Rodzina to ostatnia deska ratunku – rozmowa z Bong Joon-ho
i
„Parasite”, reż. Joon-ho Bong; zdjęcie: materiały promocyjne
Przemyślenia

Rodzina to ostatnia deska ratunku – rozmowa z Bong Joon-ho

Mateusz Demski
Czyta się 9 minut

Jestem twórcą, który wywodzi się z kina gatunkowego. Czasem poddaję się danej matrycy, czasem łączę pozornie odległe konwencje, a innym razem staram się wyraźnie przełamywać klasyczne schematy. Ale ostatecznie poruszam się w ich ścisłym obrębie. Gatunkowe chwyty dają mi swoisty komfort pracy – mówi Bong Joon-ho, reżyser i scenarzysta filmu Parasite, za który – jako pierwszy koreański reżyser w historii – odebrał Złotą Palmę w Cannes. Rozmawia Mateusz Demski

Mateusz Demski: Cały czas zastanawiam się, w ramy jakiego gatunku można wpisać Parasite.

Bong Joon-ho: To proste. Czarnego koreańskiego komediodramatu, połączonego z kryminałem, historią rodzinną i satyrą społeczną, odwołującą się do misternie skonstruowanego thrillera, kina gore i Bóg wie jeszcze czego (śmiech). Ale myślę, że najlepiej określił to dziennikarz portalu IndieWire, który napisał: „Bong Joon-ho stał się gatunkiem dla samego siebie”.

Brzmi to, jakbyś był prekursorem „bonganizmu”. Byłoby to nowe zjawisko na mapie współczesnego kina.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Podoba mi się ten termin, ale to chyba na wyrost powiedziane. Poza tym ocena pozostaje w rękach widzów i was – krytyków. Mogę powiedzieć tylko tyle, że wywodzę się z kina gatunkowego. Czasem poddaję się matrycy gatunkowej, czasem łączę pozornie odległe konwencje, a innym razem staram się przełamywać klasyczne schematy i wyłamywać się z oczekiwań. Ale ostatecznie poruszam się w ich ścisłym obrębie. Gatunkowe chwyty dają mi swoisty komfort pracy. Niosą ze sobą czysto filmową frajdę, a przy tym, choć może zabrzmi to naiwnie, pozwalają na wyrażenie wielu uniwersalnych emocji. W końcu nasze życie jest takim właśnie dziwnym stopem gatunkowym. Kiedy twoja szefowa w redakcji głośno opieprzy cię, to czujesz się jak w filmach Johna Carpentera. Zaraz potem wychodzisz z pracy, idziesz na randkę ze swoją dziewczyną i życie zaczyna pisać piękną historię romantyczną. Chyba że coś pójdzie nie tak, to nagle wracasz do koszmaru i horroru (śmiech).

Stawiasz na gatunkową hybrydę, ale chyba nie zaprzeczysz, że tytuł Parasite (pasożyt) jest zwodniczy. Słysząc go, od razu pomyślałem, że bohaterom przyjdzie zmagać się z kosmicznymi potworami.

Nie ty jeden. Na początku wszyscy myśleli, że pasożytem będzie jakiś dziwny, zmutowany stwór z innej planety, a film da się wpisać w ramy horroru science fiction. Tym bardziej że tytuł ten nawiązuje do jednego z moich poprzednich filmów – The Host: Potwór gdzie z głębi rzeki Han w Seulu wynurza się gigantyczne monstrum, sieje postrach i morduje okolicznych mieszkańców. Dlatego staram się zawsze na początku wskazywać, że Parasite nie jest tego typu filmem, a tytułowy pasożyt to tylko ironiczna gra słowna. Ale niektórzy nie dają za wygraną. Na konferencji prasowej w Korei pewien uparty dziennikarz bez przerwy dopytywał moich aktorów: „Co jest tytułowym potworem?!” (śmiech).

Tytuł jest chyba przede wszystkim komentarzem społecznym. Pokazujesz dwie rodziny, dwa światy, dwie klasy społeczne – bogatych i biednych, którzy coraz rzadziej mają okazję się spotkać. Jedni bohaterowie mieszkają pod ziemią w małej, zrujnowanej piwnicy. Drudzy odgradzają się od nich murem, wiodą dostatnie, uporządkowane życie. Obie rodziny przyglądają się sobie nawzajem, a następnie dochodzi do konfrontacji. Powstaje pytanie: komu bliżej jest do tytułowych pasożytów?

Słuszna uwaga. Wielu widzów bierze pod uwagę tylko tę ubogą rodzinę, bo na niej skupia się akcja filmu. Jak na pasożyty przystało, starają się znaleźć sobie nosiciela – szukają sposobu, by przedostać się do zamożnej dzielnicy i choć na chwilę wejść w skórę tych, którzy znajdują się na szczycie. Ale zwróć uwagę, że nie biorą domu swoich żywicieli abordażem, nie muszą używać do tego siły. Tak naprawdę bogacze – gdzie głowa rodziny jest prezesem wielkiej korporacji informatycznej – wysyłają im zaproszenie. To bogaci nie są w stanie samodzielnie wyjechać samochodem z garażu i dojechać do pracy, więc zatrudniają szofera. Nie potrafią umyć sterty naczyń po obiedzie, więc szukają pomocy domowej. Poza tym potrzebują korepetytora z języka angielskiego, a także niańki dla dzieci. W pewnym sensie pasożytują oni na tych, którzy na co dzień reprezentują biedę. Na ich dobrobyt i dobrostan pracują inni.

„Parasite”, reż. Joon-ho Bong; zdjęcie: materiały promocyjne
„Parasite”, reż. Joon-ho Bong; zdjęcie: materiały promocyjne

Ciekaw jestem, po której stronie stoisz. Bo strzelam, że reprezentujesz oświeconą elitę swojego narodu. Nie obawiasz się, że kiedyś możesz zostać wykorzystany jak bohaterowie twojego filmu?

Nigdy w życiu. Gdybyś zobaczył moje obecne mieszkanie, to wiedziałbyś, że szanse na to, by moja rodzina została obrabowana przez biednych sąsiadów, są naprawdę niewielkie (śmiech). Bo ja plasuję się gdzieś pośrodku realiów pokazanych w filmie, wywodzę się z typowej klasy średniej. Czasem myślę, że jest mi nawet bliżej do tych uboższych dzielnic. Ale nigdy nie zależało mi na autobiograficznej refleksji i opisie szczebla, który w drabinie społecznej zajmuję. Parasite jest odzwierciedleniem pogłębiającego się podziału, kategoryzacji oraz polaryzacji, która od lat dręczy mieszkańców Korei. Jest to alegoria przepaści, niemożliwej symbiozy między bogatymi i biednymi. Nasz rząd woli mieć ten problem poza zasięgiem swojego wzroku. Traktuje hierarchie klasowe jako relikt przeszłości. Ale rzeczywistość jest taka, że kapitalizm oraz gospodarka korporacyjna za każdym razem prowadzą do nieludzkich nierówności, których nie da się przezwyciężyć. Myślę, że to zjawisko na globalna skalę i żaden kraj nie zdoła nigdy uwolnić się od tego podziału oraz niesprawiedliwości.

To wyzwolenie mogło nastąpić w twoim filmie Snowpiercer: Arka przyszłości, w którym konwencja science fiction pozwalał ci na wykreowanie „szczęśliwego” zakończenia. Parasite to film bliższy naszej rzeczywistości i nie zostawiasz w nim miejsca dla nadziei.

Masz rację. Weźmy finałową scenę, w której bohater poprzysięga sobie, że zarobi krocie i odkupi dom, w którym uwięziony został jego ojciec. Jest w nim ogromny upór, determinacja, zaangażowanie godne podziwu, ale kiedy spojrzysz na jego sytuację chłodno i rozeznasz jego możliwości finansowe, to przestaniesz karmić się nadzieją, że jakiekolwiek starania pozwolą coś zmienić. Naiwnością byłoby oczekiwać, że chłopakowi z nizin społecznych uda się awansować w hierarchii społecznej, znaleźć długotrwałe, dobrze płatne zajęcie i zaoszczędzić taką kwotę. Razem z ekipą obliczyliśmy, ile musiałby pracować na ten dom w swoim obecnym położeniu, nie wydając przy tym ani grosza. 547.

Miesięcy?

Lat!

„Parasite”, reż. Joon-ho Bong; zdjęcie: materiały promocyjne
„Parasite”, reż. Joon-ho Bong; zdjęcie: materiały promocyjne

Brzmi to niewiarygodnie! Ale skoro jesteśmy przy temacie domu – jest centralnym miejscem akcji, ale staje się też jednym z kluczowych bohaterów filmu. Skąd ten inscenizacyjny rozmach i wybór tak ciekawej lokacji?

Zarówno piwnica, w której mieszka biedna rodzina, jak i posiadłość w luksusowej dzielnicy, zostały zbudowane od zera. Wszystko, co zobaczyłeś na ekranie, jest wynikiem tygodni pracy na planie. Szczególnych problemów przysporzył nam projekt willi. Kiedy architekt zobaczył mój wstępny szkic, złapał się za głowę. Stwierdził, że nikt nie buduje domów w tak pokręcony sposób i że tym projektem wpędzę go do grobu (śmiech). Mógł wziąć mnie za rozwydrzonego, sadystycznego typa, ale to, co chciałem uzyskać, miało przekładać się na ostateczny wydźwięk filmu. Parasite opowiada o ludziach, którzy bez przerwy się oszukują, kłamią i knują za plecami innych, dlatego narracja zależała w dużej mierze od tego, gdzie poszczególni bohaterowie akurat się znajdują, co widzą, a czego nie. Aby uzyskać taki efekt, potrzebowałem wertykalnej przestrzeni pełnej ukrytych zakamarków, skrytek, gdzie bohaterowie mogliby się przed sobą ukrywać. Stąd pomysł na zbudowanie domu, który na poziomie konstrukcji przypominałby klatkę schodową. Słowem: wielopiętrową przestrzeń do „zabawy” w kotka i myszkę.

Wertykalna struktura przestrzeni odzwierciedla zmieniające się miejsce bohaterów na społecznej i egzystencjalnej drabinie. Pokazuje zarazem, że ekonomiczne podziały oraz wzajemna agresja wymykają się w Korei spod kontroli. To zmusza ludzi do moralnie wątpliwych zachowań. Są momenty, kiedy Parasite skręca w rejony koreańskich filmów o zemście. Szalonych, krwawych i brutalnych.

Faktycznie, ale prywatnie nie jestem fanem hardcorowych filmów gore, gdzie jucha bryzga we wszystkie strony, a urwane kończyny fruwają w powietrzu. Staram się więc nie powielać stereotypu dotyczącego brutalności koreańskich filmów, w których nacisk kładzie się na odpychającą stronę wizualną. Doceniam przytłaczającą wizję Kim Jee-woona w jego filmie Ujrzałem diabła, ale ja nigdy nie byłbym w stanie nakręcić tylu scen odcinania kończyn, podcinania ścięgien czy przebijania rąk śrubokrętem. Jeśli mógłbym na chwilę wrócić do tematu gatunków, to zdecydowanie więcej czerpię z twórczości Hitchcocka, gdzie przede wszystkim wyczucie momentu, w którym dochodzi do eskalacji przemocy, służy zdynamizowaniu historii. W Parasite zależało mi na zaskoczeniu widza, chwilowym wytrąceniu go z równowagi, by zaraz wrócić do portretu rodziny, z którą łączy nas to, co dobre i to, co złe. I pokazać, że jest to doprawdy ostatnia deska ratunku, na którą możemy liczyć.

Kiedy tak mówisz o rodzinie, przypomina mi się ubiegłoroczny laureat Złotej Palmy, czyli Hirokazu Koreeda z filmem Złodziejaszki. A żeby zostać bliżej kina gatunkowego, podobnych motywów możemy doszukać się w To my Jordana Peelego. Wasze filmy mają jeszcze inny wspólny mianownik – zderzenie tych z góry i tych z dołu drabiny społecznej.

Nie jestem krytykiem filmowym, by szczegółowo to analizować, ale jest coś ciekawego w tym, że w różnych częściach świata, o odmiennych statusach kulturowych, powstają podobne filmy. To chyba kwestia tego, że żyjemy w tych samych czasach, a co za tym idzie, rozczarowują nas, bolą i nie dają nam spokoju te same przywary współczesnego świata. Moje filmy zawsze opowiadały o ludziach, którzy nie odczuwają szczęścia w pewnych obowiązujących ograniczeniach i systemach politycznych, ale znajdują je w chęci bycia razem z bliskimi. Nie znam osobiście ani Koreedy, ani Peelego, ale jeśli ludzie dostrzegają między nami więzi, relacje i powinowactwa, to znaczy, że doświadczyliśmy kiedyś czegoś podobnego.

„Parasite”, reż. Joon-ho Bong; zdjęcie: materiały promocyjne
„Parasite”, reż. Joon-ho Bong; zdjęcie: materiały promocyjne

Myślisz, że to właśnie skupienie na rodzinie i apelowanie do emocji przyniosło ci Złotą Palmę?

Nie mam pojęcia, ten werdykt mnie zaskoczył. Sam byłem jurorem na festiwalach w Berlinie oraz San Sebastian, a to doświadczenie pozwala mi stwierdzić, że decyzje tam podejmowane otacza aureola zupełnej niedorzeczności, absurdu i czegoś, co ociera się o wiedzę tajemną (śmiech). Czasem nasz werdykt zmieniał się o sto osiemdziesiąt stopni w trakcie ostatnich trzydziestu minut obrad, więc zdaję sobie sprawę, jak nieprzewidywalny i skomplikowany jest to proces. Może zabrzmi to pretensjonalnie, ale to właśnie dlatego nie miałem w Cannes żadnych oczekiwań. Od początku powtarzałem sobie: „Niech się dzieje, co chce”. Bardziej interesował mnie powrót do kraju i pokazanie tego filmu moim rodakom. Chciałbym, by pozwolił im przemyśleć na nowo kwestię własnego miejsca w świecie, a także tego, na co patrzą i kogo dostrzegają wokół siebie.

Joon-ho Bong na 72. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes; zdjęcie: materiały promocyjne
Joon-ho Bong na 72. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes; zdjęcie: materiały promocyjne

Bong Joon-ho:

Reżyser i scenarzysta, pierwszy Koreańczyk, który zdobył Złotą Palmę na MFF w Cannes. Zadebiutował w 2003 roku filmem Zagadka zbrodni, który otrzymał nagrodę za najlepszą reżyserię i najlepszy debiut na festiwalu w San Sebastian. W konkursie głównym w Cannes zadebiutował w 2017 roku filmem Okja, produkcji Netflixa. W dorobku Bonga znajdują się również takie filmy jak: The Host: Potwór (2006), Matka (2009) czy Snowpiercer: Arka przymierza (2013), które potwierdzają, że należy do twórców, którzy w sposób wyrafinowany łączą kino gatunkowe z arthouse’owym. W pełnych czarnego humoru opowieściach z pogranicza science fiction, horroru, kryminału czy thrillera diagnozuje też problemy epoki późnego kapitalizmu.

 

Czytaj również:

Walka klas
Doznania

Walka klas

Jakub Popielecki

Wśród reżyserów zapanowała moda na pouczanie widzów. Bracia Russo i Quentin Tarantino wystosowali oficjalne listy zabraniające spojlerowania ich ostatnich filmów. Joon-ho Bong poszedł jeszcze dalej. Tuż przed seansem Parasite twórca pojawia się we własnej osobie na ekranie kinowym, by poprosić odbiorców o dyskrecję. Nie powiem: całkiem słusznie. O ile trudno iść na Avengers czy Tarantina bez oczekiwań, jako widz-tabula-rasa, który nie słyszał nigdy o Marvelu czy Pulp Fiction, to da się obejrzeć Parasite „na czysto”. Polecam.

Oczywiście nieprzewidywalność Parasite była absolutnie do przewidzenia. Koreańczyk Bong wyrobił sobie nazwisko na myleniu tropów i drastycznych przeskokach między tonacjami, gatunkami i tematami. Jego Zagadka zbrodni (2003) czy Okja (2017) przyzwyczaiły nas, że „straszne” nie wyklucza „śmiesznego” ani nawet „wzruszającego”. Że „lekkie” może być zarazem „ambitne”. Nigdy wcześniej twórca nie wydobył jednak aż tylu nut z dysonansu między wysokim a niskim. W sumie aż się prosiło: tym razem historia sprzyja mezaliansom.

Czytaj dalej