Reżyserując obrazy, czyli malarstwo niewinnych czarodziejów
i
Widok wystawy "Agata Kus Horror Picture Show", 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński
Opowieści

Reżyserując obrazy, czyli malarstwo niewinnych czarodziejów

Stach Szabłowski
Czyta się 22 minut

Rok, który upłynął, należał do malarstwa. Wiele z najważniejszej sztuki, która w 2019 r. powstała w Polsce, zostało namalowane; wiele z najważniejszych wystaw wypełniały obrazy. Nie powinno więc dziwić, że koniec takiego roku może należeć tylko do malarki. Tak jest w każdym razie w Krakowie, gdzie swoją wystawę pokazuje Agata Kus. Zresztą wystawa to za mało powiedziane.

Trzydziestodwuletnia artystka podsumowuje pierwszą dekadę swojej twórczości; wypełniła pracami cały Bunkier Sztuki – ten pokaz, blisko 130 dzieł, to prawdziwe ekspozycyjne monstrum i nie darmo rzecz zatytułowano Agata Kus Horror Picture Show. Za wcześnie na retrospektywę? Nie w tym przypadku. Kus imponuje doskonałą, tradycyjną techniką i innowacyjnymi malarskimi konceptami narracyjnymi. Jej obrazowanie ma inscenizacyjny rozmach dawnego malarstwa akademickiego i współczesne tematy, opowiedziane z nową energią, efektownie i jednocześnie głęboko, jeżeli ktoś zechce dobrać się do drugiego i trzeciego dna jej prac.

Stach Szabłowski: Zacznijmy – oczywiście – do początku, od tytułu. Robisz w nim referencję do Rocky Horror Picture Show. Czyli obiecana zostaje groza, ale jeszcze bardziej rock opera i jeszcze, jeszcze bardziej burleska. Jak na tym tyle rysuje się twoje malarstwo? Jest horror? Czy bardziej wodewil? Opera i jej wysoki ton? Czy rockowa buntowniczość?

Agata Kus: Wydaje mi się, że na wystawie możemy znaleźć w jakimś stopniu wszystkie te konwencje – i żadnego bezpośredniego nawiązania do Rocky Horror… Natomiast, podobnie jak w filmie, otwiera się przed nami przestrzeń pełna wyrazistych postaci, różnych narracji oraz kontekstów i można wyobrazić sobie, że jest się w domu szalonego naukowca-wodzireja, który zaraz przeprowadzi nas przez swój osobliwy świat. Na ekspozycji możemy zobaczyć ponad 100 obrazów i ceramik z ostatnich 10 lat i jest to istny horror vacui kolorów, kształtów, miejsc i przedmiotów.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Czyli show?

Jest dużo humoru, ironii i groteski, ale większość z tych zabiegów służy również mówieniu o tematach ważnych, oscylujących wokół problematyk tożsamościowych i kulturowych. Gdy wchodzimy do pierwszej Sali, wesolutko wita nas beztroska impreza. Wystawę otwiera moja najnowsza praca, Idol, która przedstawia imprezę w Betelu, klubie znajdującym się za rogiem galerii. Widzimy tam grupę postaci za barem w hipnotycznym tańcu. Nad nimi, wyniesiony jak na ołtarz, króluje bożek poskręcany z drutu, przypominający z jednej strony Obcego, z drugiej monstrancję. To zmienia nastrój obrazu; postaci wydają się składać ofiarę, odbywać rytuał. Podobne ceremonie odbywają się w Krakowie codziennie, ale ten konkretny wieczór był bardzo wyjątkowy i elektryzujący. Zrobiłam wówczas pod wpływem nastroju chwili kilka zdjęć i już rankiem następnego dnia zaczęłam pracę nad obrazem.

Wrócimy jeszcze do tych imprez i rytuałów krakowskich. Ale najpierw chciałem cię zapytać, skąd w ogóle wzięłaś się w malarstwie? Należysz do jakiegoś artystycznego klanu? Zawsze o tym marzyłaś? Coś cię popchnęło w tym kierunku? Jak się zostaje profesjonalną malarką?

Dla dzieci język sztuki jest dość naturalny i większość z nich czuje się swobodnie, komunikując się za jego pomocą. Mądry rodzic potrafi ten potencjał wykorzystać i rozwijać go w taki sposób, że tworzenie staje się ważną częścią dziecięcego świata. Tak właśnie było w moim przypadku.

Ojciec jest malarzem, a mama psychologiem. Mama była mistrzynią w zadawaniu plastycznych pytań, wymyślaniu zadań, a ja spędzałam godziny na szukaniu odpowiedzi. Jednocześnie zachwycał mnie klimat i zapach pracowni taty. Wydawał mi się wtedy taki magiczny i wzniosły. Był to dla mnie bardzo dorosły świat, który miał swoje tajemnice.

Widok wystawy "Agata Kus Horror Picture Show", 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński
Widok wystawy „Agata Kus Horror Picture Show”, 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński
Widok wystawy "Agata Kus Horror Picture Show", 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński
Widok wystawy „Agata Kus Horror Picture Show”, 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński
Widok wystawy "Agata Kus Horror Picture Show", 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński
Widok wystawy „Agata Kus Horror Picture Show”, 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński

Może to brzmi jak niezła recepta na wyprodukowanie małej malarki, ale wówczas nie sądziłam, że będę profesjonalnie zajmować się sztuką. Sztuka była dla mnie oczywista i mocno ze mną zrośnięta. Nie przypuszczałam, że dzieci mogą tak łatwo utracić to połączenie w procesie dorastania. Szkoła drastycznie je zrywa, a potem wprowadza lichą namiastkę jako obowiązek. Okropność. Mnie się udało pozostać na linii.

A jakich miałaś mistrzów? Mistrzynie? Patrząc na Twoje ostatnie obrazy, myślę na przykład o Marcinie Maciejowskim. Ale wcześniejszych prac już nie koniecznie to dotyczy, zresztą Marcin to w sumie bardzo męska figura malarska. Od kogo najwięcej się nauczyłaś? Było jakieś malarstwo, w które byłaś zapatrzona, takie, w którym dostrzegałaś podpowiedzi dla siebie?

Moją największą inspiracją zawsze był świat realny, widziany, a punktem wyjścia do tworzenia obrazów była praca z natury, fotografia lub kolaż. Być może to najbardziej łączy mnie ze stylem Marcina Maciejowskiego. Korzystamy z podobnych źródeł. Ogromnie cenię dzieła Marcina, przede wszystkim za przyjemny, dojrzały dystans i poczucie humoru, które również dla mnie jest ważne, tak w malarstwie, jak i w życiu. Uważam, że jest to jeden z najlepszych współczesnych polskich artystów i jeden z niewielu, którego prace chciałabym mieć we własnej kolekcji.

Do nauki malarstwa podchodziłam klasycznie – ćwiczyłam umiejętności na setkach martwych natur, portretów, scen rodzajowych już od czasów gimnazjum i to na dużych formatach. Zawsze uwielbiałam starych mistrzów; nie ma okresu w sztuce, który by nie wydawał mi się interesujący. Kochałam symbolistów tak samo mocno, jak ekspresjonistów. Jako dziecko namiętnie kopiowałam w rysunku reprodukcje z dużego albumu Valentina Serova.

Gigantyczne wrażenie wywarły na mnie prace Adriana Gheniego, które widziałam dwa lata temu na jego indywidualnej wystawie w Pace w Nowym Jorku. U nikogo aktualnie nie wyczuwam takiej swobody i odwagi w malowaniu impastem. Tam są jakieś tony olejnej farby kładzionej pewnie i zdecydowanie przy jednoczesnym zachowaniu czytelności i perfekcji formy. Zachwycające.

Bardzo lubię ostatnio portrety i opowieści malarskie Kerry’ego Marshalla, rozedrgane impresjonistyczne kolory i postaci Nielsa Smitsa van Burgsta i zwariowane obrazy Genieve Figgis. Mocno działają na mnie takie zabiegi jak deformacje, zdecydowane i mocne stylizacje, przerysowania. Lubię w sztuce najczęściej to, czym sama się nie zajmuję i zajmować się, być może, nigdy nie będę. Nie ulegam malarskim modom; moim językiem jest figuracja i tworzę w jej obrębie od zawsze.

A Paulina Ołowska? Przez sześć lat byłaś asystentką w jej atelier. Jak tam trafiłaś? I co tam robiłaś?

Byłam chyba na czwartym roku studiów, a ona szukała kogoś sprawnego do pomocy. Paulina ogromnie dużo pracuje, realizuje wiele projektów naraz. I tak, okazjonalnie pracowałam z nią przy przygotowywaniu wystaw. Myślę, że to była ciekawa wymiana i obie nauczyłyśmy czegoś od siebie. Paulina potrafi dodać odwagi i wiary w sens pracy twórczej.

Pięknie to ujęłaś: jak na porządnym korporacyjnym podsumowaniu, he, he. Ale może Paulina Ołowska jest rzeczywiście kimś w rodzaju korporacji artystycznej? W końcu niewiele artystek w Polsce funkcjonuje na tak wysokim poziomie międzynarodowej kariery oraz rynku sztuki, na jakim działa Paulina. To jest next level shit. Czy pracując z Pauliną, miałaś wgląd w ten „level”? A jeżeli tak – jak ci się podobało?

Kontakt z Pauliną faktycznie daje jakiś wgląd do świata, do którego wciąż oficjalnie nie mam dostępu. Bardzo trudno dostać się do tego dużego, poważnego artworldu, który kojarzy się z kolekcjonerami kupującymi bez mrugnięcia okiem dzieła sztuki i prywatne wyspy, z absurdalnymi cenami za prace, celebrytami i apartamentami na Manhattanie. Nie idealizuję tego świata, ale też go nie demonizuję. Wszędzie można się odnaleźć i czuć dobrze. Trzeba pamiętać, by być wobec siebie i innych uczciwym, szanować ludzi i ich pracę. To brzmi naiwnie; mam świadomość brutalności tego środowiska, polityki i układów, ale nie mogę o tym wciąż myśleć, bać się wykonać kolejny ruch. Jestem malarką, moja motywacja do pracy wynika z mojego wnętrza – polityka i układy mnie niespecjalnie interesują. Nie chciałabym nigdy stracić serca i sił do tworzenia z powodu zbytniego koncentrowania się na konstruowaniu kariery. Wydaje mi się, że Paulina bardzo rozsądnie rozkłada siły, co pozwala jej dobrze funkcjonować w świecie sztuki, zachować wysoki poziom i dynamiczne tempo, a jednocześnie nie zwariować. Korporacja to za duże słowo, ale wydaje mi się, że projektowy i konceptualny styl sztuki, jaką uprawia Paulina, wymaga nieraz zespołu osób. Come on! Ile mamy artystów w Polsce, którzy tak dobrze sobie poradzili?! To jest imponujące i godne podziwu.

Ze szkoły sztuk pięknych do szkoły sztuk realnych – myślę, że taka edukacja, popracowanie u boku doświadczonej osoby, z dużą karierą, to jest niezłe, wręcz bezcenne dopełnienie nauki na Akademiach, które są trochę odklejone od realiów artworldu, zwłaszcza w jego międzynarodowym wydaniu.

Znajomość z Pauliną i wgląd w tryb pracy, który bardzo różni się od klimatu Akademii Sztuk Pięknych, to była ciekawa przygoda. Bycie artystą to sposób na życie, którego nie da się nauczyć w szkole. Trzeba dużo i nieustannie pracować, poznawać i uczyć się samemu. Szukać kontaktu ze światem sztuki, poznawać i oglądać. Rozwijać się i doskonalić umiejętności. Nikt za nas tego nie zrobi. Współpraca z artystami jest według mnie efektywniejsza i zdecydowanie bardziej przyjemna niż rywalizacja. Z Pauliną udało nam się zaprzyjaźnić i dotąd się wspieramy.

Przyjrzyjmy się teraz figurom, które pojawiają się w twoich figuratywnych obrazach. Młodość – jako doświadczenie, kondycja – to jeden z twoich tematów, tworzysz ikonografię hipsterskiego uniwersum, pokazujesz nową odsłonę nieznośnej lekkości bytu… Generacyjnie jesteś millenialsówą. Czy kłóciłabyś się, gdybym nazwał cię artystką pokoleniową – w tym sensie, że jednym z ważnych wątków twojej sztuki wydaje mi się praca nad uchwyceniem obrazu wrażliwości, nastroju twojej generacji?

Nie mam misji tworzenia obrazu swojego pokolenia i nie realizuję w tym celu żadnego specjalnego programu.

Coś ty? Nie masz ochoty, odegrać jakiejś doniosłej społecznej roli? W sensie formalnym malarstwa chyba już nie da się wymyślić od nowa – tyle razy to zrobiono – ale wciąż osoba, która maluje, zwłaszcza figuratywnie, może być medium, które wywołuje „ducha czasu”…

Portretowani przeze mnie ludzie to najczęściej osoby z bliższego i dalszego środowiska, najczęściej z Krakowa i Warszawy. Warto zaznaczyć, że jako artystka od bardzo dawna żyję w specyficznej bańce, która nie może być traktowana jako reprezentacja całego pokolenia. Środowiska artystyczne to zazwyczaj tolerancyjne osoby, często idealiści o wolnych zawodach. Wybiórczo postrzegają świat, bywają beztroscy i w swojej wrażliwości nieraz naiwni.

Niewinni czarodzieje XXI w.

Próbują się wymknąć, przynajmniej w jakimś stopniu, z rygoru konwencjonalnego stylu życia, więcej się bawić, odkrywać, przekraczać granice. To są często ludzie bardzo specyficzni, zdolni, inspirujący i lubię o nich opowiadać. To głównie artyści, nie jacyś tam hipsterzy. Chłopaki z zespołu Neal Cassady w stanie przed i po ostrych imprezach, osobistości ze środowisk knajpy Betel, Baza, Piękny Pies, w których często gościmy i które bywają miejscami narodzin wielu wspólnych projektów.

Niektóre osoby portretowałam kilkakrotnie w różnych odsłonach i seriach, np. graficzkę i tatuatorkę Karolinę Cecot czy mojego partnera Michała Dymnego. Ostatnio otworzyłam cykl figuratywnych obrazów olejnych o roboczej nazwie Kobiety. Portretuję znajome, wyjątkowe dziewczyny, które z powodzeniem wykonują interesujące zawody; te obrazy są swoistym hołdem dla wybranych modelek. Mam już – nawiązujący do Dziwnego ogrodu Mehoffera – portret mojej przyjaciółki, designerki, Magdy Jurek, dwa obrazy z blogerką Polą Nikiel, dziewczyny z zespołu Rosa Vertov.

Betel, Piękny Pies, artystki, muzycy – zwykle młodzi, ale przypominało mi się, że portretowałaś kiedyś również Marcina Świetlickiego. Czyżby to był nie tyle gen Y, ile krakowska bohema? Istnieje jeszcze coś takiego?

Nie wiem, jak bardzo się ta bohema zmieniła, bo kiedyś mnie w po prostu w niej nie było. Kraków to nie jest specjalnie duże miasto i ludzie z konkretnych środowisk mają wciąż swoje ulubione miejsca. Bardzo sobie cenię, że do Psa, teraz częściej nawet do Bazy u Pędzla czy do Betelu u Pandy i Kiwaka, możesz przyjść o każdej porze i zawsze spotkasz kogoś znajomego. Najlepsze imprezy przychodzą wtedy, gdy się ich najmniej spodziewasz.

W knajpach tworzą się swoiste niby rodziny. Ludzie się wspierają. Narysujesz coś koledze na okładkę, zrobimy razem koncert czy wystawę, po nocnym śmieszkowaniu powstanie pomysł na teledysk.

Marcin Świetlicki, o którym wspomniałeś, jest mistrzem w wymyślaniu setek współprac. Pewnie codziennie zakłada jakiś nowy zespół. Nawet gdy 90% z tych pomysłów nie wypala, pozostałe 10% przyniosło wielu osobom trochę satysfakcji. W tym raczej nie chodzi o pieniądze ani rozgłos, tylko o radość i twórcze przekształcanie rzeczywistości. To jest bardzo ludzkie i piękne.

Wiesz, pytam o tę bohemę z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że Kraków to kontrowersyjne miasto. Często źle się o nim mówi, a już chyba najgorzej mówią krakowianki i krakowianie. Z jednej strony, że zmienił się w pijalnię taniego alko dla turystów, że życie kulturalne jest festiwalowe, konserwatywne. A z drugiej strony, że ta bohema to trochę naftalina, siedzenie po kawiarniach, picie, gadanie, nic nierobienie, artystowskie pozy… Oczywiście ty dajesz twardy dowód, że z tym nierobieniem to nieprawda, w końcu pokazujesz na wystawie z półtorej setki prac, ale powiedz, jak jest z tym współczesnym Krakowem? To jest miejsce, w które energia wsiąka, czy można z niego energię czerpać?

Nie ma co nadmiernie fetyszyzować tego Krakowa. To tylko miejsce. Żywą tkankę tworzą ludzie i ona się zmienia, dojrzewa, starzeje się, czasem umiera, a potem odżywa. Ja nie mam problemu w wyciskaniu z niej hektolitrów radości i inspiracji, więc chyba nie jest tak źle. Trzeba wiedzieć, gdzie chodzić i z kim spędzać czas. Na tym to polega. Widocznie ci, co narzekają, nie wiedzą. Bez większych problemów da się znaleźć tlące się źródło energii, a cała zabawa polega na tym, żeby tę energię wyzwolić i doprowadzić do erupcji.

Te przypadkowe spotkania w knajpach, o których wspominałam, są niesamowite właśnie dlatego, że często wynika z nich jakiś piękny pomysł na wspólne działanie. Poza tym ciągle spotykam naprawdę wspaniałych ludzi. Bardzo jest mi tu dobrze.

Z Michałem czasem gościmy u siebie muzyków z zagranicy, z którymi Michał potem gra koncerty free improv w Bazie, Galerii, Alchemii czy gdzieś tam indziej. Wszyscy podobnie narzekają w stylu: „U was w tym Krakowie, to jeszcze coś się dzieje, bo u nas w Barcelonie to kiszka…”. Widać punkt widzenia, zmienia się wraz z punktem siedzenia.

Widok wystawy "Agata Kus Horror Picture Show", 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński
Widok wystawy „Agata Kus Horror Picture Show”, 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński

Kultura w Krakowie to nie tylko festiwale. Ostatnio pootwierało się kilka małych, ciekawych galerii, są eventy ewidentnie robione dla lokalsów, nie turystów, są kameralne koncerty z międzynarodowymi, dobrymi muzykami np. prowadzone przez Marcina Barskiego „Osobliwe poniedziałki”. Dla mnie jest tego aż zanadto, bo staram się przeznaczać jak najwięcej sił na pracę.

Nie mogę również powiedzieć, że jakoś szczególnie przeszkadzają mi ci demoniczni turyści, na których wszyscy tak się uskarżają – a mieszkam na Starym Mieście. Ja raczej to narzekanie porównałabym właśnie do smrodu naftaliny. Kraków to turystyczne miasto i zarabia na przyjezdnych dużo kasy, która miastu służy. Przykra jest ta niechęć do ludzi. Ja, gdy jestem turystką i gdzieś wyjeżdżam, mam nadzieję i wolę myśleć, że jestem mile widziana w miejscach, do których zawitam i tak też staram się podchodzić do naszych gości. Jasne, że przykro jest patrzeć na rozrabiających Angoli, zwłaszcza gdy drą się tylko po to, żeby się drzeć i śmierdzą kebabem, stojąc przy barze u miłego Pędzla. Trudno.

No tak, Kraków to tło, tylko – i aż – bo jednak czasem jest wyraźnie widoczne na Twoich obrazach, zwłaszcza w tych nowszych. We wcześniejszych z kolei wiele inspiracji czerpałaś z kina. Bergman, Saura, raczej klasyczne rzeczy niż współczesna popkultura, i raczej mroczne źródła niż krzepiące historie, czasem wręcz prawdziwe jądra ciemności: pamiętam obrazy, w których cytowałaś motywy z Szeptów i krzyków czy Nakarmić kruki. Ale nawet jeżeli rzadziej sięgasz dziś po filmowe inspiracje, mam wrażenie, jakbyś swoje obrazy nie tylko malowała, lecz również inscenizowała je, reżyserowała, realizowała w nich rodzaj scenariuszy. A może to nie kino, tylko teatr? Czy myślisz o swoim malarstwie w takich kategoriach?

Tak, i to coraz intensywniej. Bardzo ważna jest dla mnie narracja w obrazie i staram się eksperymentować z budową obrazu, by ją prowadzić w sposób bardziej przemyślany. By zerwać z liniową narracją, nadaję obrazom formę przypominającą kolaż. Wszystkie elementy są malowane, ale wyraźnie odcinają się od siebie, pochodzą z różnych, czasem zupełnie ze sobą niezwiązanych źródeł. Już sama selekcja i zestawienie odseparowanych scen, przywodzi na myśl pewien kod, rebus, czy swoiste pismo obrazkowe. Dopiero zestawione ze sobą, sceny tworzą razem nowe znaczenie, jakąś opowieść. Można te sposoby oczywiście odnosić do innych współczesnych dziedzin sztuki, które grają formą i różnymi sposobami opowiadania i jest to nie tylko film i teatr, lecz także literatura. Zawsze wydawało mi się, że obrazom jest najbliżej do nowej poezji, ale może się mylę.

W starszych obrazach, w których sięgam po cytaty filmowe, interesuje mnie zawsze coś podobnego – jakieś ważne, mocne momenty przejściowe, chwile wewnętrznej zmiany bohatera, którego losy znamy z opowieści filmowej, a które ja wydobywam i staram się mocniej zaakcentować, dociążyć. Tak jest w tych zbliżeniach, elektryzujących dotykach bohaterów Bergmana, w portretach dzieci; czy to Aleksander, czy Ana Torrent – wszyscy uchwyceni są w momencie przeobrażenia, magicznej transgresji. Są to przeistoczenia niewinnego dziecka w ofiarę lub oprawcę, chwila podjęcia decyzji o rezygnacji lub walce. Teatralność tych uniesień zawsze wydawała mi się niezwykła i atrakcyjna. Mam też takie obrazy, które według mnie są wręcz sceniczne, jak Nosferatu, Lacrimosa, Professional Losers. Scena i teatr dogoniły mnie też z innej strony. Wspominany już Michał Dymny, którego portrety oraz świat, w którym mnie wprowadził, chętnie maluję, pochodzi z bardzo teatralnej rodziny; również z tego powodu stał się to temat mocno obecny w moim życiu. Kto wie, może kiedyś uda mi się wkroczyć w to środowisko i zasilić nim swoją pracę? Na moich obrazach umieszczam coraz więcej modeli – aktorów, a kompozycje coraz bardziej się rozbudowują. Cieszy mnie, że te prace ewoluują, przeobrażają się. Jestem cały czas w drodze.

W przeszłości zdarzało ci się przypalać obrazy papierosami, cytowałaś kino, archiwalne fotografie. W pracach z ostatnich lat bierzesz jednak na warsztat raczej sceny z życia wzięte i doskonalisz tradycyjną, akademicką technikę malarską pochodzącą jeszcze sprzed modernistycznej rewolucji. Właściwie zbliżałabyś się do realizmu, gdyby nie techniki montażowe – łączenie różnych planów czasowych, różnych przestrzeni w jednym kadrze. Od eksperymentu z formą interesują cię o wiele bardziej eksperymenty z technikami narracyjnymi w ramach malarstwa. Czy według ciebie to medium – malarstwo – ma szansę w konkurencji z innymi, cyfrowymi językami wizualnego opowiadania? Co takiego może dać nam malarstwo, czego tamte dziedziny nie mogłyby nam dać? I w jaki sposób?

Trudno mówić o konkurencji malarstwa z innymi językami sztuki. To dziedzina dysponująca ograniczonymi środkami w porównaniu z literaturą czy filmem, ale potrafi nieść za sobą bardzo mocny przekaz i silnie oddziaływać na odbiorcę. Przede wszystkim w odróżnieniu od filmu, muzyki czy literatury, obraz to jednak artefakt, przedmiot, na którym widocznie prezentuje się zakomponowana treść. Treść nie musi być oczywista, może podlegać skrajnie różnym interpretacjom.

Oglądanie obrazu trwa krótko, tyle, ile zajmuje ogarnięcie go spojrzeniem, ale oddziaływanie malarstwa potrafi mieć długie i wielopoziomowe trwanie…

Nie zapominajmy, że dzieła malarstwa to często piękne przedmioty pożądania, obiekty kolekcjonerskie. Zdobywanie i posiadanie ich przynosi ludziom satysfakcję. Tacy jesteśmy. Obrazy umieszczone w domu niejednokrotnie zmieniają go i mogą mieć swój wpływ na kształtowanie nastroju czy zachowań domowników. Pamiętasz na pewno opowieści Tomasza Beksińskiego, jak tłumaczył się, że jego trudny charakter jest efektem życia z niepokojącymi obrazami ojca.

Do konkurencji wspomnianych dziedzin coraz częściej aspirują niedoceniane dotąd gry komputerowe. Czy widziałeś, jakimi cudem sztuki jest Red Dead Redemption 2, stare dobre GTA V, Wiedźmin 3? Nie jesteś już tylko biernym odbiorcą, sam animujesz, kształtujesz i prowadzisz narrację w rozbudowanym, szczegółowym, niezwykle iluzyjnym świecie. Porządnie zrobione gry sugestywnie przenoszą odbiorcę w miejsce i czas przedstawiony, jak filmy i książki, ale nadają mu dodatkowo sprawność i silnie angażują. Są estetycznymi majstersztykami. Kiedyś moja znajoma doktorka Katarzyna Trzeciak, krytyczka i badaczka literatury, rozpoczęła bardzo długą dyskusję barową od tezy: „Red Dead Redemption 2 jest najlepszym tekstem kultury ostatnich 40 lat. Zmień moje zdanie”. Kolega stanął po stronie Prousta i biedny bronił go w zaciętej walce przez godzinę lub dwie, gdy znajdowałyśmy kolejne argumenty afirmujące grę. Nie wiem, dlaczego ludzie wciąż wzbraniają się przed traktowaniem gier komputerowych jako dzieł sztuki. Może to z powodu braku romantycznego autora-geniusza, którego mitem nadal lubimy się wszyscy podniecać? Niedawne dodanie gry The Sims 2000 do kolekcji MoMA wydaje się milowym krokiem w tym kierunku, ale ciekawe, ile jeszcze minie czasu do momentu, w którym zarówno krytycy, jak i odbiorcy znajdą dla gier odrębną kategorię w historii sztuki.

Podejrzewam, że kłopot z dostrzeżeniem w grach dział sztuki w tradycyjnym sensie może rzeczywiście wynikać z braku owego autora, o którym mówisz. Nie chodzi nawet o geniusz, romantyczny mit. Raczej o to, że w grach nie słychać głosu mówiącego do ciebie narratora – nawet jeżeli bohaterowie są, skądinąd niezwykle złożonymi, kreacjami imponującymi wizualnie i dramaturgicznie. Kto jednak w nich mówi? Nie wiem, czy paradoksalnie element interaktywny najbardziej nie oddala gier od sztuki: ich istotą jest wpływ, jaki gracz wywiera na świat gry. Z tego punktu widzenia gry bardziej przypominają chyba życie niż sztukę. Im są doskonalsze, tym bliższe są tego pierwszego – i dalsze drugiego. Czy nie dlatego zresztą malujesz obrazy, zamiast zająć się tworzeniem gier? Używasz realistycznej techniki, ale bierzesz ją przecież w nawias montażu, różnych narracyjnych zabiegów. I choć motywy twoich prac bywają „z życia wzięte” i potrafisz namalować tak, żeby „było, jak żywe”, to przecież nie chcesz chyba, żeby twoje obrazy myliły się z życiem? One mają być – no właśnie, oto pytanie: czymś więcej? Czymś innym?

Obraz powinien być obrazem i niczego nie udawać. Nie lubię, gdy moje malarstwo przekracza granicę iluzji rzeczywistości – wolę, gdy dobrze widoczny jest sposób położenia farby, gest, budowa plamy. Zawsze największe wrażenie robiły na mnie prace, których powierzchnie budowane są pozornie chaotycznie, pospiesznie i niedbale – gdy patrzy się na nie z bliska, bo już z niewielkiej odległości układają się w idealną całość, jak błyszczące sukienki Infantek Velázqueza. Ten brak interaktywności malarstwa, którego wartość podkreślasz, faktycznie jest istotny. Namalowani ludzie, miejsca i historie zostają przez obraz wyniesione, dostrzeżone i nadana jest im większa wartość. Sugeruje to oglądającemu, że wybór był w jakimś sensie ważny i znaczący, że powinien się skupić, otworzyć na odbiór i pewnie to jest część tej niezwykłości i magii malarstwa.

Widok wystawy "Agata Kus Horror Picture Show", 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński
Widok wystawy „Agata Kus Horror Picture Show”, 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński
Widok wystawy "Agata Kus Horror Picture Show", 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński
Widok wystawy „Agata Kus Horror Picture Show”, 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński
Widok wystawy "Agata Kus Horror Picture Show", 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński
Widok wystawy „Agata Kus Horror Picture Show”, 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński

Moje obrazy są inspirowane rzeczywistością i często przedstawiają wydarzenia proste, ale zarazem osobliwe, odnoszące się formą do kolejnych znaczeń. Na przykład w Mater Boreliozie, gdzie widzimy skąpany w mroku dziwny zabieg, rytuał wykonywany przez rozczochraną, przygarbioną kobietę odgrywającą rolę jakiejś znachorki lub wiedźmy. Mężczyzna ma podniesiony podkoszulek, trudno powiedzieć po co, a światło w obrazie nawiązuje do malarstwa Caravaggia czy de La Toura. Klucz do interpretacji znajduje się w tytule i ujawnia prozaiczność faktycznej sytuacji – usuwania wbitego w ciało kleszcza. Takie wieloznaczne i trochę tajemnicze obrazy cieszą mnie najbardziej.

W pewnym sensie wracamy tu znów do Krakowa. W końcu malujesz w mieście, które było kiedyś stolicą symbolizmu w polskiej kulturze. Znaczenie później symbolizm został wyparty przez konceptualizm, krytyczną teorię; w sztukę zostały zainwestowane ogromne zasoby rozumu. Czy tobie mimo wszystko bliskie jest myślenie w kategoriach symbolicznych? Patrząc na twoje obrazy, sceny z życia współczesnych „niewinnych czarodziejów”, sceny z imprez, studiów tatuaży, alternatywnych koncertów, ma się wrażenie, że kryje się za tymi przedstawieniami coś więcej, niż to, co da się w nich zobaczyć. Czy wierzysz, że rzeczywistość, codzienność ma swoje drugie dno, ukryty sens – taki, do którego można dotrzeć za pośrednictwem sztuki, malarstwa?

Nie jestem zwolenniczką nadmiernej sakralizacji ani rzeczywistości, ani sztuki. Nie wierzę w uobecnienia, bo to nie leży w mojej naturze.

Widzenie to proces umysłowy. Im większe mamy kompetencje, wyobraźnię, intuicję, doświadczenie czy wrażliwość, tym więcej jesteśmy w stanie dostrzec i odnaleźć nie tylko na obrazie, ale po prostu w świecie. A dostrzec znaczy też zrozumieć i poczuć.

Ja celowo buduję takie otwarte treściowo kompozycje, żeby chętny i uważny umysł mógł mieć przyjemność w odnajdywaniu kolejnych możliwości interpretacyjnych, znaczeń, nastrojów i treści. Ale to od kompetencji poznawczych oglądającego zależy, czy te treści się objawiają, czy nie.

Prosty obraz jak Professional Losers, przedstawiający zestaw perkusyjny, nie jest tylko portretem instrumentu. Dla mnie jest to obraz melancholiczny, opowiadający o niewykorzystanym potencjale, niezaspokojonej ambicji, o samotności i braku uznania. Jednocześnie tli się tam jakaś nadzieja, gotowość to wykorzystania szansy, gdy ta nadejdzie.

Oczywiście, na takich bębnach wciąż można zabębnić, choć chwilowo milczą. Wiele z twoich obrazów można by zaliczyć do kategorii egzystencjalistycznej: dekoracje są współczesne, ale przedstawienie, które jest tu inscenizowane, to jest uniwersalny, ponadczasowy scenariusz; arogancja młodości, chwile euforii podszyte melancholią, lub odwrotnie, dramat albo farsa życia – nie wiem, który gatunek jest ci bliższy, ale czasem trudno je rozróżnić. Nie angażujesz za to malarstwa bezpośrednio w debaty polityczne, konflikty społeczne? W Polsce jest ostatnio dużo ostrego, bezpośrednio zaangażowanego politycznie malarstwa. Czy ciebie – jako artystki, nie obywatelki – te tematy w tej chwili nie interesują?

To nie jest do końca prawda. Wiele z moich obrazów zahacza o problematykę kulturową i społeczną, niektóre wręcz są w tym duchu budowane celowo. Na przykład Matka, która pojawiła się ostatnio na prawie wszystkich słupach w Krakowie, reklamując wystawę w Bunkrze Sztuki.

Obraz przedstawia nagi tors kobiety trzymającej w ramionach kota zamiast dzieciątka. Kot próbuje wyrwać się z uścisku, fuka. Pierś matki jest cała podrapana, krwawiąca. Jest to obraz nie tylko o trudnej relacji dziecka i matki, ale również o bolesnym aspekcie poświęcenia, jakie kobiety muszą czynić, a które często się ignoruje lub uznaje za naturalne.

Plakaty, co niespecjalnie mnie dziwi, są cenzurowane i stają się obiektami wandalizmów. Ludzie brutalnie wyrywają pierś na plakacie, zamazują, nawet wypalają. A to nie jest przecież wulgarne przedstawienie kobiety. To jest namalowana matczyna pierś, a nie pornografia!

Tych kobiecych wątków jest w moich obrazach naprawdę dużo. Cały cykl inspirowany Peleasem i Melizandą do opery Debussy’ego w reżyserii Katie Mitchell jest krytyką podporządkowania narzuconym przez społeczeństwo rolom. Z kolei Maternidad jest formą docenienia heroicznej kobiecej pracy jako matki – bohaterki. Podobnie Jadwiga 2017 nawiązująca formą do pomnika nagrobnego. Chociaż w tym przypadku zaakcentowane jest poświęcenie i ofiara, jaką ponosi młoda matka, dla której posiadanie potomstwa w pewnym sensie łączy się ze śmiercią towarzyską.

Bardzo duża, starsza seria moich prac zarówno malarskich, jak i wideo przedstawia wizerunki dziewcząt z nazistowskiej organizacji Glaube und Schönheit zajmującej się przygotowaniem kobiet do roli wzorowych żon i gospodyń domowych dla mężczyzn mających powrócić po wygranej wojnie do kraju. Z kolei delikatnej sprawie kochanki komendanta obozu koncentracyjnego w Płaszowie poświęciłam całą swoją pracę doktorską.

To fakt, że dyskurs feministyczny dochodzi wyraźnie do głosu w twoich pracach, nie bez powodu uczestniczyłaś przecież w tym roku w turbofeministycznej wystawie Farba znaczy krew w MSN. Szukasz jednak w tym dyskursie raczej momentów uniwersalnych niż języka uprawiania publicystki, czy prowadzenia bieżących polemik politycznych.

Bezpośrednich odniesień do polityki jako takiej nie zamierzam wprowadzać do swojej twórczości, bo się nią po prostu brzydzę. Zawsze znajdą się tacy, co z chęcią będą się w tym babrać, ale to na pewno nie jest moje powołanie. Nie jestem typem mędrka ani nachalnego moralizatora. Czasem robię drobne, krytyczne, żartobliwe prace, takie jak Polska – glazura łazienkowa. Jest to seria płytek ceramicznych w kształcie mapy Polski. Położone na nią białe szkliwo, w procesie wypalania uwalniało przypadkowe wykwity czerwieni, dzięki czemu moje Polski wyglądały jak trawione chorobą wieku dziecięcego. Ciekawie i jeszcze mocniej działały na ekspozycji poprzedniej wystawy, która zbiegła się w czasie z ogólnokrajową histerią z powodu powrotu odry, która miała odrodzić się za sprawą antyszczepionkowców. „Przejdziem Wisłę, przejdziem Odrę…” aż ciśnie się na usta. Kilka płytek, w wyniku katastrofy w piecu, skleiło się z pracą Mandala, która jest po prostu ceramiczną pizzą. Zrobiły przemarsz z ziemi polskiej do włoskiej i teraz odgrywają rolę sera.

Czyli nie da się do końca ukryć przed genius loci, uciec przed polską pizzą. Tobie jednak udało się nie ugrzęznąć w tym roztopionym narodowym serze. Gratulacje!

Widok wystawy "Agata Kus Horror Picture Show", 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński
Widok wystawy „Agata Kus Horror Picture Show”, 2019, Bunkier Sztuki, zdjęcie: Marcin Świdziński

„Agata Kus Horror Picture Show”
Bunkier Sztuki, Kraków do 19 stycznia 2020 r.
kuratorka: Delfina Jałowik
www.bunier.art.pl

Czytaj również:

W uścisku Saturna
i
Teofil Ociepka, „Górnik w lesie”, 1956 r.; zdjęcie: zbiory Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie
Przemyślenia

W uścisku Saturna

Libera wybiera, czyli subiektywny poczet polskich artystów
Zbigniew Libera

Teofilowi Ociepce przyszło w życiu malować pod opiekuńczymi skrzydłami PZPR, ale tak naprawdę jego sztuce patronowały daleko bardziej niematerialne byty.

Urodził się w 1892 r. w Janowie pod Katowicami. Ojciec Teofila był górnikiem w kopalni Kaiser, która od 1946 r. nosi nazwę Wieczorek – na cześć działacza ruchu robotniczego i powstańca śląskiego. Matka Teofila pracowała jako gospodyni u burmistrza pobliskich Szopienic. Mały Teofil, podobnie jak jego rówieśnicy, ukończył elementarną Volksschule, przeznaczoną dla rdzennych mieszkańców Górnego Śląska. Kiedy chłopiec ukończył 14 lat, jego ojciec zginął w wypadku pod ziemią i Teofil musiał podjąć pracę, aby wspomóc matkę w utrzymaniu rodziny. Ponieważ był zbyt wątły do pracy w kopalni, próbował swoich sił kolejno jako goniec magistracki, pomocnik w gospodzie, urzędnik pocztowy, pracownik kolejowy, a wreszcie kancelista.

Czytaj dalej