Z Michelem Laubem, autorem m.in. Dziennika upadku, o dziedziczeniu traumy, mechanizmach przemocy, sytuacji w Brazylii i o roku, w którym wszystko się zmieniło, rozmawia Aleksandra Lipczak.
„W tym tygodniu mija 10 lat od wydania Dziennika upadku. Do dziś docierają do mnie głosy czytelników i czytelniczek z rozmaitych miejsc i o rozmaitych profilach, najlepszy prezent dla tego, kto pisze” – wyznałeś niedawno na Twitterze. Lubisz tę swoją powieść?
To właśnie ona odniosła w Brazylii największy sukces ze wszystkich moich książek, i to zarówno wśród krytyków, jak i czytelników. Pytania o Dziennik padają praktycznie w każdym wywiadzie i na każdym spotkaniu. Czasami miałbym nawet ochotę mówić o moich nowszych powieściach, ale tak już jest, że czytelnicy często czują się szczególnie poruszeni czy związani właśnie z tą książką.
A Ty?
Na pewno była to powieść, która zmieniła sposób, w jaki piszę, i to, jak widzę literaturę. Stałem się dzięki niej dużo bardziej odważnym pisarzem, nie tylko ze względu na jej temat, ale też formę. Czuję, że podczas pisania „uwolniłem rękę”, że mogę odtąd pisać w sposób dużo bardziej nieskrępowany. Mam wrażenie, że moje późniejsze powieści są dużo lepsze niż te sprzed Dziennika upadku. Wcześniej miewałem wrażenie, że znajduję się w czymś w rodzaju więzienia czy pułapki związanej z formą. Narzucałem sobie surowy rygor dotyczący kształtu powieści, którą akurat pisałem. Nie mogłem powiedzieć wszystkiego, co chciałem, bo to nie pasowało do formy. Dziennik to zaś dużo bardziej fragmentaryczna, freestyle’owa książka. Nauczyła mnie, że za każdym razem muszę odnaleźć formę, która będzie nie tyle obiektywnie dobra, co stanie się narzędziem pozwalającym mi wyrazić to, co chcę powiedzieć w danej książce.
Dziennik upadku to, w dużym skrócie, opowieść o dziedziczeniu traumy. Jest w niej dziadek, który przeżył Auschwitz, syn oraz wnuk, który próbuje dojść do ładu ze swoim życiem. To w jakimś sensie powieść bardzo polska, chociaż rozgrywa się w oddalonej o tysiące kilometrów Brazylii.
Podobne opinie słyszałem w Niemczech i Izraelu. Ale w mojej głowie nigdy nie była to historia „polska”, „niemiecka” czy „izraelska”. Wręcz przeciwnie: to książka bardzo lokalna. Także dlatego, że napisana jest po portugalsku, w tym mało znanym i czytanym na świecie języku, z całą jego składnią, słownictwem i obrazowaniem, co czyni ją przedziwnie i głęboko brazylijską.
Moim celem nie było napisanie książki o wojnie czy Holokauście. Dla osoby urodzonej w Brazylii wiele lat po wojnie, co prawda w rodzinie niemiecko-żydowskich uchodźców, ale w zupełnie innych okolicznościach historycznych, byłoby to zresztą duże wyzwanie. Nie miało sensu, żebym pisał o tym, o czym tyle już wcześniej napisano. Mówi