Sanatorium mocy
i
zdjęcie: ze zbiorów Rafała Wiernickiego/dolny-slask.org.pl
Pogoda ducha

Sanatorium mocy

Katarzyna Sroczyńska
Czyta się 13 minut

W starym uzdrowisku Sokołowsko dzieją się dziwne rzeczy. Z obrazów schodzą postacie, na murach zimą odrastają spalone dachy, a artyści i mieszkańcy miasteczka oddychają sztuką.

To tam kończy się droga. Dalej jest tylko biegnąca wśród buczyn ścieżka, którą można pójść na Andrzejówkę (gdzie uczyła się jeździć na nartach Juliana, przyszła królowa Holandii). Pewnego wieczoru 11 lat temu od Wałbrzycha podjechał samochód na warszawskich numerach. Wysiadła kobieta, rozejrzała się. „Czym prędzej do domu” – pomyślała. Co sprawiło, że nazajutrz zdecydowała, że zostanie tu na zawsze? I kupiła monstrualne ruiny neogotyckiego sanatorium Grunwald, dwa lata wcześniej podpalone przez strażaka piromana?

Powiększanie serca

Zanim ogień strawił budynek sanatorium (i pobliską willę Różankę), te neogotyckie mury sporo się naoglądały: jak młodzi w latach 80. urządzili tam Piekiełko, klub z muzyką i tańcami; jak pacjenci z całej Polski – wówczas Ludowej – leczyli płuca, a w latach 60. doktor Stanisław Domin, dyrektor uzdrowiska, zalecał im nie tylko antybiotyki czy inhalacje, lecz także terapię sztuką. Elewacje kamienic zdobiono więc sgraffitami, gięto metal na balustrady i stojaki do kwiatów. Jak po drugiej wojnie, która przeszła trochę bokiem, Görbersdorf stał się Sokołowskiem. Jak w latach 30. niemieccy sportowcy trenowali tu skoki narciarskie przed igrzyskami olimpijskimi. Ale wszystko zaczęło się od nieudanego interesu.

Maria von Colomb chciała, by do Görbersdorfu u podnóża Gór Suchych zjeżdżali na hydroterapię metodą Vincenza Priessnitza (tak, tego od prysznica!) kuracjusze z całych Niemiec, a może i Europy. Zaczęła inwestować, ale zbankrutowała. Szczęście w nieszczęściu, że jej szwagier Hermann Brehmer wrócił właśnie z Himalajów, gdzie wyleczył się z gruźlicy. Pobyt w wysokich górach podziałał na młodego ftyzjatrę (lekarza od płuc) tak ożywczo, że ogłosił odważną jak na ówczesny stan wiedzy tezę: „Gruźlica jest uleczalna”, obronił doktorat, w którym wyłuszczył teoretyczne podstawy i praktyczne przesłanki tego elektryzującego oświadczenia, i szukał miejsca, w którym jego słowo stałoby się ciałem. Znalazł Görbersdorf.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Brehmer wychodził z założenia, że chorzy na gruźlicę mają za małe serca w stosunku do płuc. Rozrzedzone górskie powietrze, z mniejszą ilością tlenu, i niższe ciśnienie miały sprzyjać wzmocnieniu serca. Podobnie jak solidna dieta, bogata w jarzyny i nabiał, plus kieliszek węgrzyna do obiadu i lampka francuskiego koniaku wieczorem, zwane wówczas przez lekarzy wyskokami. A poza tym regularny tryb życia: porządne wysypianie się i ruch na świeżym powietrzu, no i jeszcze hartowanie się, czyli zimne prysznice i niska temperatura. W Görbersdorfie było często nawet 10 stopni chłodniej niż w nieodleg­łym Breslau, a poza tym przez wieś płynęło kilka lodowatych strumieni.

Na jednym z nich Brehmer zbudował Heilanstalt, czyli uzdrowisko. Pierwsze sanatorium przeciwgruźlicze na świecie. W pokojach bywało zaledwie kilkanaście stopni Celsjusza. Brehmer kazał też dbać o higienę, często opróżniać spluwaczki i palić ich zawartość (ile to znaczyło, wszyscy zrozumieli kilkadziesiąt lat później, kiedy bakteriolog Robert Koch odkrył pałeczki gruźlicy w plwocinach chorych i narządach zmarłych). W pierwszej dekadzie istnienia sanatorium miało niemal tysiąc pacjentów i imponująco niski wskaźnik śmiertelności (4,8%).

Choć artyści i arystokraci nadal wzdychali za Byronem: „Chciałbym umrzeć na gruźlicę”, lekarze z Europy i Stanów Zjednoczonych, zachwyceni metodą Brehmera, zaczęli tworzyć ośrodki na wzór Görbersdorfu. Jeden z nich powstał w szwajcarskim Davos, rozsławionym potem przez powieść Tomasza Manna. W 1904 r. sanatorium w Sudetach, z ponad 300 łóżkami, było największym tego typu uzdrowiskiem na świecie. Mury z czerwonej cegły i strzeliste wieże Kurhausu robiły wrażenie siły. Wlewały w wątłe ciała nadzieję.

„Położenie zakładu jest nader uroczem; rzadko zdarza się spotkać miejsce tak od przyrody uposażone, a w którem i ręka ludzka nie próżnowała. Piękne budynki zakładowe leżą wśród obszernego ogrodu starannie utrzymywanego, w części przyozdobionego klombami z pięknych kwiatów, w części zaś tworzącego dziki zagajnik, zwany pospolicie ogrodem angielskim. Całość poprzecinaną jest licznemi drogami i ścieżkami” – zachwycał się w 1874 r. w Przeglądzie Lekarskim Władysław Ściborowski, ordynator uzdrowiska w Szczawnicy.

Park rozciągał się od Kurhausu, głównego budynku, na południe, płynnie łącząc się z lasem. Pisano, że żaden park w Europie nie był tak świetnie zaprojektowany: „jest tak pomyślany, aby nie było żadnego zbędnego bicia serca czy zadyszki”. Między bukami i klonami sadzono jodły i świerki, cenione z powodu olejków eterycznych o terapeutycznym znaczeniu, a także białe i niebieskie rododendrony oraz róże. Między nimi postawiono 420 ławek i 200 krzeseł. Kuracjusze spacerowali od altany do romantycznej groty Hermanna, od fontanny do boiska do krykieta, od obserwatorium astronomicznego do świątyni Humboldta.

Grunwald wzięty

Przyrodnik i podróżnik Alexander von Humboldt wsparł nowatorski pomysł Hermanna Brehmera. Podobno odwiedził go w Sokołowsku, gościł w Villa Rosa i dlatego na jego cześć tuż za nią wybudowano świątynię. Na jej ruinach stoi dziś Łódź Postępu. Ze starych desek zbudował ją tam latem 2012 r. Zbigniew Warpechowski, poeta i performer, sam siebie nazywający awangardowym konserwatystą. Bliżej tarasu Różanki (bo tak dziś nazywa się Villa Rosa) roś­nie brzózka, do której latem zeszłego roku podczas Festiwalu Sztuki Efemerycznej Konteksty przykuła się młoda dziewczyna, żeby „spać w pionie”. Odnowiona willa, mieszcząca dziś kolekcję sztuki współczesnej i archiwum Krzysztofa Kieślowskiego, zasłoniła jej widok na malownicze ruiny Kurhausu, zwanego od czasu PRL Grunwaldem.

„Zakochałam się w tej ruinie. Zobaczyłam, nazajutrz była decyzja, że kupujemy” – opowiada Bożenna Biskupska, malarka, rzeźbiarka i performerka. Wcześniej przez 13 lat remontowała pałacyk myśliwski Lilpopa w Podkowie Leśnej. To tam razem z Zygmuntem Rytką, fotografem i artystą intermedialnym, w 2004 r. założyła fundację In Situ. Marzyła, żeby robić coś wspólnie z innymi artystami. „Ale Podkowa była za ciasna. Więc zaczęliśmy z Zygmuntem maniakalnie jeździć po Polsce”. Znajomy restaurował cerkiewkę w Sokołowsku na Dolnym Śląsku. „Przyjedźcie i weźcie Grunwald!” – zaproponował. I wzięli. Jak wspomina Zuzanna Fogtt, architektka i kuratorka, prezeska In Situ i córka Biskupskiej, niedługo potem nad częścią budynku, wcześniej już zniszczonego pożarem, zawalił się dach, a wichura powaliła dziesiątki ponad­stuletnich drzew w parku zdrojowym. Neogotyckie cielsko wydawało się śmiertelnie wyniszczone.

Biskupska ciągle jednak widziała wokół raczej sanatorium niż umieralnię. „Popatrz, jak tu pięknie! I ile tu można zrobić!” – powtarzała. Co rano siadywała z budowlańcami w pawilonie 13, służącym w czasach Brehmera za kostnicę. Jedli śniadanie, a potem remontowali dach starego Kurhausu. Biskupska i Rytka marzyli o międzynarodowym ośrodku sztuki. Wszystko, co mieli, zainwestowali w wykupienie „różnych ruin, pogorzelisk i chaszczy” – jak pisał Stach Szabłowski, kurator i krytyk sztuki – czyli nie tylko starego sanatorium, ale też kinoteatru Zdrowie, w którym Krzyś Kieślowski oglądał pierwsze filmy na dużym ekranie (rodzina mieszkała naprzeciwko, ojciec leczył się w Sokołowsku na gruźlicę), parku zdrojowego oraz willi Różanka, gdzie Bożenna i Zuzanna prowadzą dom otwarty, uzupełniony o pensjonat, biuro, muzeum i pracownię.

Dziś sudecka wieś gości co roku trzy festiwale: filmowy – Hommage à Kieślowski (zwykle we wrześniu), muzyczny – Sanatorium Dźwięku (17–19 sierpnia 2018), oraz sztuk wizualnych i performatywnych – Konteksty (26–30 lipca 2018). W poprzednim roku przez 300 dni w Sokołowsku mieszkali artyści rezydenci. Tymczasem na drzwiach biura fundacji w Różance wisi wlepka: „Nie masz pojęcia, tu się tak niewiele dzieje. A my tak dużo marzymy”. Niepokój ducha, rozgorączkowanie i wieczne nienasycenie serca to typowe cechy przyjeżdżających do Sokołowska na kurację.

Odurzeni ciszą

„Marzyłam, że zaczną tu zjeżdżać ludzie. Prawie każdy, kto nas odwiedza, wraca. Odkąd tu jestem, ze 40 osób już się osiedliło” – opowiada Bożenna Biskupska. Różnie ten miejscowy magnetyzm tłumaczą: że czakram, że tajemniczy układ geologiczny, że czas inaczej płynie. „Chodzi o rodzinę” – tłumaczy przy kolacji w Różance Keith Rowe, angielski muzyk i malarz, legenda improwizacji gitarowych. Kiedy dopytuję, co po raz kolejny przyciągnęło go na tę dolnośląską wieś, padają słowa: wspólnota i swoboda. Jedno i drugie twórcze.

Dzień wcześniej był wernisaż w miejscowej galerii Pralnia. Wystawa wieńczy miesięczną pracę Barbary Stelmachowskiej, dizajnerki z Poznania. Mieszkała w Sokołowsku i zastanawiała się, jak uświadomić mieszkańcom, że środowisko naturalne jest ich wspólnym, cennym dobrem. Powstała kolekcja poduch przytulanek, inspirowanych żywiołami powietrza, wody i ziemi. „Zastanawiam się, jak tu zostać na dłużej” – wyznaje artystka.

Pralnia to pomysł czwórki przyjaciół z Wrocławia. Przestrzeń wspólnego tworzenia, działania i dzielenia się wiedzą. „Tu się jakoś mocniej wierzy, że pomysły, które masz w głowie, da się zrealizować” – mówi Marcin Rosiński, współtwórca Pralni. I idzie na drugi tego dnia sokołowski wernisaż – zdjęć Michała Jakubowicza w zamku-sanatorium fundacji In Situ (to jakieś 200 m dalej; miejscowość ma około 450 stałych mieszkańców).

Hans Castorp, bohater Czarodziejskiej góry, wpadł do sanatorium tylko na chwilę, by spotkać się z kuzynem. I już został. Okazało się, że ma co leczyć. Poetka Ilona Witkowska przyjechała do Sokołowska już z diagnozą (niedobór natury i alergia na dyktat efektywności). „Siedzę sobie kilka lat temu na wrocławskim balkonie. Dzień piękny, słoneczny. I widzę sikoreczkę, która próbuje się wbić w żeliwną latarnię, sądzi, że to drzewo. Mnie łzy do oczu napłynęły i myślę: sikoreczko, uciekaj stąd. To nie jest miejsce dla ciebie. I po chwili przyszło mi do głowy: co ja tu robię?” – opowiada Ilona. Od kiedy przeprowadziła się tutaj, ma – jak twierdzi – więcej miejsca w głowie i więcej czasu na refleksję. „Bardziej intensywne są też moje kontakty z ludźmi. Bo wcześniej były powierzchowne, choć wcale nie miałam takiej intencji. Ale ilość czasu, liczba osób w dużym mieście – to się nie zgrywa, żeby można było liczyć na realny kontakt. To mnie wyczerpywało”.

Ludzie często mówią, że kiedy tu przyjeżdżają, czują się jak naćpani. Ale to raczej efekt informacyjnego detoksu: ograniczenia liczby bodźców, wyhamowania tempa. A dookoła cisza, sanatoria płucne zamienione na domy starców, neogotyckie ruiny. „Mnie to gra. Uważam, że ludzie na co dzień powinni pamiętać o grozie egzystencji. Ale przede wszystkim powinni się wytrybić z tego przymusu, że więcej, więcej, że robić, robić. Dla mnie największym osiągnięciem jest zostawić po sobie jak najmniejszy ślad” – dodaje Witkowska. Na odwyk od Internetu wpada do niej czasem poeta Jaś Kapela.

Misterium czasu

Przez Różankę przewijają się cały dzień ludzie: pracownicy fundacji, wolontariusze, goście. Malarz z Warszawy, muzyk z Francji, filmowiec z Wrocławia. Bożenna nie potrafi usiąść ani na chwilę: oprowadza gości po sanatorium, sieje trawę, otwiera wystawy. Ale znajduje też czas na pracownię. W Sokołowsku namalowała ze 200 obrazów. Ostatnio zaczęły z nich schodzić figury. „Robię rzeźby” – mówi, pokazując wielkie konstrukcje z pospawanych prętów i drutu, bliźniaczo podobne do tych na obrazach. Zaczęła intensywniej tworzyć kilka miesięcy temu, kiedy po długiej chorobie umierał Zygmunt Rytka. „Sokołowsko to pomysł mamy, ale nie udałoby się bez Zygi” – mówi Zuzanna Fogtt. „Ta pani tu wszystko może – powtarzał Zyga. I mogłam. W końcu życie jest jedno” – dodaje Bożenna. W grudniu zeszłego roku, przy silnym wietrze i trzaskającym mrozie, siedziała na najwyższej kondygnacji sanatorium: kładli kolejny fragment dachu, wciągali wielkie belki, montowali wszystko bez jednego gwoździa. Do końca roku kalendarzowego trzeba było wykorzystać przyznaną w ostatniej chwili dotację.

W sali jadalnej Kurhausu stoją dziś monumentalne rzeźby Biskupskiej z cyklu Misterium czasu, pokazywane w 1984 r. na Biennale w Wenecji. Nietrudno tu przenieść się w czasie: w przeszłość, kiedy Hans Castorp zerkał ukradkiem na tajemniczą Kławdię Chauchat, ale i w przyszłość, gdy zalana słońcem sala, z pięknym drewnianym sufitem, stanie się hallem międzynarodowego ośrodka sztuki.

Bożenna nie przestaje marzyć, lecz chętnie też wspomina. Ogród przy Różance pełen jest destruktów, pozostałości po działaniach artystycznych podczas kolejnych edycji festiwalu Konteksty. Nad sadzawką na drzewie wiszą podest i drabinka – to Punkt obserwacyjny zmian w sztuce, instalacja Marii Pinińskiej-Bereś. Ze ściany domu przylegającej do tarasu wyrasta kryształ mocy – praca Joanny Rajkowskiej. A przy kolacji można posłuchać o tym, jak Martin Zet namówił ludzi do leżenia warstwami w mokrej, świeżej ziemi (Masowy grób), Łódź Kaliska urządziła szarżę nagich kobiet na gimnastycznych kozłach (Szarża stojąca, 2014), a Marilyn Arsem położyła się z zamkniętymi oczami nad strumieniem na szpitalnym łóżku, podczas gdy wokół zebrała się grupa widzów – i wszyscy płakali.

W zeszłym roku Krzysztof Żwirblis zrealizował w Sokołowsku projekt „Muzeum społeczne” – chodził po domach, rozmawiał z ludźmi, zbierał rozmaite rzeczy na wystawę. Co znalazł? Ze czterech malarzy, hafciarkę, dwóch filmowców, miłośnika motocykli, twórczynię wieńców dożynkowych. Miasteczko pełne jest artystów.

Nieustający festiwal odwagi

Zuzanna Fogtt marzy, by Sokołowsko stało się ośrodkiem rezydencji artystycznych, miejscem indywi­dualnej pracy twórczej, z dala od kamer i oczu krytyków. Ale też takim, gdzie można rozmawiać, nawiązywać przyjaźnie, cieszyć się chwilą i pięknem miejsca.

W tym roku Bożennę Biskupską i Zuzannę Fogtt wyróżniono Nagrodą Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy. Jak w laudacji powiedział Paweł Sosnowski, krytyk sztuki i kurator wystaw: „za stworzenie w Sokołowsku trwałego miejsca dla sztuki, za poświęcenie na ten cel całego swojego czasu, pracy i majątku; za niezłomny upór w pokonywaniu przeszkód i wielki optymizm, które razem połączone pozwalają na podnoszenie z ruin budynków dawnego sanatorium; za niezwykłą energię, która emanując, przyciąga i przekonuje innych artystów, kuratorów i animatorów do wspólnego budowania, jedynego w swoim rodzaju, nieustającego festiwalu sztuki”.

„Co ja mogę powiedzieć – mówi Bożenna Biskupska. – Szukałam miejsca, w którym można by było być odważnym”.

 

Czytaj również:

Fiński duch na polskiej ziemi
i
Domki fińskie w Warszawie dziś. Zdjęcie: Iza Pająk
Wiedza i niewiedza

Fiński duch na polskiej ziemi

Anna Cymer

W zacisznym, zielonym zakątku Warszawy nazywanym Jazdowem splatają się niezwykłe historie i zjawiska. Prowizoryczne i – w pierwotnym założeniu – tymczasowe, bo zbudowane na pięć lat osiedle istnieje już ponad siedem dekad. Wzniesione dla budowniczych powojennej stolicy dziś jest otwartym domem kultury i modnym wśród warszawiaków miejscem.

Pierwszy pociąg wypełniony gotowymi elementami, z których błyskawicznie można było zbudować drewniany dwuizbowy domek, przyjechał do stolicy w marcu 1945 r. Już w sierpniu na skarpie wiś­lanej z tych „klocków” wzniesiono pierwsze osiedle mieszkaniowe w powojennej Warszawie. Fińskie domki były darem ZSRR (Rosjanie dostali je jako reparacje od Finlandii). W sumie do Warszawy w 1945 r. trafiło ich ponad 500.

Czytaj dalej