Tudor: A Dawn-to-Dusk Guide to Everyday Life, Penguin; Elżbieta Kowecka, W salonie i w kuchni. Opowieść o kulturze materialnej pałaców i dworów polskich w XIX wieku, Zysk i S-ka; Nick Littlehales, Śpij dobrze, Agora; Benjamin Reiss, Wild Nights: How Taming Sleep Created Our Restless World, Perseus Books.

 

Czytaj również:

Wiedza i niewiedza

Sen i śmierć

Tomasz Stawiszyński

Co wam się dzisiaj śniło? I czy zastanawialiście się, co to może znaczyć? Bo przecież sny coś znaczą, prawda?

Wszak Zygmunt Freud właśnie Objaśnianiem marzeń sennych – wydanym w 1899 roku, ale opatrzonym znamienną datą 1900 – rozpoczął międzynarodową karierę psychoanalizy. Ta książka zawiera bardzo precyzyjne reguły interpretacyjne, które pozwalają wydobyć na wierzch niejawną treść i strukturę snu, a tym samym odsłonić prawdziwe motywacje, pragnienia i popędy śniącego. W codziennym życiu na jawie są one starannie ukryte, dopiero nocą dają o sobie znać, trzeba je tylko dostrzec, pochwycić i wyłowić.

Czytaj dalej