Raport z okropnego środowiska
Przemyślenia

Raport z okropnego środowiska

Czyli piekło sztuki
Stach Szabłowski
Czyta się 12 minut

Czy świat sztuki jest najgorszym ze światów? Na pewno należy do najbardziej hermetycznych baniek, z których składa się współczesne społeczeństwo. Jego granic strzegą pretensjonalna atmosfera, elitarny wizerunek, onieśmielające pozy przybierane przez tubylców posługujących się środowiskowym żargonem.

Z zewnątrz może się wydawać, że świat sztuki spowija mrok tajemniczości podobny do tego, w którym pogrążone jest życie mafii czy sekt. Te ciemności postanowiła nieco rozproszyć Anna Sudoł, pisząc Projekt – powieść rozgrywającą się na scenie warszawskiego art worldu. Czym jest ta książka? Demaskatorską satyrą? Środowiskową prowokacją? Alegorią z pretensjami do uniwersalności wykraczającej poza świat sztuki? Horrorem z życia klasy kreatywnej pokolenia milenialsów? Projekt jest wszystkim tym po trochu, nie wyłączając horroru, bo w książce napotykamy na rzeczy straszne, takie jak cynizm, hipokryzja, interesowność, samotność i egzystencjalna pustka. W świetle książki Sudoł świat sztuki okazuje się nie tyle najgorszym, ile nie lepszym od innych światów; to arena ontologicznej walki, w której stawką nie jest sukces, lecz samo istnienie: na tej arenie walczy się o to, by być kimś, aby nie być nikim.

Plac Nikczemników

Kiedy kilka lat temu obejrzałem rozgrywający się w środowisku kuratorów sztuki współczesnej film The Square, pomyślałem, że nic nie nadaje się lepiej na alegorię kryzysu ponowoczesnego społeczeństwa niż art world. Trwam w tym przekonaniu do dziś: i jedyne, co mnie dziwi, to że narratorzy współczesności tak rzadko po tę alegorię sięgają. Pokaż mi swój świat sztuki, a powiem ci, kim jesteś – chciałoby się oznajmić społeczeństwu. Z tego punktu widzenia książka Anny Sudoł – tragifarsa z życia warszawskich krytyczek, artystów, kuratorów i dyrektorek – powinna być interesująca również, a może nawet szczególnie, dla osób spoza środowiska artystycznego.

Projekt to historia rozgrywająca się w uniwersum, w którego centrum znajduje się pewien warszawski plac; mamy prawo domyślać się w nim placu Zbawiciela. Wokół tego punktu krąży grupka bohaterów: osób aspirujących do bycia kimś w środowisku oraz osób, które kimś już są i decydują, kto aspiracje spełni, a kto obejdzie się gorzkim smakiem zawiedzionych marzeń. Znamienne, że Sudoł od początku do końca powieści konsekwentnie unika używania takich słów, jak „artystka” czy „sztuka”. Bo też nie o sztukę tu chodzi. Postaci z Projektu nie tworzą prac – one realizują projekty. Nie poznamy konceptu żadnego z nich, bo znów: nie w tym rzecz. Projekty o czymś oczywiście traktują, ale przede wszystkim służą za dowód istnienia ich autorów i autorek w systemie. W książce ów system ucieleśnia skrojona na kafkowską modłę figura Instytucji: molocha, który karmi się projektami. Ponieważ poza systemem – poza Instytucją – dla bohaterów istnienia nie ma, stawką, o którą grają, jest w istocie być albo nie być. Kiedy zaś gra się o tak wysoką stawkę, wszystkie chwyty są dozwolone. W rezultacie od pierwszej do ostatniej strony przebywamy w dość paskudnym towarzystwie – w kręgu osób narcystycznych i jednocześnie neurotycznych, które próbują wdrapać się na szczyt, wspinając się po sobie nawzajem i zdradzając przyjaciół, których tak naprawdę nigdy nie lubili, bo każdy lubi tu tylko siebie. Najgorsze jest to, że depcząc po sobie, ludzie sztuki są jednocześnie na siebie nawzajem skazani, bo środowisko jest małe, więc przedstawiony w książce komediodramat ma charakter nie tylko nihilistyczny, lecz także klaustrofobiczny. Z tego ciasnego piekiełka nie ma ucieczki, nawet jeżeli regularnie uprawia się jogging, o czym przekonuje się podczas jednego z treningów ambitny krytyk sztuki Karol. „Biegał zawsze tą samą trasą – opisuje jego doświadczenia Sudoł. – Nie było powodu jej zmieniać: była dobra i bezkontuzyjna. Wymijał na niej znane twarze innych amatorów sportu. Amatorki go nie interesowały. Amatorów było parunastu, a wśród nich paru zadbanych i ciekawych. Nigdy jednak nie rozmawiali, nie zatrzymywali się. Zresztą Karol i tak nie wiedziałby, o czym mógłby z nimi rozmawiać. To byli ludzie z innych środowisk – wszystkich ze swojego środowiska znał, więc oni musieli być z innego, co znaczyło, że dzieli ich przepaść. Karol wiedział, że język, którym operuje, jest innym językiem i że więcej wspólnego ma z biegaczem ze swojego środowiska obojętnie gdzie na świecie niż z biegaczem z tej samej dzielnicy”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Rzeźbiąc w ciemnej materii

Czy powinniśmy gardzić warszawkowymi potępieńcami zaludniającymi strony Projektu – czy raczej uronić łzę nad ich żałosnym losem? W sumie można darować sobie jedno i drugie. Przerysowane postaci z powieści to nie są żywi ludzie, lecz marionetki, które Sudoł animuje w swoim satyrycznym teatrzyku. Jakub Banasiak, naczelny magazynu o sztuce „Szum”, twierdzi w recenzji Projektu, że ta satyra jest krzywdząca, a nawet szkodliwa: utrwala reakcyjny stereotyp, zgodnie z którym cała ta sztuka współczesna to jeden wielki blef, montowany przez „mafię bardzo kulturalną” – zblatowane środowisko koleżanek i kolesi. Taką wizję świata sztuki jeszcze przed rozpoczęciem „dobrej zmiany” zaczęła roztaczać grupa konserwatywnych krytyczek i krytyków. Podjęło ją wielu sfrustrowanych twórców, którzy bez skutku dobijają się do bram Instytucji i których nie dopuszcza się do realizacji projektów. W historii o „mafii bardzo kulturalnej” takie osoby nareszcie znalazły wyjaśnienie swoich niepowodzeń: jeżeli świat sztuki jest skorumpowany i zły, to wykluczona z niego sztuka musi być przecież dobra.

Czy Anna Sudoł należy do tego nabrzmiałego resentymentem plemienia rewanżystów? Tak i nie. Autorka Projektu napisała swoją książkę z pozycji insiderki i jednocześnie outsiderki systemu. Sudoł, rocznik 1990, należy do „środowiska”. Parę lat temu ukończyła warszawską ASP i mogła wraz z innymi absolwentami czekać, aż Instytucja wyda werdykt: zaliczy ją do grona tych, którym dane będzie realizować projekty, albo do tzw. ciemnej materii świata sztuki, czyli rzeszy artystek i artystów, na tle niebytu których rozgrywa się spektakl publicznego istnienia i sukcesu nielicznych wybrańców. Z porażką w świecie sztuki trzeba się liczyć, i to poważnie, bo ten świat jest jak kasyno: wygrany bierze (prawie) wszystko, ale sukces jest wyjątkiem potwierdzającym regułę, zgodnie z którą większość musi przegrać. Anna Sudoł przedsięwzięła więc ucieczkę do przodu; postanowiła wziąć sprawę porażki we własne ręce. Uczyniła przegryw i zesłanie w otchłań ciemnej materii głównym tematem swojej sztuki, żeby nie powiedzieć – projektem. W 2016 r. na konkursie malarskim im. Gepperta we Wrocławiu prezentowała Obrazy bez znaczenia. W istocie prace pozbawione były większego znaczenia, z wyjątkiem funkcji rekwizytów do filmu. Przedstawiał on spotkanie artystki z trenerką rozwoju osobistego; świeżo upieczona absolwentka ukazywała samą siebie jako osobę, która nie zaczęła jeszcze na dobre darwinistycznej walki o przetrwanie w dżungli świata sztuki, a już jest samym przeczuciem tych zmagań straumatyzowana i potrzebuje profesjonalnej pomocy. Rok wcześniej pokazała wystawę pod znamiennym tytułem Jak sztuka krytyczna zniszczyła mi życie. Można było na niej obejrzeć m.in. malarskie autoportrety przedstawiające osobę literalnie wykończoną wernisażami, chorą od sztuki, leżącą na szpitalnym wyciągu po tym, jak system artystyczny przetrącił jej kręgosłup. Jeden z obrazów ukazywał postać spowitą w bandaże, jak po ciężkim wypadku. Nosił tytuł Realizując ekstremalny projekt, dokonała się na mnie dekonstrukcja. Świetnie pasowałby jako ilustracja do Projektu. Zresztą cała wystawa w jakimś sensie tę książkę antycypowała; ekspozycja była bowiem częścią większego projektu, obejmującego również, a właściwie przede wszystkim, autobiograficzną mikropowieść Jak sztuka krytyczna zniszczyła mi życie, która w odcinkach publikowana była na łamach „Szumu”.

Kto zamawiał ośmiorniczki?

Projekcie Sudoł rezygnuje z pasywno-agresywnej postawy znanej z Jak sztuka krytyczna zniszczyła mi życie. Nie umieszcza własnego wizerunku w opowieści, rezerwuje dla siebie rolę wszechwiedzącej narratorki: obserwuje i ocenia innych. Czy sprawiedliwie? Cóż, na poziomie obyczajowym satyra Sudoł jest może nie tyle szkodliwa, ile toporna. Autorka sporo energii inwestuje w nabijanie się z hipsterskich snobizmów, takich jak strzyżenie się à la Twardoch, noszenie spodni o długości 7/8 do markowych butów sportowych (bez skarpetek), upodobanie do picia koktajli z jarmużu, czy zamawianie na lunch makaronu i wina. A ponieważ dramatis personae co chwila umawiają się w modnych warszawskich lokalach, żeby rozmawiać o projektach, okazji do drwin z ich „berlińskich” póz jest bez liku. Raz na jakiś czas można się uśmiechnąć, jak w momencie, w którym jeden z bohaterów rozważa opcję przeszczepienia sobie brody, ale najczęściej nie ma się z czego śmiać, chyba że kogoś bawi populistyczna beka z koktajli jarmużowych (które polecam! Są zdrowe i smaczne). Niewiele brakuje, by ktoś został tu przyłapany na wcinaniu ośmiorniczek.

Jarmużowe śmiesznostki bohaterów to jednak tylko ornament oplatający centralny problem powieści, którego nie da się już tak łatwo zbyć. Sam tytuł trafiony jest w punkt, bo słowo „projekt” rzeczywiście w znacznym stopniu wyparło w świecie artystycznym takie pojęcia jak „praca”, nie mówiąc już o „dziele”. Kto dziś tworzy dzieła? „Projekty” o wiele lepiej przystają do skrajnie zinstytucjonalizowanej branży, jaką jest świat sztuki ujmujący twórczość w ścisłe ramy grantów, wniosków, galeryjnych harmonogramów i decyzji podejmowanych przez artystyczną merytokrację. Nie przez przypadek w toczonych na stronach Projektu rozmowach o projektach nie tylko nie pada nigdy słowo sztuka, lecz nie ma także mowy o publiczności. W tym dyskursie publiczność nie istnieje, nie ma odbiorców poza środowiskiem – i poza będącą jego emanacją Instytucją. Nie chcę przez to powiedzieć, że realni artyści mają publiczność w nosie. Ba! Myślę, że niczego w tym rodzaju nie chce powiedzieć Anna Sudoł. Prawdą jest jednak również, że wpływ publiczności na kariery artystów bliski jest zeru. O losach twórców rozstrzyga szeroko pojęta Instytucja; to ona, a nie fani, wskazuje, kto będzie realizował projekty.

Jak kupić jarmuż za symboliczny kapitał

Dlaczego ludzie grają jednak w sztukę, skoro karty są znaczone, nadzieja na wygraną iluzoryczna, a współgracze to pozerzy i szulerzy? O co chodzi w świecie sztuki według Projektu? Zwykle jeżeli nie wiadomo, o co chodzi, to gra toczy się o pieniądze. W powieści Sudoł ta (niemal) uniwersalna zasada jednak nie działa: tu rządzi inna ekonomia. Bohaterowie książki są gotowi posunąć się naprawdę daleko, aby zrealizować projekt, ale ich determinacja nie wynika z chciwości. Owszem, przy okazji robienia projektów mogą się pojawić jakieś pieniądze, ale jako skutek uboczny, bo generalnie w tę grę nie gra się dla kasy. Przeciwnie, żeby w nią grać, pieniądze najlepiej mieć, zanim na dobre zacznie się rozgrywkę. Zamożni rodzice są mile widziani, w ostateczności może być, jak w wypadku jednego z bohaterów, ukrywany przed przyjaciółmi comiesięczny przelew od mamy – skromny, ale zapewniający możliwość dalszego uczestnictwa w zabawie w projekty. Sudoł celnie punktuje ekonomiczny klasizm art worldu. Niewiele się o nim mówi, to zresztą niewygodny temat, bo jesteśmy przecież w środowisku retorycznie antykapitalistycznym, przesiąkniętym postępowymi, równościowymi ideami. W sztuce możliwe są wprawdzie kariery od zera do milionera, artystyczna mitologia pełna jest takich historii – milczy za to o dzieciach z bogatych domów, nie mówiąc o tych, którzy z przyczyn ekonomicznych wypadli z gry, bo nie stać ich było dłużej na realizację projektów. Sudoł nie zajmuje się zresztą rynkiem sztuki w ścisłym sensie; galerie komercyjne, marszandzi, kolekcjonerzy, sprzedaż prac – to wszystko znajduje się poza kadrem narracji książki. Całej prawdy o ekonomii sztuki nie należy więc w tej powieści szukać. Jakąś część prawdy jednak znaleźć w niej można, Sudoł nie wyssała bowiem z palca alternatywnych walut, w których płaci się autorom projektów. Są oni wynagradzani w prestiżu, w punktach do CV, w lajkach na Instagramie, w niepozbawionym zawiści środowiskowym uznaniu, w możliwościach, które w przyszłości mają otwierać kolejne możliwości, które w jeszcze dalszej i mglistej przyszłości mogą, choć nie muszą, przełożyć się na wymierne materialne korzyści. Na razie zasoby, które wchodzą tu w grę, to tzw. kapitały symboliczne. Monetarną jednostką, w której denominuje się te kapitały, jest istnienie, środowiskowa obecność potwierdzana przez Instytucję. I nie należy pytać, jak za środki z kapitału symbolicznego kupić jarmuż, markowe buty sportowe albo choćby chleb powszedni. To pytanie raczej do rodziców niż do Instytucji.

Złoto czy wręcz przeciwnie?

Bohaterowie Projektu walczą o coś, co jest cenniejsze niż złoto. Walczą o coś, co jest od złota tak nieporównanie mniej cenne, że nawet nie wypada wypisywać brzydkiej nazwy tego czegoś na łamach „Przekroju”. Wbrew pozorom te dwie tezy nie muszą być sprzeczne. Powieściowe postaci postawione przed wyborem być albo nie być (kimś w środowisku) toczą walkę o wszystko. I jednocześnie jest to walka o nic, bo desperacko pragnąc być kimś, zapominają, kim są. Pragną zaistnieć, aby nie zniknąć. Chcą przetrwać – ale po co? Oto pytanie, na które w książce Sudoł nie ma odpowiedzi – i to nie za sprawą przeoczenia autorki. Ten brak jest celowo wmontowany w narrację powieści niczym czarna dziura, której grawitacja zasysa bohaterów oraz ich intrygi, łajdactwa, nadzieje i niepokoje.

W środowisku artystycznym emocje budzi dociekanie, jakie to z życia wzięte postaci Anna Sudoł ubrała w maski powieściowych bohaterów. Temat jest gorący o tyle, że w książce pozytywnych postaci nie ma, więc jeżeli ktoś ma w tym tekście swój portret, to niepochlebny. Kogo jednak obchodzą środowiskowe podejrzenia, złośliwostki i schadenfreude? Przyznaję, że obchodzą mnie, ale Państwu nie będę zawracał nimi głowy. Zresztą Projekt nie nadaje się na przewodnik po świecie sztuki. Ten świat nie wygląda tak, jak opisuje go Anna Sudoł; w realu jest bardziej złożony, nie tak pusty, po prostu lepszy. Istnieją w nim prawdziwe przyjaźnie, nie brakuje ludzi sympatycznych, a nawet – znam takich! – bezinteresownych. No i projekty nie są tylko projektami, lecz wystawami, pracami, realizacjami, które oglądamy w Instytucji (a właściwie w różnych instytucjach, muzeach, galeriach, centrach sztuki). Bez wielu z tych projektów kultura byłaby uboższa, a my zostalibyśmy odarci z ważnych doświadczeń; bez projektów świat byłby gorszy. Projekty mają sens. Ma go sztuka. A przecież trudno nie zgodzić się z Anną Sudoł, że w gorączce realizacji projektów i w jeszcze większej gorączce starań o ich realizację łatwo jest ów sens zgubić – a mimo to instytucjonalna machina będzie produkować projekty dalej, bo sens nie jest niezbędny do jej działania. Taką tezę można wysnuć z Projektu. I jest to teza o tyle przerażająca, że trudno ją obalić.

Pół szklanki prawdy

Świat sztuki można sobie wyobrazić jako szklankę w połowie pełną. Sudoł opowiada o pustej połowie tej szklanki. Postępuje tendencyjnie? Niesprawiedliwie? Jasne, ale opowiada o świecie sztuki, który ma wprawdzie wiele zalet, tyle że sprawiedliwość nie należy do jednej z nich. Przedstawiona w Projekcie cała prawda o środowisku artystycznym jest półprawdą, ale wartą uwagi – bo pusta połowa szklanki nie jest wymysłem autorki; ta pustka istnieje realnie.

Dlaczego jednak środowisko artystyczne ma dziś tak okropny wizerunek? – zastanawiałem się, kończąc lekturę Projektu. Autorka zna je dobrze od wewnątrz – i dlatego nie ma o nim do powiedzenia ani jednego dobrego słowa? To jest jakiejś wyjaśnienie, tyle że za proste, bo Sudoł nie jest w swoim krytycyzmie wobec art worldu odosobniona. Środowisko sztuki rzadko bywa tematem współczesnych opowieści – filmów, książek, seriali. Kiedy już jednak ktoś je przedstawia, to w niepochlebnym świetle: art world ukazywany jest jako teren zamieszkały przez neurotycznych snobów, rozchwianych pozerów zajętych zjadaniem własnego ogona i pogrążonych w głębokim ontologicznym kryzysie. Kiedyś tak nie było; u zarania modernizmu cyganeria artystyczna dostarczała niewyczerpanych zasobów do tworzenia opowieści o ludziach pełnych fantazji i pasji, a nie neurotyków uwikłanych w projektozę. Raczej pociągająco oryginalnych niż irytująco pretensjonalnych. W tamtych historiach artyści, nie bacząc na konsekwencje, deptali mieszczańskie normy, o których zdeptaniu każdy mieszczanin skrycie przecież marzy. Ludzie sztuki uosabiali zbiorowe fantazje o wolności i indywidualizmie, mieli wizerunek outsiderów, ale takich, którzy formują awangardę ducha czasu. Co się zmieniło? Rzecz w tym, że nic. Ludzie sztuki dalej znajdują się w awangardzie swojej epoki. Z tego powodu Projekt to lektura warta polecenia osobom spoza środowiska artystycznego. Kto bowiem myśli, że problem przedstawiony w powieści dotyczy wyłącznie owego środowiska, ten jest, obawiam się, w grubym błędzie.

Anna Sudoł, "Projekt", Wydawnictwo: Korporacja Ha!art, 2020
Anna Sudoł, „Projekt”, Wydawnictwo: Korporacja Ha!art, 2020

Czytaj również:

Czytać albo nie czytać – 2/2021
Przemyślenia

Czytać albo nie czytać – 2/2021

Bibliocreatio

Ciekawe czasy

Ciekawe czasy
Naoise Dolan, tłum. Dorota Malina

Ava za oszczędności z „funduszu aborcyjnego” wyjeżdża tuż po studiach z rodzinnego Dublina do Hongkongu, by uczyć angielskiego. Poznaje tam Juliana. „Żałowałam, że Julian nie jest żonaty. Dałoby mi to moc zrujnowania mu życia. A jemu racjonalne wytłumaczenie niechęci przed bliskością”. Zachwycająco lekka i ironiczna proza miłosna.

Czytaj dalej