Raj zwany Dziedzinką
i
fot. Julia Potocka-Ostaszewska
Ziemia

Raj zwany Dziedzinką

Zbigniew Święch
Czyta się 14 minut

„Przekroczyłam kordon i znalazłam się po stronie drzew i zwierząt. Występuję więc w ich imieniu. Skończyłam studia biologiczne, lecz dopiero lata życia w lesie nauczyły mnie rozumieć mowę zwierząt. I znam ją tak dobrze, że należałoby mnie spalić na stosie jako czarownicę” – wspominała Simona Kossak. W 1971 r. wysłannik „Przekroju” odwiedził ją i fotografa Lecha Wilczka w ich mateczniku, w sercu Puszczy Białowieskiej.

W sercu puszczy, 6 kilometrów od Białowieży, jest uroczysko. Teraz przysypane gęstym, świeżym śniegiem. Miejsce to nazywają Dziedzinką; na ładnej polance leśniczówka, stodoła obok rozłożystego drzewa, dębowe, grubo ciosane niby-krzesła i okrągły stół, przy którym ciepłą porą jada się wszystkie posiłki, przy blasku świec zapalanych w zabytkowym kandelabrze. Zza wewnętrznego ogrodzenia wybiega Żabka, locha – pełniąca tu funkcję oswojonego, „złego psa”. Leniwie wychodzi na powitanie gościa Hepunia, oślica spragniona czułości. Z impetem wybiega spokojny, wielki pies – Troll, który mamusię miał bokserkę a tatusia wilczura: stworzenie wielkiej urody, inteligencji i dobroci serca. Zanim zdążę podejść do ganku, kruk – Korasek najpierw dziobie mi nogę na wysokości kostki a potem kradnie z kieszeni długopis; na szczęście jest przekupny i za jajko – oddaje. W drzwiach gospodarze – drobna, ładna pani zoolog – Simona Kossak i znany fotografik, autor wielu albumów o zwierzętach – Lech Wilczek. W jednej połowie leśniczówki znajduje się część zbiorów krakowskiej Kossakówki – piękne meble, obrazy, stara broń, a w drugiej, u Wilczka – kolekcja warszawskich zegarów i lamp. Dwie sowy patrzą przenikliwie na przybysza; może ma mysz w kieszeni… Tu, na Dziedzince, zegary stanęły – nikomu nie spieszno. Oaza spokoju, azyl dla nerwów i płuc.

Dwie drogi do Białowieży

Simona Kossak w roku 1970 ukończyła zoologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, wyspecjalizowała się w psychologii i etologii (zachowaniu się) zwierząt. Wymarzyła sobie, że zamieszka w Bieszczadach, w dzikiej jeszcze Dolinie Hulskiego. Obiecywano jej posadę kustosza w nie istniejącym muzeum nie istniejącego wówczas Parku Narodowego. Ponieważ sprawa ta ciągle się odwlekała, miłoś­niczka Bieszczadów (jeździła tam od dziesięciu lat na wakacje) gwałtownie zmieniła kierunek, spakowała walizkę i po wielu godzinach jazdy koleją wysiadła… w Białowieży. Była pełna zima, 1 lutego 1971, gdy podjęła pracę w tutejszym Zakładzie Badania Ssaków PAN. Zamieszkała w pokoju gościnnym i – po cichu nadal marzyła o Bieszczadach. Ale pewnego dnia, jej znajoma a późniejsza przyjaciółka, żona leśniczego Parków Pałacowego i Narodowego, polonistka, Barbara Ewa Wysmułek powiedziała:

– Simonko, tobie spodobałoby się na Dziedzince. Trochę tam może i straszy, ale jesteś dzielna. Zobacz to cudowne miejsce.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Gdy przyjechali do uroczyska był piękny wieczór i mróz siarczysty. Simona wyskoczyła z sań, wbiegła na ganek leśniczówki, spojrzała dookoła po drzewach w puszystym śniegu (pełnia księżyca dodawała jasności i uroku) i krzyknęła sławne słowa, które później miały definiować pepsi-colę:

– To jest to!

Następnego dnia zgłosiła się do dyrektora Białowieskiego Parku, na którego terenie leśniczówka stoi i poczęła prosić, żeby jej tam przydzielono służbowe mieszkanie. Ówczesny dyrektor, inż. Józef Budzyń, spojrzał badawczo na drobną dziewczynę, której zachciewa się zima-lato dojeżdżać 6 km do pracy z własnej woli, zgodził się, zaznaczając jednak, że o Dziedzinkę stara się również wybitny fotografik z Warszawy, Lech Wilczek. 24 marca, we własne imieniny dokonała przeprowadzki. Za kilkanaście dni do drugiej części domu wprowadził się sąsiad.

Lech Wilczek po raz pierwszy przyjechał do Białowieży w roku 1952, a więc wtedy, gdy po II wojnie wypuszczano żubry na wolność do puszczy. I wtedy również ujrzał Dziedzinkę…

Od lat dziecinnych – podobnie jak Simona Kossak w Krakowie – hodował ptaki i zwierzęta. Jako student rozpoczął realizację serii albumowych, w których po mistrzowsku obserwował świat zwierzęcy. Jego debiutancki album zareklamował „Przekrój”, dając okładkę z jednym z najlepszych zdjęć: biedronką siedzącą na makówce. A potem posypały się albumy jak z rogu obfitości: Jajko jajku nierówne, Grzybów jest w bród, Kolorowe spotkania, Chomiki, Kuba (o przyjaźni i figlach małego szopa z sową-puszczykiem), Uroda ryb (dla opracowania tego albumu i z pasji do ryb Wilczek zbudował w warszawskiej pracowni olbrzymie akwaria; przez jedenaście lat nie zmieniał wody, cała pielęgnacja polegała na przerzedzaniu roślin i dolewaniu wody, która przecież ciągle paruje). Co ciekawe, w tym samym również czasie – a przecież jeszcze się nie znali – Simona Kossak prowadziła obserwację ryb w swych akwariach, przygotowując pracę magisterską. Kolejnym albumem był W kropki i paski (rzecz o biedronce i stonce). Już drugie pokolenie dzieci wychowuje się na książkach Wilczka, który jest teraz pracownikiem Białowieskiej Stacji Geobotanicznej Uniwersytetu Warszawskiego.

Gdzie dzik bywa pieszczochem

Simona miała już sowę i trzy myszołowy, gdy Lech przywiózł w koszu 4 sowy. I tak zaczęła się ich wspólna menażeria. Simona tak się zajęła organizowaniem zwierzyńca, nie mówiąc o owocnej pracy w Zakładzie Badania Ssaków, że już zabrakło jej czasu nie tylko na wyjazdy w Bieszczady, ale i do rodzinnego Krakowa. Musi jej wystarczyć, że latem na kilka miesięcy przyjeżdża tu matka, pani Elżbieta Kossak. Wilczek zaś, w zwierzeniach podaje reporterowi, że nie jest zmęczony Warszawą i że Białowieża nie jest – w związku z tym – żadną tam ucieczką. Do swej życiowej decyzji nie dorabia więc, wzorem innych, żadnej dodatkowej filozofii. Po prostu chciał w warunkach naturalnych hodować dzikie zwierzęta, czynić obserwacje i dokumentacje fotograficzne, a Simona, dziwnym trafem, pragnie tego samego.

Przez Dziedzinkę w dawniejszym okresie, tzn. przed trzema, dwoma laty, przewinęły się: biała sowa-puszczyk plus cztery puszczyki Leszka (którejś nocy wszystkie pięć poszły sobie do rezerwatu i raczej – nie wróciły). Potem były trzy myszołowy, które bardzo trudno się oswajają – więc Simona któregoś dnia wypuściła je, ale wróciły. Odprowadzały i doprowadzały swoją panią od i do Dziedzinki, lecz któregoś dnia jednak usamodzielniły się i odfrunęły. Jednocześnie rezydował tam mały jeż, hodowany w rękawie i młody gawron, przywieziony z Krakowa.

Wilczkowi jednak było mało. Pewnego dnia wyjechał – do Warszawy – jak twierdził. W pierwszy dzień wiosny 1972 zaprosił Simonę do swej części Dziedzinki. Gdy nagle coś zaczęło chrząkać pod nogami, okazało się, że Wilczek pojechał nie tyle do Warszawy, co do Dziekanowa Leśnego k/W-wy, do Instytutu Ekologii PAN, gdzie go obdarowano – jednodniową lochą. Ślicznego małego dziczka nazwano Żabką i wypożyczano sobie na noc, żeby maleństwo usypiało w nogach łóżka, bo wiosna była zimna. Żabka strasznie była nieszczęśliwa, gdy zostawiano ją samą. Podrastając – wszystko dla zabawy kradła i kokietując właścicieli uciekała. Niczym pies przy nodze warowała, chodziła na spacery do puszczy, coraz częściej zdarzało się, że przytulała się do gospodarzy i żądała takichże pieszczot od nich! Żabka rosła bardzo szybko – dziś, jako zwierz ogromnych rozmiarów – nadal, oczywiście, jest łagodna dla gospodarzy, powściągliwa wobec gości w obecności gospodarzy, ale nikomu nie radzę bez umówienia się wcześniejszego, na teren Dziedzinki wchodzić. Żabcia jest superstrażnikiem uroczyska i diablo nie znosi obcych, zwłaszcza kobiet.

W kwietniu 1973 przyjechał na Dziedzinkę Janusz Kocięcki, szef hodowlany poznańskiego zoo i oznajmił:

– Wy na pewno potrzebujecie osła.

Gdy więc do Poznania zawieziono żubry, załadowano tamże na samochód ośliczkę. Ta, po przyjeździe – a jeszcze nie wiedziała, że nazwą ją Hepunią (bo idąc wydaje dziwne dźwięki w rodzaju hep-hep) – natychmiast wdała się w aferę z Żabką, która uciekała pod obronę Leszka. Do dziś obie „panie” nie kochają się. Ośliczka od początku uwielbiała podróże: najpierw usiłowała wrócić do Poznania i Leszek zmuszony był łapać Hepcię na lasso. Ale potem zachciało jej się wycieczek zagranicznych. Osiołek dwukrotnie uciekał do Związku Radzieckiego. Za każdym razem sympatyczni żołnierze z radzieckiej straży granicznej, pozostając w zgodzie z dobrosąsiedzkimi zwyczajami (często zwierzęta, zwłaszcza zaś krowy, z obu stron, nie przejmują się granicą), niemal uroczyście przekazywali Hepunię, która robiła łaskę, że wraca. Za drugim razem zresztą stanęła „na ziemi niczyjej” i nie chciała ruszyć ani w przód, ani w tył. Simona więc przechyliła się, złapała oślicę za uszy, musiała jej dać klapsa po skądinąd dorodnym łbie – i zwierzę wróciło. A był to akurat Międzynarodowy Dzień Kobiet.

Najmilsze wspomnienie sezonu 1973/74 to sarenka Pipinka (gdy była malutka wydawała dźwięki pi-pi). Towarzyszyła Simonie bez przerwy, gdy tylko pani na Dziedzince wracała z pracy. Była również wdzięcznym obiektem do zdjęć. Wypuszczono ją – po okresie obserwacji – do puszczy. Czasem wracała.

Jak małpa wśród ssaków, tak kruk wśród ptaków – błyszczą inteligencją. Z tym, że u kruka cała inteligencja przemienia się w złośliwość. Kruki na wolności są płochliwe – a Korasek, ulubieniec Lecha Wilczka, jest złodziejem w pełni oswojonym, kradnie dosłownie wszystko co zobaczy i dosięgnie, niszczy, robi na złość. Gościom Dziedzinki, którzy nieopatrznie nie nakryją samochodu, wydrze dziobem wycieraczki i gumowe uszczelki. Ekipie filmowej z Anglii ukradł taśmę kolorową i wyniósł na dach stodoły, kierownictwo produkcji miało więc dodatkowe zwiedzanie z użyciem drabiny. Diabelny Korasek z upodobaniem zakrada się w pobliże nogawki, podnosi dziobem spodnie, błyskawicznie dziobie i odlatuje. Terroryzuje wszystkie zwierzęta, z wyjątkiem Żabci, której się boi. Pastwi się nad kurami, jeździ na grzbiecie Hepuni. Znają go wszyscy drwale i pilarze w okolicy; muszą pilnować pił mechanicznych, żeby im Korasek nie poodkręcał śrub, fajek od świec i nie ukradł śniadań – mimo wszystko ludzie go lubią, ludzie tu dobrzy dookoła. W innym rejonie prawdopodobnie taki skrzydlaty rozbójnik zbyt długo by nie żył. Ilekroć jego pani motorowerkiem udaje się – zima, lato – do Białowieży, zawsze Korasek siada jej na głowie, albo też na tylnym siodełku i – odprowadza.

Piękny to widok, kiedy Lech Wilczek idzie główną ulicą Białowieży, a Korasek akurat nadleci. Miejscowi przyzwyczaili się do tej sceny: kruk zniża lot, siada na ramieniu Wilczka i przytula się do jego twarzy. A gdy fotografik wybiera się na obserwacje do Puszczy Białowieskiej, wygląda zupełnie jak św. Franciszek: obok biegnie Żabka, za nią Hepunia, a nad tą trójką wiruje Korasek.

Jednym z najłagodniejszych psów tej ziemi jest Troll, olbrzym, rasy „willboks”, jak mawia Simona, który rozpoczął karierę miłośnika ptasząt od zjedzenia papużki w latach szczenięcych, jeszcze w krakowskiej Kossakówce. Dostał lekkie lanie i od tej chwili złagodniał do przesady. A gdy głupi kogut zaatakuje Trolla, pies daje mu niezły wycisk – średnio raz na kwartał – potem już trwa sielanka. Troll czuje się znów dobrze, gdy odzyska godność własną.

Przy kolacji Simona żartuje: Leszek kocha nasze zwierzęta, ale i mnie chyba trochę lubi, bo jestem jedyną babą w promieniu pięciu kilometrów.

– Ależ ja mam motocykl, kochanie, a poza tym inne baby już są o cztery kilometry stąd.

Nad czym oboje pracują? Lech Wilczek nad albumami – jednym o kruku (Ballada o kruku), drugim, oczywiście o najpiękniejszym dziku. Ma już poza tym wiele materiałów, zebranych z myślą o pomnikowym albumie Puszcza Białowieska. Obserwacje obiektywem i piórem pozwolą na powstanie obszernego dzieła „O ludziach, lasach i zwierzętach”, zaś Simona Kossak przygotowuje – wśród wielu innych prac – arcyciekawe rozważania naukowe o samolecznictwie zwierząt, co zapewne będzie miało wpływ także i na zmianę niektórych sposobów leczenia ludzi.

Wigilia na Dziedzince

W każdą wigilię Bożego Narodzenia oboje ubierają świerk, rosnący na polanie przed domem. Wieszają na gałęziach wszystko to, co ptaki i dzikie zwierzęta lubią: jarzębinę, słoninę, jabłka, suszone owoce. Wykładają również stertę siana dla jeleni, które przez Dziedzinkę często chodzą w głąb puszczy.

A przy stole olbrzymia Żabcia dostaje (często stając jak pies na dwóch łapach) bochenek chleba (patrz zdjęcie!) oraz żołędzie i jabłka w przybranym choinką koszyku. Hepcia otrzymuje extra kilo jabłek, dużo marchwi i owsa – ile zjeść może. Dla sowy – parę myszy, a kruk Korasek dostaje jajka w majonezie i – raz w łeb, żeby mu się w nim do cna nie przewróciło. Natomiast Troll jest pełnoprawnym uczestnikiem wigilii: dostaje to wszystko, co stoi na wigilijnym stole.

O czym marzą zaprzyjaźnione zwierzęta w noc wigilijną na Dziedzince? Trudno wiedzieć o wszystkich marzeniach. Korasek chyba o tym, żeby już było lato – wówczas jajka stanieją. To właśnie wyczytałem w jego oczach w chwili, gdy za jajko oddawał mi kluczyki od samochodu, które lekkomyślnie zostawiłem na stole.


Simona Kossak:

Biolożka, prof. nauk leśnych. Legendarna obrończyni flory i fauny Puszczy Białowieskiej, popularyzatorka wiedzy o przyrodzie. Córka, wnuczka i prawnuczka tych Kossaków. Pani na Dziedzince, skąd do pracy w Zakładzie Badania Ssaków PAN i Instytucie Badawczym Leśnictwa w Białowieży dojeżdżała najpierw motorowerem komar, potem małym fiatem. Żyła w latach 1943–2007.

Lech Wilczek:

Fotograf i przyrodnik. Autor książek i albumów fotograficznych, m.in. o: puszczyku i szo­pie praczu, kawce i kotach, grzybach, chomiczkach syryjskich, rybkach akwariowych, kruku i borsukach oraz oczywiście o Puszczy Białowieskiej. Urodził się w 1930 r., od 1971 r. jest panem na Dziedzince.

Czytaj również:

Rozmowy o pasterskim żywobyciu
i
zdjęcie: Berenika Steinberg
Wiedza i niewiedza

Rozmowy o pasterskim żywobyciu

Berenika Steinberg

Wojewoda wołoski Józek Michałek wchodzi z aparatem fotograficznym w środek pędzącego stada owiec. Jest 29 września, góra Ochodzita w Beskidzie Śląskim. Silny wiatr, niebo błękitne. Z jednej strony widok na Koniaków, z drugiej – otwarta przestrzeń hali i ściana gór zasłaniająca horyzont.

Gazdowie (właściele owiec – przyp. red) opierają się o niski płot z długich drewnianych bali. Juhas (pomocnik bacy – przyp. red) – stary Hucuł z kijkiem narciarskim i ze skrętem w ustach – kieruje owce do koszoru (przenośna zagroda – przyp. red.) i zamyka za nimi furtkę. Reszta juhasów czeka już przy strundze (otwór w koszorze, przez który przechodzą owce do dojenia – przyp. red.). Obok nich na ławce siedzi baca (główny pasterz – przyp. red) Piotr Kohut (szeroki góralski pas, druciane okulary, w ręku arkusze z imionami i numerami owiec) razem z gazdą Damianem.

Czytaj dalej