Ricardo Piglia – rzemieślnik lektury
i
Creative Commons
Przemyślenia

Ricardo Piglia – rzemieślnik lektury

Katarzyna Tyszkiewicz-Borawska
Czyta się 7 minut

Urodził się w Adrogué, niedaleko Buenos Aires, w 1940 r. Dzieciństwo i młodość spędził w Mar del Plata, studiował historię na Universidad de la Plata. Zaczął prowadzić dziennik w wieku niespełna 16 lat i nie zarzucił tej praktyki do końca życia. Pracował dla kilku gazet i wydawnictw, zadebiutował tomem opowiadań Jaulario w 1967 r. W latach 70. wyemigrował do Stanów Zjednocznych, gdzie wykładał, między innymi w Princeton i na Harvardzie. Później krążył, pomiędzy Stanami a Argentyną, by wreszcie pod koniec życia wrócić na stałe do Buenos Aires.

Gdy umarł nieco ponad rok temu, 6 stycznia 2017 r., na literackiej scenie zrobiło się pusto. Był jednym z bardziej uznanych współczesnych pisarzy argentyńskich, i – to nie tylko moje zdanie – prawdopodobnie najbardziej oryginalnym.

Ricardo Piglia, mój mistrz, przypomniał jeszcze o sobie pośmiertnym wydaniem swoich (?) dzienników, trzech tomów opatrzonych przewrotnym (dla tych, którzy jego twórczości nie znali) tytułem Los diarios de Emilio Renzi (z hiszp. Dzienniki Emilia Renziego). Jego czytelnicy za to doskonale znali Renziego, alter ego pisarza, bohatera niemal wszystkich jego powieści. Te dzienniki nie mogły zostać zatytułowane inaczej.

Pamiętam pierwsze spotkanie: czwarty rok iberystyki, zajęcia z literaturoznawstwa, podczas których czytaliśmy Sztuczne oddychanie (w Polsce wydała je Muza, w arcymistrzowskim tłumaczeniu Basi Ja

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Akupunktura miejska
Doznania

Akupunktura miejska

Zygmunt Borawski

Wyglądają niepozornie. Przynajmniej nie tak, jak wyobrażamy sobie pozujących na modeli współczesnych architektów. Pamiętam je dobrze ze studiów. W towarzystwie profesorów, w większości mężczyzn, wyróżniały się tym, że nie nosiły przez cały rok szalików, nie były w całości ubrane na czarno i nie jeździły białym ferrari. No i jako jedyne z ówczesnej kadry profesorskiej w Akademii Architektury w Mendrisio były finalistkami najważniejszej europejskiej nagrody architektonicznej. Zdobyły również Srebrnego Lwa na architektonicznym Biennale w Wenecji w 2012 r. I co rusz zwyciężają w kolejnych konkursach na budynki uniwersyteckie.

Shelley McNamara wygląda nieco jak katechetka. Plisowane, długie spódnice, szerokie swetry, krótko ścięte włosy i surowa twarz. Yvonne Farrell to jej przeciwieństwo. Przypomina piosenkarkę z lat 80. Często ma na sobie coś skórzanego. A to spódnicę, a to kurtkę. I te blond włosy, lekko bałaganiarsko ułożone. Jakby wiecznie była gotowa do wyjścia na scenę. Obie mają przyjemny tembr głosu. Spokojny i kojący. Do tego mówią z wyjątkowym irlandzkim akcentem. Na ich korektach siedzi się w ciszy i maksymalnym skupieniu. One nie prawią. Raczej wyrażają własne wątpliwości albo dyskretnie chwalą. Wszystko z gracją, ale i stanowczo. Z ich architekturą jest dokładnie tak samo.

Czytaj dalej