Sekretne życie tkanin
i
Strona z archiwum "Przekroju", nr 358/1952 r.
Wiedza i niewiedza

Sekretne życie tkanin

Agata Zborowska
Czyta się 11 minut

Konsumpcja ubrań z roku na rok rośnie, dlatego jednym z najbardziej palących problemów w branży odzieżowej jest dziś recykling. A jak on wyglądał w swoim naturalnym środowisku – nie nadmiaru, lecz niedoboru tkanin?

Zgodnie z modną ostatnio zasadą radzenia sobie w życiu z nadmiarem powinniśmy pozbywać się tych przedmiotów – w tym ubrań – które nie sprawiają nam już radości. „Jeśli coś nie wiąże się z pozytywnymi emocjami, wyrzuć to” – mówi Marie Kondo, konsultantka i osobowość medialna. Ta prosta reguła, która jednych rozbawia, a innym pomaga przywrócić porządek w życiu, stanowi jednocześnie olbrzymi problem. Dlatego największe sklepy sieciowe proponują odwrotne rozwiązanie: nie wyrzucaj, oddaj nam. Przechwycenie ubrania wiąże się z przedłużeniem jego życia, a raczej z powrotem do jego źródła – włókna i powstającej z niego tkaniny.

Powojenny recykling

Jak pokazuje historia, ograniczanie się przychodziło zazwyczaj z konieczności, nie z wyboru. Pod koniec drugiej wojny światowej „Nowy Kurier Warszawski” zastanawiał się nad potencjałem ziemniaków w produkcji włókien, z których w przyszłości powstaną ubrania. Zaraz po wojnie każdy skrawek tkaniny krył w sobie potencjał – haftowany lniany obrus wykorzystywano na bluzkę, w tym samym celu w ostateczności z okien ściągano batystową firankę, sukienkę szyto z adamaszku na poszewki. Beata Tyszkiewicz wspominała, że po wojnie mama uszyła jej sukienkę z obiciowego jedwabiu. W 1948 r. „Przyjaciółka” zdroworozsądkowo radziła, skąd pozyskiwać wartościowe materiały: „W miejscowościach, gdzie pokazuje się dużo kretów, można je zabijać, skórki z nich zdejmować i uzbierawszy większą ilość, dać do wyprawienia, a będziemy mieć z nich przybranie do płaszczyka albo nawet podbicie do kamizelki – ciepłe i lekkie”.

Z tanich, bo powszechnie hodowanych wówczas królików szyto futra, choć nadal część Polek wspominała futra luksusowe, które przepadły podczas wojny. Marzenie o futrze z popielic w zniszczonej Warszawie chciała spełnić Jadwiga Grabowska, pierwsza dyrektor artystyczna Mody Polskiej, która w 1946 r. w Warszawie założyła swój butik Phoenix (szybko spolszczony na Feniks). W tych czasach jakość pochodziła sprzed wojny – Zofia Nałkowska donaszała swoje krokodyle pantofle i szczątki futra z popielic oraz regularnie odwiedzała powojenne bazary w poszukiwaniu podniszczonych już i spłowiałych tkanin, które wciąż były dobrej jakości (lepszej niż powojenna). Im szybciej, tym lepiej, bo wkrótce wszystko było już „poprzebierane i wydziobane” – jak złościła się pisarka.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Słownik lat 40. organizowały dwa słowa: „przydziały” i „samodziały”. Pierwsza nazwa pochodziła od kuponów tkanin z paczek UNRRA, przydzielanych po wojnie Polakom i Polkom w ramach międzynarodowej pomocy. Czasopismo „Moda i Życie Praktyczne” promowało projekty szyte z tkanin naturalnych – przydziałowej wełny lub flaneli unrowskiej – ale do Polski trafiały też tony używanych ubrań, m.in. ze Stanów Zjednoczonych. Samodziały tkał każdy, kto mógł – chałupniczo na domowych krosnach, z wełny, lnu, bawełny. Bardziej wyrafinowane wzory to dzieło artystek lub rzemieślniczek, których praca była zorganizowana w spółdzielniach. Przez lata samodziały imitowały angielskie tweedy i eleganckie żakiety w stylu Coco Chanel. Jak zauważa Ewa Rzechorzek w książce Moda Polska. Warszawa: „Te ubrania są piękne, ale niełatwe. Po pierwsze, to koszmar dla krawcowych. Tkanina jest luźna, rozchodzi się w dłoniach, więc każdy szew trzeba wykańczać taśmami. Po drugie, to koszmar dla modelek. Trzeba mieć sporo gracji, żeby taką ciężką i drapiącą tkaninę »ograć«”. Nie mówiąc już o ogrywaniu jej po zejściu z wybiegu na ulicę.

Ersatz, cholera, nie wełna

„Nasze elegantki mogą spokojnie patrzeć w przyszłość” – zapewniał lektor Polskiej Kroniki Filmowej, podsumowując osiągnięcia otwartej w 1947 r. fabryki perlonów w Jeleniej Górze. Perlonami w PRL-u nazywano cienkie pończochy ze sztucznych włókien poliamidowych (perlon, stylon, dederon), analogicznie w DDR noszono dederony. Z kroniki dowiadujemy się również, że z tych samych włókien mogły powstać nie tylko spadochrony, lecz także sztuczne srebrne lisy. Część Polek zamiast jednak ufnie patrzeć w przyszłość, szukała alternatyw i wybierała kontrowersyjne jeszcze po wojnie spodnie. Teresa Tomaszewska-Jakuczyn, scenografka filmowa, w rozmowie z Agnieszką L. Janas (Elegantki. Moda ulicy lat 50. i 60 XX wieku) z czasów powojennych najgorzej wspominała pończochy: „Ich zdobycie wymagało zachodu, a były bardzo słabej jakości. Założyło się raz i zaraz były dziury. Wtedy obowiązywały jeszcze zasady przedwojennej elegancji, w myśl której nosiło się sukienki i pończochy”. Spodnie, nierzadko wyciągnięte z męskiej szafy, najczęściej były wykonane z ciepłej, grubej wełny, nie bez znaczenia w czasie niezwykle srogiej zimy na przełomie lat 1946 i 1947. Garniturowa marynarka, znoszony już jesienny płaszcz czy wojskowy mundur – męska garderoba była źródłem najlepszej jakości tkanin. W naturalny sposób dostarczała również większych kawałków tkaniny do przeróbek niż ubrania z damskiej szafy.

"Materiał może być starą firanką. (Dama może być starym pudłem). Lecz krój musi być modny za wszelką cenę" – pisał "Przekrój" w trudnym dla mody 1945 r. Strona z archiwum "Przekroju", nr 358/1952 r. Gdy sytuacja z materiałami się poprawiła, pokazywał jak być modną, przy minimalnej ingerencji w tkaninę.
„Materiał może być starą firanką. (Dama może być starym pudłem). Lecz krój musi być modny za wszelką cenę” – pisał „Przekrój” w trudnym dla mody 1945 r. Strona z archiwum „Przekroju”, nr 358/1952 r. Gdy sytuacja z materiałami się poprawiła, pokazywał jak być modną, przy minimalnej ingerencji w tkaninę.

Podobnie jak dzisiaj w ówczesnej prasie budowało się napięcie między pragnieniami a rzeczywistością – przedstawiało się paryskie modele szyte nierzadko z kilku metrów jedwabiu czy aksamitu, by zaraz potem przejść na twardy grunt polskiej rzeczywistości. Miesięcznik „Moda i Życie Praktyczne” edukował swoje czytelniczki w zakresie naturalnych i sztucznych jedwabi oraz wełen – nawet wtedy podkreślał jednak, że podobieństwo jest przede wszystkim wizualne. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się takie samo, ale po chwili okazuje się, że jedwab z włókien wiskozowych w dotyku pozostawia niedosyt, a wełna nie grzeje tak jak prawdziwa. Często zdarzają się rozczarowania. Jeśli twoja sukienka odebrana właśnie od krawcowej nieładnie się gniecie, to z żalem trzeba stwierdzić, że tkanina nie była z czystej wełny, ale z bogatą domieszką sztucznej. Jeszcze przed wojną sztuczny jedwab zyskał na popularności; w czasie wojny Centralna Doświadczalna Stacja Jedwabnicza w Milanówku z konieczności produkowała w dużym stopniu przede wszystkim włókno otrzymywane z chemicznej obróbki celulozy (oczyszczonej masy drzewnej). W rzeczywistości większość kobiet musiało zadowolić się tą ersatzową modą, marząc o choć jednej sukience z prawdziwego jedwabiu w swojej szafie.

Od obrusa do bambusa

„Tandetą” po wojnie określało się jednak ubrania nie z włókien wiskozowych, ale syntetycznych, wytwarzanych chemicznie – poliestrowych, poliamidowych czy akrylowych. To wartościowanie nie było dalekie od współczesnego. Przywiązanie do tego, co naturalne, i niechęć do materiałów sztucznych jest dowodem na długą pamięć kulturową. Poliester jest jednak obecnie jednym z najbardziej rozpowszechnionych materiałów, które poddają się recyklingowi. To rzecz jasna już nie ta sama tkanina. Z plastikowych butelek powstaje odzież sportowa: polary, kurtki, płaszcze. Wystarczy chwycić za jedno z losowo wybranych ubrań z własnej szafy – jako dodatek poliester nierzadko czyni je trwalszymi, bardziej odpornymi na rozciąganie i łatwiejszymi w pielęgnacji. Widoczne oznaki zużycia tkaniny w jednym ze swoich sklepów załata amerykańska marka sportowej odzieży Patagonia. Do przedłużenia życia ubrań zachęcają też bardziej niszowe marki, w Polsce choćby Pat Guzik, która udzielając dożywotniej gwarancji, w pracowni zreperuje kupioną przez nas odzież. Czasami jednak trudno oddzielić ideę recyklingu od strategii marketingowej. Do oddawania niepotrzebnych już ubrań intensywnie zachęca jeden z największych obecnie ich producentów – Grupa H&M (właściciel dziewięciu marek, m.in. COS, & Other Stories czy Arket). W 2017 r. zebrała ona prawie 18 tys. ton tkanin, co stanowi ekwiwalent prawie 90 mln T-shirtów, które następnie ponownie trafią do sprzedaży w sklepach H&M, napędzając ich rosnącą konsumpcję.

Dobre samopoczucie wynikające z recyklingu tkanin nie niweluje problemu ze sposobem ich produkcji, bardzo często obciążającym środowisko. Ze względu na ekologię właśnie w połowie lat 60. ograniczono produkcję popularnych przed wojną i po jej zakończeniu tkanin z włókien wiskozowych. W latach 90. wierzono, że ich miejsce zajmie lyocell – tkanina produkowana również z celulozy drzewnej, ale w przeciwieństwie do wiskozy obrabiana w sposób bardziej przyjazny dla środowiska. Wbrew tym przewidywaniom dopiero po ponad 20 latach lyocell, znany też pod nazwą tencel, zaczął się upowszechniać. Łączy on zalety bawełny i wiskozy – „oddycha”, pochłania wilgoć i reguluje temperaturę ciała. Podobne właściwości ma coraz bardziej popularna tkanina cupro – wytrzymała i biodegradowalna. Pozostaw swoją sukienkę w ogródku – po kilku miesiącach, bez pomocy osób trzecich (!), zniknie zupełnie. Cupro produkowane jest z celulozy zawartej w bawełnie, dotyczą jej zatem te same problemy z uprawą – nawet w warunkach ekologicznych wykorzystuje się ogromne ilości wody, często używa szkodliwych pestycydów i nawozów sztucznych. Inne ekologiczne włókno, które wydawało się rozsądnym zamiennikiem bawełny, to bambus. Wzrost rośliny jest tak szybki, że można go zauważyć niemal gołym okiem (5 cm na godzinę), ale jego uprawa przyczynia się m.in. do zaburzenia równowagi żywnościowej – dla wielu rolników jest bardziej dochodowy niż rośliny potrzebne do wyżywienia lokalnej społeczności.

Mniej znaczy więcej

Cykl produkcji ubrania jest obecnie tak długi i skomplikowany, że trudno poznać jego kolejne etapy i ocenić, czy dany produkt wykonano zgodnie z zasadami zrównoważonej mody. Często T-shirty z ekologicznej bawełny szyją osoby, których prawa pracownicze są łamane, a otrzymywanie naturalnych włókien zwierzęcych – wełny, kaszmiru, alpaki – w przemysłowych warunkach wiąże się z cierpieniem zwierząt. Następnie ubranie przebywa setki kilometrów, by dotrzeć do jednego z europejskich sklepów, pozostawiając za sobą skrawki materiałów, na które nie zwraca się zazwyczaj uwagi, a które są tylko jednym z wielu wytworów ubocznych produkcji ubrań na masową skalę. Ostatecznie właściwy wybór należy do konsumenta, na którego przerzuca się odpowiedzialność. W związku z tym coraz częściej zwraca się uwagę na podstawowe zasady, nad którymi można zapanować i wprowadzić je w życie niezależnie od miejsca zamieszkania i miejsca w strukturze społecznej. Kupuj mniej. Pierz jak najrzadziej, w niskich temperaturach, z niewielkim dodatkiem proszku (zwykle dodajemy go za dużo). Nie susz w suszarce, ale na wieszakach lub na płasko, wtedy łatwo unikniesz prasowania. Wietrz ubrania, ceruj, noś jak najdłużej, wymieniaj się.

Te zasady pielęgnacji tkanin działają jak wehikuł czasu. Zamiast korzystać ze współczesnych skomplikowanych technologii, które nie do końca radzą sobie z nadmiarem ubrań, stosujmy rozwiązania z przeszłości. Wszystkie były znane naszym babkom i matkom, m.in. z „Przekroju”, „Mody i Życia Praktycznego” czy „Przyjaciółki” – nie jako wybór, ale konieczność. W powojennym krajobrazie wszyscy wyglądali podobnie – sztukowane sukienki mieszały się z ręcznie wyrabianymi swetrami, kapeluszami ­czy nawet butami. Podniszczone futra i wypłowiałe płaszcze szły pod rękę z elementami amerykańskiej garderoby zdobytymi na bazarach czy uszytymi na domowej maszynie z przydziałowej wełny w jodełkę. Obecnie również wyglądamy podobnie, jednak, paradoksalnie, z zupełnie innych powodów. Z jednej strony społeczna norma była inna – z naszej perspektywy ślady zużycia tkanin musiały być bardziej widoczne, ale były powszechne. Z drugiej strony ubrania można było dłużej nosić i wielokrotnie przerabiać – także dlatego, że tkaniny były bardziej wytrzymałe niż dzisiaj. Ubrań było mniej, lecz związki z nimi okazywały się trwalsze, bo rozwijane latami.

Najsłynniejszego literackiego recyklingu, a właściwie upcyklingu tkaniny dokonała Scarlett O'Hara, heroina
Najsłynniejszego literackiego recyklingu, a właściwie upcyklingu tkaniny dokonała Scarlett O’Hara, heroina

„Przeminęło z wiatrem”. Po wojnie secesyjnej, która przetoczyła się przez jej rodzinny majątek, gwałtownie zbiedniała Scarlett szyje sobie suknię z… aksamitnej portiery, jedynego w domu kawałka tkaniny, który nie ma dziur. W tej sukni rusza na podbój serca Rhetta Butlera; ilustracja: Cyryl Lechowicz

 

Czytaj również:

Sukienka ze szczerych chęci
i
Zdjęcie z rozkładówki modowej w „Przekroju” (nr 1444/1972)
Rozmaitości

Sukienka ze szczerych chęci

Agata Zborowska

Powiedzmy to wprost – „Przekrój” żurnalem nigdy nie był, choć nawet dzisiejszej młodzieży kojarzy się z modą. W tłustych latach tygodnika, czyli w drugiej połowie lat 50., rubryka jej poświęcona urosła do dwóch stron, ale zaczynała w sposób dosłownie marginalny. Szybko jednak okazało się, że jej wpływ jest odwrotnie proporcjonalny do objętości tekstu. 

Choć dzisiaj dział mody „Przekroju” przypisuje się najczęściej Barbarze Hoff, dziennikarce i projektantce marki Hoffland, to wymyśliła go i długo w pojedynkę prowadziła Janina Ipohorska. Na pierwszą przewodniczkę po meandrach mody wybrała mecenasową Rylską, która w ówczesnym klimacie politycznym była przekornym, choć w dużym stopniu udanym wyborem. Wraz ze swoim mężem łączyła dwa światy, ten przed- i powojenny. Tym samym łączyła również doświadczenia Polek marzących jeszcze o przedwojennym luksusie (który małżeństwo uosabiało aż za dobrze), choć zmuszonych radzić sobie z powojennym niedoborem. 

Czytaj dalej