Rzeczywistość jest dużo straszniejsza niż moje filmy – mówi Sion Sono
i
mat. prasowe Pięć Smaków w Domu VOD.
Marzenia o lepszym świecie

Rzeczywistość jest dużo straszniejsza niż moje filmy – mówi Sion Sono

Sylwia Niemczyk
Czyta się 4 minuty

Śmieszy albo straszy, albo najchętniej i jedno, i drugie. Sion Sono to dzisiaj najciekawszy twórca filmowy z Japonii, który (a w każdym razie twierdzi tak w wywiadzie dla „Przekroju”) ma nieodparte wrażenie, że kino japońskie się już skończyło.

Zanim Sion Sono został sławnym reżyserem, obrazoburcą i prowokatorem przekraczającym granice smaku i wyobraźni, był – poetą. Jego wiersze były drukowane i popularne, ale pisane słowo to było jednak dla niego za mało. Jako reżyser zadebiutował eksperymentalnym, krótkometrażowym filmem Jestem Sion Sono!, w którym recytował swoje wiersze. Jego filmowa kariera nabrała rozmachu mniej więcej 20 lat temu, od nakręcenia Klubu samobójców (2001), opowiadającego o detektywie, który próbuje rozwikłać sekret plagi samobójstw wśród młodych Japończyków zapoczątkowanej zbiorowym samobójstwem 54 licealistek.

„Klub samobójców” reż. Sion Sono
„Klub samobójców” reż. Sion Sono

Film, który powstał podobno w ciągu zaledwie miesiąca, trafił do kanonu światowego kina i jednocześnie na listę najbardziej znienawidzonych filmów wśród japońskich widzów, a sam Sono już na starcie zyskał opinię narodowego prowokatora. W kolejnych filmach tylko ją potwierdzał – zarówno w trwającej prawie cztery godziny Miłości obnażonej (2009), w makabrycznym thrillerze Zimna ryba (2010), w którym epatował brutalnością i okrucieństwem, jak i w groteskowym, straszno-śmiesznym Miłosnym piekle (2011) stanowiącym zwieńczenie tej tzw. trylogii nienawiści.

„Miłość obnażona” reż. Sion Sono
„Miłość obnażona” reż. Sion Sono

Trudno też dziwić się, że w samej Japonii Sono poza wielbicielami ma również duże grono krytyków – w swoich filmach bezlitośnie obnaża i ośmiesza współczesne japońskie społeczeństwo, pokazując perwersje i sadyzm, ukryte pod fasadą japońskiego dobrego wychowania i porządku. Buntuje się przeciw hipokryzji, używając do tego najmocniejszych reżyserskich narzędzi: strachu i śmiechu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Sylwia Niemczyk: Co Pana śmieszy najbardziej – zarówno w kinie, jak i po prostu w życiu?

Sion Sono: Filmy, które mnie rozśmieszają to te, które zwykle uchodzą za wulgarne i prędzej denerwują widownię, niż rozśmieszają. Podobnie jest z życiem – to, co mnie bawi, to szeroko rozumiana wulgarność i rzeczy, które zwykle nie śmieszą ludzi. Śmiech jest dla mnie narzędziem, które w dużym stopniu rozładowuje strach lub ból. Moje filmy nieraz są śmieszne, ale ja tego nie planuję. Humor rodzi się raczej naturalnie, spontanicznie. Nie tworzę z zamysłem rozśmieszania widowni, ale kiedy śmiech nagle pojawia się w trakcie seansu, być może jest on w stanie przynieść odrobinę wytchnienia wobec cierpienia, którego pełna jest nasza rzeczywistość.

Uważa Pan, że na świecie jest za mało śmiechu?

Świat jest w tej chwili tak bardzo poważny, że porównałbym współczesne życie do oglądania bardzo suchego melodramatu, wyzbytego jakichkolwiek emocji. Chciałbym zalać świat humorem i śmiechem. Podobnie jest z przemysłem filmowym – to świat wypełniony wieloma nieprzyjemnościami, suchotą uczuć, okrucieństwem. Choćby z tego względu naprawdę potrzebujemy więcej śmiechu. Gdy się nim wypełnimy, dopiero wtedy będzie lepiej.

Powiedział Pan, że Pana celem nie jest rozśmieszać widzów. A co nim jest?

Tym, co mnie naprawdę motywuje w mojej twórczości, jest poruszanie widowni w taki sposób, w jaki nikt inny wcześniej tego nie robił. Lubię rozśmieszać, ale też, jako fan horrorów, lubię straszyć moich widzów. Patrząc jednak szerzej, to tym, na czym mi zależy, jest po prostu robienie filmów, które uchwycą moje myśli i moją perspektywę patrzenia na świat. To jest dla mnie najważniejsze.

Co odpowiada Pan krytykom, kiedy zarzucają Panu epatowanie brutalnością i sadyzmem?

Tak jak powiedziałem wcześniej, na świecie istnieje okrucieństwo, a nasze życie jest pełne strachu i innych trudnych emocji. Staram się to przedstawić w moich filmach, ale moim zdaniem rzeczywistość jest znacznie gorsza niż to, co moi widzowie oglądają na ekranie. Bardziej nas przeraża. Na początku swojej twórczości miałem w zwyczaju realizować dość zwyczajne i sentymentalne filmy. Od pewnego momentu jednak zdecydowałem się reagować na okrucieństwo rzeczywistości i stąd taka ekspresja i język. To mój sposób na portretowanie współczesności.

Czego boi się sam Sion Sono?

Najbardziej przeraża mnie kierunek, w jakim zmierza nasza planeta. Z kolei zupełnie nie boję się duchów.

Pisaliśmy ostatnio, że japońskie kino jakby straciło rozpęd w ostatnich latach. Zgadza się Pan z tym?

Mam nieodparte wrażenie, że kino japońskie już się skończyło. Nasze filmy są strasznie zardzewiałe. Próbujemy podjąć wyzwanie i tworzyć filmy, które odnajdą globalny rezonans, ale kończy się to efektem Galapagos – są one globalne w treści, ale jednocześnie wyizolowane od reszty świata, hermetyczne. Oczywiście podobnie dzieje się z kinem amerykańskim, trudno tego nie zauważyć, ale wydaje mi się, że w Stanach wciąż jest jakaś namiastka nadziei na zmianę. To też powód, dla którego rozważam obecnie opuszczenie Japonii na dobre i tworzenie w Stanach już na stałe.

W Polsce ma Pan wielu fanów, a czy Pan zna cokolwiek z polskiego kina?

Uwielbiam filmy Andrzeja Wajdy, w szczególności jego Popiół i diament, Kanał czy Człowieka z żelaza. Lubię też twórczość Krzysztofa Kieślowskiego i Andrzeja Munka, w szczególności za wspaniałe uważam Pasażerkę, Człowieka na torzeEroikę.

Do 7 lipca 2021 r. na platformie VOD Pięć Smaków trwa przegląd filmów Siona Sono, w ramach którego można obejrzeć najsłynniejsze filmy reżysera, m.in.: Klub samobójców, Miłość obnażona, Zimna ryba Miłosne piekło.

Czytaj również:

Ukryta forteca, czyli ostatnia dekada japońskiego kina
i
kadr z filmu „Miłość obnażona” reż. Sion Sono
Doznania

Ukryta forteca, czyli ostatnia dekada japońskiego kina

Jakub Popielecki

W ostatniej dekadzie Japonia zniknęła z ekranów. A przynajmniej tak to wyglądało z kinowego fotela w pewnym kraju nad Wisłą. Czy to, że Japonia zmieniła się w filmową „ukrytą fortecę”, oznacza, że przez ostatnie lata faktycznie nie było tam co oglądać?

W kronice światowego kina hasło „Japonia” to ważna pozycja. Od Akiry Kurosawy aż po Takeshiego Kitano ciągnie się wianuszek reżyserów mistrzów, którzy od lat regularnie rzucali na kolana publiczność Cannes, Wenecji, Berlina i reszty globu. Dziś szeregowy kinoman z naszej części świata może mieć jednak problem z dopisaniem do listy jakiegoś „świeższego” nazwiska. A przynajmniej takiego, które nie byłoby nazwiskiem pary regularnych canneńskich bywalców Hirokazu Koreedy i Naomi Kawase.

Czytaj dalej