Retro
i
zdjęcie: Cameron Venti/Unsplash
Doznania

Retro

Agnieszka Osiecka
Czyta się 17 minut

— A co zrobimy z Alicją?

Tyle mieli o mnie do powiedzenia. Zresztą trudno im się dziwić, wystarczyło na mnie spojrzeć i każdy wiedział, że coś jest nie tak. Na studia za wcześnie, na balet za późno i tak dalej. Wszyscy inni urządzili się jakoś sami przez się; Dick został w wojsku, Bernie wyszła za mąż, zanim jej piersi wyrosły, a Alan lada dzień wsiąknie w ten interes z zabawkami i będzie święty spokój. Ja to co innego, mam diabelnie krótki wzrok, a nogi chude i długie, i do niczego to nie prowadzi.

Ojciec wie, co robi, kiedy pyta: — A co zrobimy z Alicją? Ale wtedy już jest po kolacji i matce nie chce się odpowiadać, albo mówi na odczepnego:

— Daj spokój, John, to nie jest zła dziewczyna. W najgorszym wypadku zostanie po prostu miłą osobą. Weź dla przykładu panią Jones. Czy to nie jest przyzwoita miła osoba?

Ale mnie się cholernie nie chce zostać przyzwoitą, miłą osobą. Ile razy ludzie mają do nas przyjść na kolację i matka chce zaprosić tę Jones, to jakoś nic z tego nie wychodzi i staje na tym, że dzwonimy do Baxterów, bo ojciec ma z nim do załatwienia jakieś kredyty, a ona jest ruda.

Zresztą pal diabli zapraszanie, w ogóle mi na tym nie zależy. Postanowiłam zostać człowiekiem pióra, pisarką, literatką, i tak dalej, jakkolwiek śmiesznie by to nie brzmiało. Całe nasze miasto wie, że jestem oryginałem, chociaż nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa, ba, nie powiedziałam nawet pierwszego. Ale pokażcie mi takiego spryciarza, który z tych wszystkich Brownów, Colgate’ów i Smithów, z tych piegusów ledwie oderwanych od nocnika, skleciłby obsadę prawdziwego, najprawdziwszego przedstawienia? Dobrze! A teraz pokażcie mi takiego, który powie, że Śpiewająca Liszka nie była prawdziwym, najprawdziwszym przedstawieniem? Oczywiście, są wśród rodziców tacy, którzy uważają, że nie powinnam wścibiać nosa w nie swoje sprawy, że w ogóle nie powinnam prowadzić teatru szkolnego, ani akcji Zdarzenia w parku, ani niczego takiego, tylko powinnam uczyć te wszystkie przekarmione kluchy rachunków i gramatyki angielskiej, a najlepiej od razu grania na giełdzie. Bardzo proszę, grajcie sobie i w durnia, ale nie ze mną.

W końcu każde dziecko wie, że to ja puściłam na cały regulator piosenkę Toma Paxtona „Czego się nauczyłeś w szkole” — i to akurat w dniu rozdania świadectw! To jest pierwszorzędna piosenka i gdyby Paxton jej nie napisał, ja sama musiałabym ją napisać. Chodzi o te wszystkie bujdy, że Waszyngton nigdy nie skłamał, że żołnierze kochają umierać na wojnie, i tak dalej. Zresztą, co tu dużo gadać. Nawet mądrzy nauczyciele muszą w końcu zgłupieć pod wpływem dzieci i ani myślę do końca życia pozostawać w szkole. Najważniejsze, żeby nie dać się wessać, a dziecinność jest jak bagno i człowiek się wciąga, sam nie wie kiedy.

W pierwszy czy drugi dzień pracy wydaje ci się idiotyczne to, że młody Clark wpuścił Blumowi muchę za kołnierz, ale gdzieś tak po miesiącu czujesz, że cała twarz robi ci się gorąca z przejęcia, kiedy słyszysz taką historię, a po roku już o niczym innym nie umiesz mówić, i to jest znak, że musisz opuścić szkołę i zwiewać, gdzie pieprz rośnie.

Ja zawsze staram się brać wszystko na chłodno. To przecież dzieci nazwały mnie śpiewającą liszką. I co z tego? Nic!

To jasne, że chodziło im o moją długą szyję, duże okulary i nieoczekiwany, wysoki głos, który jest moją specjalnością. Najważniejsze jest się nie przejmować, tylko starać się uczynić z własnego zeza fresk, księżyc, brylantową łezkę. Dlatego nazwałam moje widowisko Śpiewająca Liszka i dlatego, zwłaszcza pod koniec roku, kiedy fama po mieście się rozeszła, rodzice po prostu zadręczali mnie, żeby ich kluchy dostały w Liszce choć zastępstwo.

Dlatego też ten człowiek z filmu, Leonidas (Leonidas!), ledwie pojawił się w mieście, przyszedł do nas na przedstawienie i sama widziałam, jak się bawił: jakby nie był z filmu. Dzień czy dwa później spotkałam go na przyjęciu u Baxterów i, dziwna rzecz, stał ze mną chyba z piętnaście czy dwadzieścia minut, chociaż było tam pełno pięknych dziewczyn, do których, rzecz jasna, nie należałam. To jest dziwny człowiek, ten L. Ma białe, białe włosy i czarne, czarne brwi. Wydaje się, że jedno albo drugie musi być farbowane, ale chyba nie jest. Tak samo z tym jego opowiadaniem. W tym, co mówi, nie wszystko trzyma się kupy, ale jednak chyba nie kłamie. Do Stanów przyjechał z Grecji, starym okrętem, który wyglądał jak dorożka. Zaraz potem przeniósł się do Kalifornii i zaczął robić filmy, najpierw krótkie, reklamowe, a potem coraz dłuższe, oparte na starych baśniach w dzisiejszym kostiumie. Tych filmów nikt u nas nie widział, ale on mówi, że to było bardzo dawno, a w naszym mieście nie ma ani jednego kina typu „Classics” (jedno było, ale przerobili je na kino dla samochodów). Potem L. rzucił robienie filmów. Stary Baxter spytał go, czy to było w czasie kryzysu, bo on wszystko porównuje z tym swoim interesem z zabawkami, ale naturalnie to było zupełnie inaczej, po prostu bardziej romantycznie.

Jak długo można robić filmy? L. zapragnął nowej przygody, przerzucił się na teatr i zaczął robić takie rzeczy, jakie mniej więcej ja teraz robię: Zdarzenia w parku, i tak dalej. Oczywiście na to wszystko było za wcześnie i L. zbankrutował (jakoś tak bardzo prosto i ładnie o tym powiedział). Później musiał przez lata całe przychodzić do siebie, a teraz, od dłuższego czasu, ma olbrzymią uczelnię fachu teatralnego, która mieści się na samej głównej ulicy w Hollywood. Czasami, dorzucił, kiedy praca na uczelni mu pozwala, zajmuje się „robieniem gwiazd”.

— To znaczy, jest pan agentem? — spytał po chamsku Baxter, ale L. tylko się uśmiechnął i powiedział, że uprawia to dla sportu. Okazuje się, że on po prostu zna mnóstwo ludzi i że to dla niego nic nie jest. Przyjeżdża, powiedzmy, jakiś mało znany aktor z Europy i zajęłoby mu mnóstwo czasu poznanie JAKICHKOLWIEK ludzi, a L. po prostu tylko czeka do soboty, zabiera go na przyjęcie i przedstawia mu WSZYSTKICH ludzi. Albo robi mu zdjęcie z Gregorym Peckiem czy z Dylanem, albo wprowadza go do którejś z tych pań z Bulwaru Zachodzącego Słońca i ten aktor już jest dobry, a w każdym razie lepszy. L. nie bierze za to żadnych pieniędzy, tylko się cieszy, że może być dobry albo, powiedzmy, że może sobie na to pozwolić.

Zapomniałam powiedzieć, że L. pożegnał się ze mną bardzo serdecznie. — Żal mi cię tu zostawiać, Śpiewająca Liszko.

— Niech pan się nie martwi, na pewno kiedyś przyjadę.

— Przyjedź, zrobię z ciebie gwiazdę.

— Chyba nie myśli pan, że chcę zostać aktorką (przez chwilę byłam wściekła. Niech nie robi ze mnie idiotki!).

— Ależ, Alice, nie bądź dzieckiem. Wiem, że jesteś literatką i zrobisz, co zechcesz. Ale starzy brodaci przyjaciele przydają się także pisarzom, prawda? Mam w swojej posiadłości takie trochę potargane, trochę krzywe drzewo cytrynowe. Fotografowałem już pod tym drzewem wszystkich sławnych ludzi z Hollywood. Przyjedziesz, zobaczysz. Będzie tam na ciebie czekał cień Gertrudy Stein.

To z cieniem wydało mi się pretensjonalne, ale miłe. Na wszelki wypadek wysłałam mu kartkę z życzeniami na Nowy Rok, a potem jakoś o tym wszystkim zapomniałam, bo tyle się działo w naszym życiu, że prawie dostałam rozstroju nerwowego.

Przewalił się przeze mnie ślub Bernie, oczywiście z histeriami, pożar w szkole, a przede wszystkim potworna recenzja ze wznowienia Śpiewającej Liszki, o której nie chcę nawet pisać, żeby się nie wykończyć. Stosunki w naszym mieście są takie, że po tego rodzaju podłej recenzji człowiek się po prostu boi wyjść na ulicę. Każda znajoma twarz wygląda jak pustynia. Z drugiej strony — strach pomyśleć o zmianie stosunków! To, co mamy, jest potworne, ale swojskie i umiem to opisać. Na pamięć znam tę całą piramidę, gdzie na spodzie siedzą tacy ludzie jak Fernando, bez adresu i daty urodzenia, potem Czarni z zachodniej strony miasta, potem Czarni ze wschodniej strony miasta, potem tacy ludzie jak mój ojciec, którzy wieczorami podliczają coś z ołówkiem w ręku, potem po prostu miłe osoby, jak pani Jones, potem tacy jak Alan, którzy z początku robią dużo hałasu, ale wiadomo, że w końcu wżenią się w ten interes z zabawkami, potem ci, co jeżdżą pokazać pieniądze na Florydę, potem ci, co nie muszą zmieniać nazwiska ani jeździć na Florydę, potem ci, co mają własną wyspę, i tak dalej i tak dalej, aż do czubka, albo z powrotem. Czasem wydaje mi się, że umiałabym na tym wszystkim grać jak na fortepianie, i co napiszę, to lecę z tym do Fernanda, bo tylko z jego nory widać, jak jest naprawdę.

Fernando, kiedy jest trzeźwy, to nic przeważnie nie mówi, ale ja przez skórę czuję, że on, jako clochard czy wyrzutek, czy jak go w końcu nazwać, też by wolał, żeby się nic nie zmieniło, bo musiałby wstać, wyjść z nory i rozejrzeć się, a tak, to leży do góry brzuchem i wszyscy w mieście wiedzą, co to znaczy i przeciwko komu on tak leży.

Możecie powiedzieć, że się boję. No dobrze, to prawda. Boję się jak wszyscy diabli jakiegoś nowego punktu widzenia. Niech mi na przykład każą spojrzeć na człowieka, na byle którego człowieka od strony jego dziurek od nosa!? Kto mi się objawi? Co to za postać? Co to za stwór?

O, nie, nie! Dajcie mi święty spokój, dosyć już się napatrzyłam z tej normalnej strony i teraz chcę z tym coś zrobić. Przede wszystkim chciałabym pisać od razu do filmu. Po co potem przerabiać? Wszyscy poważni ludzie teraz tak robią: piszą od razu do filmu. Zresztą co tu owijać w bawełnę, kiedy sprawa i tak lada chwila się wyda. Przecież Fernando też pisze dla filmu. Oczywiście, to nie zaczęło się tak prosto.

Zaczęło się od tego, że za byle jaką pijacką rozróbkę zaczęli Fernanda zamykać. Najpierw go to bawiło, ale wszyscy wiedzą, że on się łatwo nudzi, więc któregoś dnia puścił plotkę, że go przymykają, bo wygaduje na gubernatora! No, tego było trochę za dużo. Ostatecznie, jak nasze miasto naszym miastem, nikogo nie przymykano za wygadywanie na gubernatora, a poza tym wszyscy wiedzą, że gubernator stąd pochodzi, urodził się tuż za sklepem pana Baxtera i po prostu głupia historia. Tak czy siak, wszystko doszło do góry i przestali Fernanda przymykać, mógł robić, co mu się podobało i godzinami leżał na plecach w miejscach z zakazem parkowania i raz nawet gubernator, przechodząc tamtędy, podał mu rękę. Odtąd nawet kluchy cisnęły się do Fernanda z łapą, „Głos” opublikował jego zdjęcie i po prostu nie było dla niego wyjścia: musiał wyjechać. Po paru tygodniach dowiedziałam się w drogerii, że przysłał kartkę do Sally, że jest w L.A., mieszka w hotelu i pisze do filmu.

Wszystko to kosztowało mnie masę upokorzeń. Otóż Fernando mówił zawsze po pijanemu, że tylko ze mną się ożeni, a jednak kartkę przysłał do Sally. Każdy, kto wchodził do drogerii, bardzo się temu dziwił i w zasadzie każdy był po mojej stronie. Chciało mi się płakać, ale z drugiej strony postanowiłam odrzucić sprawy osobiste i popatrzeć na to wszystko z czysto profesjonalnej strony. Ostatecznie Fernando zaczepił się w filmie, zna reżyserów i chociaż jednego mógłby mi odstąpić, wiem, że nie jest skąpy. Tak czy siak, wyciągnęłam od Sally adres tego hotelu i dzwonię.

Były z tym całe historie, ale w końcu jest, poznaję go, słyszę głos Fernanda, głos blondyna, który udaje bruneta.

— Jestem wrak, Liszko — powiada — jestem wrak.

— Wiem, Fernando, wiem, ale nie o to teraz chodzi. Czy nie mógłbyś mi pomóc? Przerobiłam Śpiewającą Liszkę na scenariusz i nie wiem, co dalej.

— Nieważne. Trzeba iść przez życie jak burza.

— No właśnie. Chciałabym, wiesz… Chciałabym to pchnąć… I myślę, że ty… Po staremu…

— Nieważne. Wszystko nieważne, kochanie moje.

— Jak to nieważne? Mówiłeś, że się ze mną ożenisz, a teraz…

— Ożenię się, kochanie moje.

— Czy znasz jakiegoś reżysera? Mogłabym przyjechać i wtedy…

— Nie ma znaczenia. Wszystko nie ma znaczenia.

— Piszesz coś?

— Jestem wrak.

— Powiedz, piszesz dla filmu? Kupują to?

— Oni to kradną, kochanie moje.

— Jak to — kradną? Kradną twoje scenariusze?

— Jestem zamknięty. Zamknęli mnie na klucz, rozumiesz? W nocy piszę, a rano oni przychodzą i… ech… co tam, niepotrzebne świstki… Niech biorą!

— Co ty pleciesz?! Zabierają twoje scenariusze, a ty nic?! Otwórz drzwi, słyszysz! W tej chwili wywal drzwi, zawołaj portiera, wyjdź stamtąd, słyszysz mnie?

— Jestem wrak, kochanie moje.

— Poczekaj na mnie. Zaraz przyjadę i zrobimy z tym wszystkim porządek, pokaż mi tylko tego reżysera.

— Ani się waż przyjeżdżać, ej, słyszysz? Ani się waż.

— Co ty, Fernando, co ty? Nie chcesz otworzyć drzwi? Dlaczego?

— Głupia. Straciłbym kontrakt.

…Nie dałabym głowy, czy ta rozmowa właśnie tak wyglądała, bo ostatecznie mogłam się stracić, doskonale wiem, że u nas nie wolno nikogo zamykać w hotelach i od pierwszej chwili czułam, że Fernando zwariował czy coś w tym rodzaju. Oczywiście Sally jest całkiem innego zdania. Ona uważa, że on jest najnormalniejszy na świecie, pisze, pracuje i o jednym tylko marzy: żebym przestała zawracać mu głowę i żebym raz na zawsze zniknęła z jego życia, stąd te bajki o wraku i o kontrakcie.

Och, w pierwszej chwili po tej rozmowie z Sally myślałam, że serce mi pęknie, a w drugiej chwili, że to nie serce, że ambicja… Zrozumiałam też, że jeśli będę działać tak powoli, to wszystkie moje scenariusze, całą moją wiedzę o kinie diabli wezmą. Och, bo Sally wyobraża sobie, że ja wiem o filmie tylko tyle, co wszyscy wiedzą. Że na przykład, jeśli trzech mężczyzn idzie po polu, to jeszcze nie jest film, a kiedy na przykład w Złocie dla zuchwałych mężczyźni idą po polu, które jest zaminowane, to tu zaczyna się kino. No tak, ale to są stare triki, które zna nawet Sally. Ale weźmy taką historię:

Dawno, dawno temu pewien stary rybak z Delty Missisipi wyłowił w Pearl River połowę jakiegoś ludzkiego odwłoka, a po chwili — kilka drobnych fragmentów innego ciała. Zrobiła się z tego niesamowita historia, bo trzeba trafu, że akurat w tym czasie zaginęło bez wieści dwóch znanych działaczy z Luizjany. Sensacja rozpaliła się jak pożar, ale i jak pożar zgasła, bo okazało się, że to nie działacze, tylko ofiary zwyczajnego jakiegoś mordu, których setki zdarzały się wówczas w Delcie Missisipi.

Proszę! W tamtych czasach historyjka nadawałaby się do filmu tylko wtedy, gdyby zarąbano kogoś znacznego. Dziś jednak jest odwrotnie, dziś znowu idzie moda na zwyczajnych topielców i na szare, niezaminowane pola, i tego Sally nie wie, a ja wiem! Jeśli jednak będę grymasić, zwlekać i telefonować, zamiast już w tej chwili być tam, gdzie potrzeba, no to nawet ja nie zdążę.

Ledwie zdobyłam się na jasne spojrzenie prawdzie w oczy, wszystko zaczęło się dziać jak na przyspieszonym filmie: Walizka, kiecki, fryzjer, bilet, samolot… Nie wiem, czy to trwało więcej niż trzy dni! W Los Angeles nie próbowałam nawet szukać Fernanda. Od pierwszej chwili czułam, że jedynym człowiekiem, który może mi pomóc, jest Leonidas, a i on, muszę powiedzieć, zachował się, jakby grał w moim przyspieszonym filmie.

Ledwie zadzwoniłam, ledwie zdążyłam złapać oddech, pojawił się w moim hotelu, a jego długi pomarańczowy samochód stał na dole, jak zwierz gotowy do skoku.

— Proszę, idziemy — powiedział.

— Ale ta sukienka? Czy ta sukienka nie jest zbyt prowincjonalna?… Normalnie nie zwracam uwagi na takie rzeczy, ale czułam, że skoro idziemy TAM (a byłam pewna, że idziemy tam, do tych ludzi), że skoro idziemy tam, to muszę się przebrać.

— Nie, nie… Nie trzeba, tak jest dobrze.

Jechaliśmy przez szerokie, białe ulice ozdobione zielonymi, wesołymi palmami i przez cały czas miałam wrażenie, że w głowie gra mi muzyka. Wydawało mi się, że widzę już posiadłość Leonidasa, ogród rozległy jak łąka, cytrynowe drzewo, a pod nim — rozsypaną niby nieumyślnie rzucone kamyki — kolorową grupę sławnych, inteligentnych ludzi.

Wciąż wyglądałam przez okno, ale nie mogłam się skupić. Zauważyłam jednak, że po jakimś czasie przecięliśmy dzielnicę zwaną Hollywood i posuwaliśmy się dalej coraz węższymi i coraz smutniejszymi arteriami, a palmy wyglądały tutaj jakby miały kurz i popiół we włosach. Na niektórych domkach widać było niepokaźne szyldy z napisem „Studio aktorskie”, albo po prostu „Studio”. Przypomniały mi się te małe miasta w Europie i co krok napisy „Fryzjer”, albo „Meble”.

Nagle stanęliśmy. W pierwszej chwili pomyślałam, że samochód musiał się popsuć, albo coś w tym rodzaju musiało się stać, bo nie było w pobliżu niczego, przed czym warto się zatrzymać.

Przeciwnie, staliśmy w pobliżu jakiegoś jakby składu złomu czy zbiornicy makulatury. Jednak Leonidas wyszedł, zatrzasnął drzwiczki, więc i ja wysiadłam.

Weszliśmy do czegoś, czego nigdy nie zapomnę. Było to coś w rodzaju lepianki czy małej, skleconej z desek i puszek chatki. W pomieszczeniu panował półmrok i nieznośny, duszący, potworny po prostu zaduch.

Kiedy moje oczy czy nos, czy strach, czy cokolwiek, co się we mnie kołatało — przyzwyczaiło się jako tako do otoczenia, zauważyłam, że nie jesteśmy w szałasie sami. Pod ścianą, przylepiony do niej jak cień, siedział mały, zgarbiony i nieprawdopodobnie stary człowiek. U jego stóp leżał równie stary i pomarszczony jamnik. To on chyba, ten pies, wydawał z siebie ów potworny fetor. Pies wstał, a wraz z nim poruszył się człowiek. Mógł to być Polak albo Bułgar. Przywitali się z Leonidasem, jak gdyby nigdy nic, jakby to był salon Baxterów albo przynajmniej pływalnia, i zaczęli rozmawiać w języku, którego nigdy nie słyszałam.

Kazali mi usiąść. Zobaczyłam, że to, co stoi przede mną, to jest pianino, zniszczone, europejskie pianino. Stary człowiek postawił na pianinie lampę i dojrzałam w jej świetle stertę ręcznie pisanych, ręcznie kreślonych, ręcznie malowanych nut. Takiego papieru nutowego nie widziałam nigdy w życiu, chyba że gdzieś w muzeum. Przypominały pergamin czy kalkę kreślarską, coś, w co dawniej pakowało się masło.

Pod nutami zielonym atramentem podpisane były obcojęzyczne, dziwaczne słowa. Bułgar uśmiechnął się i zaczął grać. Nie wiem, jak długo to trwało, ani nie pamiętam tej muzyki. Wiem tylko, że jego stare palce poruszały się po klawiaturze z jakąś zadziwiającą, kanciastą skocznością. Leonidas uśmiechnął się i powiedział: „Polka, poleczka”, czy coś w tym rodzaju, i zaraz potem wyprowadzili mnie na podwórko.

Była to przestrzeń nie większa od porządnego kojca. Tam, tuż koło parkanu dzielącego nas od składnicy złomu, rosło małe i potargane, może nawet wdzięczne, cytrynowe drzewko. Leonidas posadził mnie razem ze staruszkiem na ławce i zaczął pstrykać: najpierw zdjęcie nas obojga pod drzewem, potem tylko moja twarz i jamnik, potem wszyscy troje, i tak do wieczora.

Nazajutrz L. przywiózł mi te wszystkie zdjęcia do hotelu, już wywołane i powiększone, a z tyłu zaopatrzone w pokaźny stempel: „Leonidas Rakis i Spółka — Artystyczna Agencja Reklamowa”. Jedno ze zdjęć naklejone było na twardy kawałek kartonu, a pod zdjęciem widniał podpis: „Kompozytor polki Majowy maj wraca do Hollywood. Oto on w towarzystwie wschodzącej gwiazdy naszego kina — Śpiewającej Liszki — i tak dalej”…

Leonidas z uznaniem przyglądał się fotografiom swego podopiecznego.

— Trzyma się, słowo daję, że się trzyma. A taki był speszony, kiedy mu powiedziałem, że przyjdziesz, taki był piekielnie speszony… Mówił, że nie będzie miał siły wstać, a tu proszę! Uśmiecha się, widzisz? Och, kobiety za nim szalały! Wyobrażam sobie, taka sława… To był naprawdę pierwszorzędny kompozytor. Byli tacy, którzy mówili, że wypłynął dzięki filmom Dickiego, ale ja się chyba znam na rzeczy: to Dickie wypłynął dzięki niemu. Potem, kiedy się to wszystko urwało, ja jeden wierzyłem, że wrócą dobre czasy. To ja go namówiłem, żeby tu został. Widziałaś ten dom? Zbudował go własnymi rękami. Tak, tak, własnymi rękami, jak starzy traperzy. I proszę, pojawiła się Liszka, a z nią — złote czasy dla traperów. Będziesz o nim pamiętać, co, Liszko?… Ech, będziesz, będziesz! Kto ci napisze do filmu taki numer jak Majowy maj! Nie ma takiego drugiego!

* * *

W sześćdziesiątym dziewiątym i w siedemdziesiątym roku chorowałam. Potem przykleiłam się do tego interesu z zabawkami. W siedemdziesiątym drugim poznałam Harry’ego. Na Gwiazdkę był nasz ślub. Teraz, kiedy Harry zerwał z teatrem i przenieśliśmy się na stałe do Hollywood, ugrzęźliśmy oboje w serialach i po prostu nie ma czasu pogadać. Kręcimy film za filmem, głowa pęka. Ale w zeszłym tygodniu, kiedy siedzieliśmy nad sceną z kozami i byliśmy tacy zmordowani, że najprostszy dialog nam nie wychodził i aż musiałam wstać i zadzwonić po Peggy, żeby zrobiła Harry’emu masaż — wtedy dopiero przyszło mi na myśl, żeby opowiedzieć mu tę starą historię.

Harry aż podskoczył. Można by przypuszczać, że ktoś wylał na niego garnek wrzątku.

Skakał od telefonu do mnie i ode mnie do telefonu i po prostu gdakał jak oszalała kura:

— I ty, ty idiotko, siedzisz tu i nic nie mówisz! Ty znasz OSOBIŚCIE tego faceta i nic nie mówisz! Ona u niego bywa, ona ma z nim zdjęcia i ona nic nie mówi! Czy ty wiesz, co w dzisiejszych czasach daje nam w filmie taki numer jak Majowy maj?! Wszyscy, formalnie wszyscy nastawili się na retro i ja jeden, tylko ja jeden, dudnię tę plastikową muzykę, aż ludziom uszy puchną! Znajdź mi tego starego albo jutro, tak jak tu stoję, odwieziesz mnie do wariatów.

…To wszystko nie było proste. Leonidas umarł, miasto rozbudowało się. Zanim znalazłam składnicę złomu, minęły trzy dni. Lepianki już nie było. Leżał tam tylko kamień podobny do tych, jakie spotyka się na europejskich cmentarzach. Na kamieniu, kolorowymi flamastrami, namalowany był jamnik i ten Polak czy Bułgar, jego pan.

Pod obrazkiem był napis:

„Tu żył i tworzył kompozytor polki Majowy maj”. To wszystko. Harry mówi zresztą, że to jest czeski taniec.


Tekst pochodzi z numeru 1576/1975 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Nuda
i
„Młodość”, Frederick Carl Frieseke, 1926 r., Los Angeles County Museum of Art/Rawpixel (domena publiczna)
Opowieści

Nuda

Łukasz Nicpan

Prawdziwą nudę poznałem w Radomsku, w ceglanym domu dziadków, u których co roku spędzałem wakacje. Całe dwa miesiące w czteroizbowym domu z gankiem pośród ogrodu pełnego kwiatów, malin, jaśminów, krzewów porzeczek i agrestu. Codziennie te same lwie paszcze, malwy, maliny, jaśminy, porzeczki i agrest. W sadzie dojrzewały renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie. Codziennie te same renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie.

W biblioteczce dziadka stały cztery książki po niemiecku, bez obrazków, a po polsku – tylko dwa tomy encyklopedii Orgelbranda. Jedyną książeczkę, jaką przywiozłem ze sobą z Łodzi, rymowaną opowiastkę o amerykańskim milionerze, umiałem już na pamięć. Miała tytuł Mister Twister. Na pamięć znałem nawet nazwisko jej autora. Nazywał się S. Marszak.

Czytaj dalej