Quaestio de Centauris
i
Daniel Mróz, rysunek z archiwum, nr 731/1959 r.
Doznania

Quaestio de Centauris

Primo Levi
Czyta się 22 minut

Historia Trachiego to opowieść o przyjaźni, miłości i rozpaczy. O zwierzęcej naturze człowieka. O biologii, przypadku i przeznaczeniu wytyczających ścieżki, którymi podążamy.

Mój ojciec trzymał go w stajni, bo nie wiedział, gdzie indziej miałby go trzymać. Podarował mu go przyjaciel, kapitan żeglugi morskiej, który twierdził, że nabył go w Salonikach – ja jednak wiem od niego, że urodził się w Kolofonie.

Surowo zabroniono mi się do niego zbliżać, mówiono, że łatwo wpada w złość i kopie. Na podstawie własnych doświadczeń mogę jednak stwierdzić, że to tylko odwieczne uprzedzenia, i odkąd zacząłem dorastać, nic sobie nie robiłem z zakazu. Co więcej, spędziliśmy razem wiele pamiętnych chwil, zwłaszcza zimą, ale też latem, kiedy Trachi (bo tak miał na imię) własnymi rękami sadzał mnie sobie na grzbiecie i ruszał szalonym galopem przez lesiste wzgórza.

Dość łatwo nauczył się naszego języka, zachowując jednak lekki lewantyński akcent. Pomimo swoich dwustu sześćdziesięciu lat odznaczał się młodzieńczym wyglądem, zarówno w człowieczej, jak i końskiej części. To, co tu przedstawię, jest owocem naszych długich rozmów.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

*

Pochodzenie centaurów owiewa legenda; ale legendy, które centaury przekazują sobie nawzajem, znacznie różnią się od wersji uznawanych przez nas za klasyczne.

Warto zauważyć, że również w ich tradycji na początku był człowiek arcyinteligentny, swoisty Noe, wynalazca i zbawiciel, który u nich nosił imię Kutnofeset. W arce Kutnofeseta nie było jednak centaurów. Swoją drogą, nie było w niej też „siedmiu par z wszelkich zwierząt czystych i po jednej parze ze zwierząt nieczystych”. Tradycja centaurów jest bardziej racjonalna od biblijnej i powiada, że ocalono tylko archetypy, gatunki kluczowe: człowieka, ale nie małpę; konia, ale nie osła czy kułana; koguta i kruka, ale nie sępa, dudka czy białozora.

Jak więc narodziły się te gatunki? Wkrótce potem – jak mówi legenda. Kiedy wody opadły, ziemię pokrywała gruba warstwa ciepłego błota. Właśnie owo błoto, które w swojej zgniliźnie ugościło szczątki tego, co zginęło w potopie, było nadzwyczaj żyzne: ledwie muśnięte słońcem wypuszczało kiełki, z których wyrastały zioła i rośliny wszelkiego rodzaju; ponadto w zaciszu jego wilgotnego łona odbyły się gody rozmaitych gatunków ocalonych w arce. Był to jedyny w swoim rodzaju czas szaleńczej, rozbuchanej płodności, w którym cały wszechświat odczuwał miłość tak mocno, że niewiele brakowało, a powróciłby chaos.

W tych dniach nawet sama ziemia grzeszyła z niebem, wszystko wokół kiełkowało, wydawało owoce. Każde gody były płodne, na efekty zaś nie trzeba było czekać miesiącami, lecz raptem kilka dni; płodna była też wszelka inna styczność, nawet przelotne zespolenie, także odmiennych gatunków, a nawet zwierząt i kamieni czy kamieni i roślin. Morze ciepłego błota zakrywające zimne i wstyd­liwe oblicze ziemi było jednym niekończącym się łożem, kipiącym pożądaniem we wszelkich swoich zakamarkach, rojącym się od rados­nych młodych pędów.

To drugie stworzenie było właśnie Prawdziwym Stworzeniem, gdyż – wedle tego, co opowiadają centaury – w przeciwnym razie nie można by wyjaśnić pewnych analogii, zbieżności widocznych gołym okiem. Dlaczego delfin przypomina rybę, a jednak rodzi i karmi mlekiem swoje młode? Bo jest potomkiem tuńczyka i krowy. Skąd biorą się łagodne barwy motyli oraz ich umiejętność latania? Bo to potomkowie muchy i kwiatu. A żółwie zrodziły się z ropuchy i skały. Nietoperze z sowy i myszy. Muszle ze ślimaka i otoczaka. Hipopotamy z klaczy i rzeki. Sępy z dżdżownicy i puchacza. A olbrzymie wieloryby, lewiatany – jakżeby inaczej tłumaczyć ogrom ich postaci? Kości niczym bale drewna, tłusta, czarna skóra i gorący oddech są żywym świadectwem pradawnego splotu, gdy pierwotne błoto chciwie zespoliło się z niewieścią stępką arki, którą wybudowano z drzewa żywicznego i pokryto z wierzchu oraz wewnątrz lśniącą smołą po obwieszczeniu kresu wszelkiej cielesności.

Tak oto wyglądał początek wszystkich żyjących czy wymarłych już form: smoków i kameleonów, chimer i harpii, krokodyli i minotaurów, słoni i olbrzymów, których skamieniałe kości do dziś ku ogólnemu zdziwieniu można odnaleźć pośród gór. Jak również samych centaurów, ponieważ w tym święcie początku, w owej panspermii wzięła udział także garstka ocalałych z ludzkiego rodu.

Był wśród nich Cham, nieokrzesany syn – z jego niepohamowanych amorów z klaczą z Tesalii zrodziło się pierwsze pokolenie centaurów. Od początku był to szlachetny i silny ród, w którym zachowało się co najlepsze z ludzkiej oraz końskiej natury. Centaury były zarówno mądre, jak i mężne, szczodre i bystre, dobre w łowiectwie i śpiewie, w sztuce wojennej i obserwacji gwiazd. Zdawało się nawet – jak to bywa w najlepiej dobranych parach – że zalety rodziców potęgowały się u potomstwa, gdyż było ono, przynajmniej z początku, silniejsze i szybsze w biegu niż tesalskie matki, a także o wiele mądrzejsze i roztropniejsze niż ciemny Cham i inni człowieczy ojcowie. Tak też wedle niektórych można by tłumaczyć ich długowieczność, którą – zdaniem innych – należałoby powiązać ze zwyczajami żywieniowymi, co niebawem wyjaśnię. Może jednak jest ona emanacją w czasie ich niezmiernej żywotności – ja sam głęboko wierzę (i poświadcza to historia, którą opowiem), że z pokolenia na pokolenie nie tyle objawia się w nich siła roślinożernych koni, ile zaślepienie zakazanego, cielesnego spazmu, chwila człowieczo-zwierzęcego spełnienia, w której zostali poczęci.

Cokolwiek o tym myśleć, kto z odrobiną uwagi przyglądał się klasycznym przekazom, z pewnością zauważył, że nigdy nie wspomina się w nich o centaurkach. Z tego, co dowiedziałem się od Trachiego, one rzeczywiście nie istnieją.

Zespolenie człowieka z koniem, które dziś jest owocne tylko w rzadkich przypadkach, wydaje i zawsze wydawało tylko centaury płci męskiej, za czym z pewnością stoi jakaś życiowa konieczność, która wciąż pozostaje nieznana. Jeśli zaś chodzi o zespolenie przeciwne – koni z kobietami – we wszystkich epokach miało ono miejsce nadzwyczaj rzadko, nadto z inicjatywy kobiet rozwiązłych, a tym samym niezbyt skłonnych do rozrodu.

Takie nieczęste złączenie, w wyjątkowych przypadkach, gdy okaże się płodne, daje natomiast potomstwo płci żeńskiej, także dwoistej natury, lecz odwrotnie zbudowane. Stworzenia owe mają głowę, szyję i przednie nogi jak u konia, ale grzbiet i brzuch jak u kobiety, podobnie jak tylne nogi.

W swoim długim życiu Trachi spotkał ich niewiele i zapewniał mnie, że nie czuł żadnego pociągu do tych odstręczających potworów. To nie „smukłe bestie”, tylko zwierzęta wykazujące się znikomą żywotnością, bezpłodne, gnuśne i płoche – nie dają się oswoić człowiekowi ani nie są posłuszne wobec jego nakazów, żyją nędznie w leśnej gęstwinie, i to nie w stadach, lecz w surowej samotności. Żywią się zielem i jagodami, a gdy zaskoczy je człowiek, zwykły pokazywać mu się przodem, jakby wstydziły się swojej ludzkiej połowy.

Trachi urodził się zatem w Kolo­fonie z potajemnego złączenia człowieka z jedną z licznych tesalskich klaczy, wciąż żyjących dziko na wyspie. Obawiam się, że niektórzy czytelnicy niniejszych zapisków nie dadzą wiary tym doniesieniom, bo oficjalna nauka – nadal przesiąknięta arystotelizmem – uznaje, że z połączenia przedstawicieli różnych gatunków nie może się narodzić potomstwo. Oficjalnej nauce często jednak brak pokory; ogólnie rzecz biorąc, takie złączenia rzeczywiście są niepłodne; lecz ile razy próbowano? Nie więcej niż kilkadziesiąt. I czy podjęto próby wśród wszystkich możliwych par? Oczywiście, że nie. Ponieważ nie mam powodów, by wątpić w to, co opowiedział mi o sobie Trachi, zachęcam niedowiarków, by wzięli pod uwagę fakt, że na niebie i ziemi jest jeszcze wiele rzeczy, o których nie śniło się filozofom.

Żył głównie w samotności, był sam sobie panem, co jest powszechnym losem wszystkich mu podobnych. Sypiał pod gołym niebem, na stojąco, z głową na ramionach wspartych o niskie gałęzie lub skałę. Pasał się na łąkach i polanach lub zrywał owoce z gałęzi; w gorętsze dni schodził na opustoszałą plażę i zażywał kąpieli, pływając na końską modłę, z wyprężoną piersią i podniesioną głową, po czym długo galopował, znacząc z impetem mokry piasek.

Większość czasu jednak, niezależnie od pory roku, poświęcał jedzeniu – co więcej, na wszystkie eskapady, które z racji młodego wieku odbywał często na urwiskach i w nieurodzajnych wąwozach rodzimej wyspy, z instynktowną zapobiegliwością zabierał pod pachami dwie wielkie wiązki trawy czy gałęzi zebrane w chwilach odpoczynku.

Należy bowiem pamiętać, że choć centaury – ze względu na swoją budowę, w przeważającej części końską – muszą przestrzegać diety ściśle roś­linnej, tułów i głowę mają na podobieństwo człowieka, co zmusza je do wprowadzania przez niewielkie ludzkie usta ogromnych ilości trawy, siana czy obroku, koniecznych do wyżywienia ich niemałej postaci. Taki pokarm, znany ze znikomych wartości odżywczych, wymaga też długiego rozdrabniania, ponieważ ludzkie uzębienie nie jest najlepiej dostosowane do mielenia paszy.

Podsumowując, żywienie centaurów to pracochłonny proces – ze względu na wymagania fizyczne są one zmuszone do spędzania trzech czwartych dnia na przeżuwaniu. Nie brakuje w tej kwestii wiarygodnych świadectw: przede wszystkim Ukalegona z Samos (Dig. Phil., XXIV, II–8 i XLIII), który przysłowiową mądrość centaurów przypisuje właśnie ich sposobowi odżywiania – spożywaniu nieprzerwanie od wschodu do zachodu słońca jednego posiłku; miałoby to odciągać centaury od innych, szkodliwych lub próżnych pobudek, jak pożądanie bogactw czy knucie, i przyczyniłoby się do ich zwyczajowej powściągliwości. Sprawa była również znana Bedzie Czcigodnemu, który wspomina o tym w Historia eccle­siastica gentis Anglorum.

To dość dziwne, że klasyczna tradycja mitologiczna zaniedbała tę szczególną cechę centaurów. Liczne świadectwa potwierdzają jednak jej istnienie, można tego również dowieść na podstawie prostych rozważań z zakresu filozofii przyrody.

Wracając do Trachiego, jego wykształcenie wedle naszych kryteriów było zadziwiająco szczątkowe. Nauczył się greki od pasterzy z wyspy, których towarzystwa niekiedy poszukiwał, choć z natury był skryty i małomówny. Nadto dzięki włas­nym obserwacjom poznał wiele subtelnych i głębokich prawd o ziołach oraz innej roślinności, o leśnych zwierzętach i chmurach, o gwiazdach i planetach; ja sam zaś zauważyłem, że również w niewoli i pod obcym niebem wyczuwał nadchodzącą burzę czy nieuchronną śnieżycę z wielogodzinnym wyprzedzeniem. Wyczuwał także – a ja nie potrafiłbym powiedzieć, jak to się działo, podobnie jak on tego nie wiedział – kiełkowanie zbóż na polu, pulsowanie wód w podziemnych żyłach, żłobienie potoków w czas powodzi. Kiedy ocieliła się krowa u De Simonów, o dwieście metrów od nas, stwierdził, że odbiło się to echem w jego trzewiach; powtórzyło się to zaś, kiedy zaczęła rodzić córka dzierżawcy. Pewnej wiosennej nocy powiedział mi, że musi trwać właśnie jakiś poród, a ściślej – trwa w określonym kącie stodoły; poszliśmy tam i znaleźliśmy samicę nietoperza, która dopiero co wydała na świat sześć ślepych potworków i podawała im swoje maleńkie sutki.

Tak oto – powiadał – każdy centaur odczuwa jako falę szczęśliwości w żyłach wszelkie kiełkowanie, zwierzęce, ludzkie czy roślinne. Przeczuwa również, w klatce piersiowej, pod postacią niepokoju i rozedrganego napięcia, każde pożądanie i zespolenie ciał, do którego dochodzi w pobliżu; dlatego też, jakkolwiek zwyczajowo centaury cechuje czystość, w czas godów wchodzą one w stan żywego pobudzenia.

Długo żyliśmy razem – można powiedzieć, że w pewnym sensie razem się wychowaliśmy. Pomimo zaawansowanego wieku zachował młodość we wszystkim, co mówił i robił, a uczył się tak szybko, że wydało nam się czymś zbędnym (a zarazem niestosownym) posyłanie go do szkół. Wykształciłem go sam, właściwie o tym nie wiedząc i nie mając takich zamiarów, gdy pomału dzieliłem się z nim wiedzą, którą dzień po dniu przekazywali mi nauczyciele.

Trzymaliśmy go w ukryciu na tyle, na ile było to możliwe, po części by spełnić jego wyraźne pragnienie, a po części z racji swego rodzaju zaborczości i zazdrości, jaką w nas wzbudzał; częściowo zaś dlatego, że zarówno rozum, jak i intuicja podpowiadały nam, by oszczędzić mu jakiejkolwiek styczności z naszym człowieczym światem, o ile nie stawała się ona konieczna.

Naturalnie wieść o centaurze rozniosła się w sąsiedztwie; z początku zadawano nam wiele pytań, również niezbyt dyskretnych, ale potem – jak to zwykle bywa – niepodsycana ciekawość osłabła. Zdarzyło nam się przyjmować nielicznych przyjaciół w jego obecności, przede wszystkim De Simonów, i w krótkim czasie także oni się z nim zaprzyjaźnili. Tylko raz, gdy ugryzienie gza wywołało u niego bolesny ropień na grzbiecie, musieliśmy zwrócić się po pomoc do weterynarza; był to jednak dyskretny i wyrozumiały człowiek, który zagwarantował, że jak najściś­lej dochowa tajemnicy i – o ile mi wiado­mo – obietnicy dotrzymał.

Inaczej rzecz się miała z kowalem. Kowale to niestety dziś rzadkość. Znaleźliśmy jednego o dwie godziny drogi, a był to prostak, głupek i brutal. Ojciec nadaremnie starał się go skłonić do zachowania dyskrecji, między innymi płacąc za jego usługi dziesięciokrotnie więcej, niż powinien. Na nic się to zdało – każdej niedzieli w karczmie zbierał się wokół niego krąg ciekawskich, a on opowiadał wszem wobec o swoim cudacznym kliencie. Na szczęście był pijakiem i snuł swoje dziwne historie w stanie upojenia, toteż nie brano jego opowieści na poważnie.

Trudno mi opisywać tę historię. Dotyczy mojej młodości i pisząc, mam wrażenie, że coś z siebie usuwam i że potem poczuję się odarty z czegoś intensywnego i czystego.

Nadeszło lato i do rodziców wróciła Teresa De Simone, moja rówieś­niczka i przyjaciółka z dzieciństwa. Uczyła się w mieście, nie widziałem jej od wielu lat, wydała mi się odmieniona, a ta przemiana głęboko mnie poruszyła. Być może się w niej zakochałem, ale nie całkiem zdawałem sobie z tego sprawę – chcę przez to powiedzieć, że nie dopuszczałem takiej myśli, nawet czysto hipotetycznie. Była dość zgrabna, nieśmiała, spokojna i pogodna.

Jak już wspominałem, z De Simonami jako jednymi z nielicznych spotykaliśmy się dość regularnie. Znali Trachiego i go kochali.

Po powrocie Teresy spędziliśmy długi wieczór we troje. Był to jeden z tych rzadkich wieczorów, których się nie zapomina: mocny zapach siana, księżyc, świerszcze, ciepłe, stojące powietrze. Słychać było śpiew w oddali i nagle Trachi sam zaczął śpiewać, nie patrząc na nas, jak we śnie. Była to długa pieśń z dumnym, wzniosłym rytmem i słowami, których nie znałem.

– To grecka pieśń – oznajmił Trachi, lecz gdy poprosiliśmy, by ją przetłumaczył, odwrócił głowę i zamilkł.

Milczeliśmy wszyscy długo; potem Teresa się pożegnała. Następnego ranka Trachi odciągnął mnie na bok i powiedział:

– Nadeszła moja pora, drogi przyjacielu: zakochałem się. Ta kobieta wtargnęła we mnie i mnie posiadła. Pragnę ją widzieć i jej słuchać, może nawet dotykać, i niczego więcej nie chcę; pragnę zatem czegoś, co jest niedozwolone. Jestem już tylko tym pragnieniem. Zmieniam się, zmieniłem się, stałem się kimś innym.

Powiedział mi również wiele innych rzeczy, które spisuję z wahaniem, gdyż trudno będzie mi uchwycić ich sedno. Że od poprzedniego wieczoru czuł się jak „pole bitewne”; że pojął, jak nigdy wcześniej, czyny swoich porywczych przodków, Nessosa, Folosa; że całą jego człowieczą połowę przepełniały sny, szlachetne marzenia, błogie i daremne; chciał się podejmować odważnych zadań, własnymi rękami wymierzać sprawiedliwość, obalać najgęstsze lasy, biec na koniec świata, odkrywać i podbijać nowe ziemie oraz ustanawiać tam ośrodki płodnej cywilizacji. A tych czynów, co dla niego samego w jakiejś mierze było niezrozumiałe, chciał dokonać na oczach Teresy De Simone – zrobić to wszystko dla niej i jej zadedykować. Przy czym zdawał sobie sprawę z daremności swoich marzeń już w samym akcie marzenia; i o tym właśnie była jego pieśń, której nauczył się przed laty, dorastając w Kolofonie, i której dotychczas nie rozumiał ani nie śpiewał.

Przez wiele tygodni nie wydarzyło się nic nowego; co jakiś czas widywaliśmy De Simonów, lecz po zachowaniu Trachiego nie widać było gorączki, która go trawiła. To ja, nikt inny, doprowadziłem do katastrofy.

Pewnego październikowego wieczoru Trachi był u kowala. Spotkałem Teresę i poszliśmy na spacer do lasu. Rozmawialiśmy – o kim innym, jak nie o Trachim? Nie wyjawiłem zwierzeń mojego przyjaciela, ale zrobiłem coś gorszego.

Dość szybko zauważyłem, że Teresa nie była wcale tak nieśmiała, jak się zdawało – niby przypadkiem wybrała ścieżkę prowadzącą w gęstwinę; była to ślepa ścieżyna, wiedziałem o tym, podobnie jak wiedziałem, że wie o tym również Teresa. Gdy urwał się szlak, usiadła na suchych liściach, ja zrobiłem to samo. Dzwonnica w dolinie wybijała siódmą, a ona przycisnęła się do mnie w sposób, który rozwiewał wszelkie wątpliwości. Kiedy dotarliśmy do domu, zapadła już noc, ale Trachi jeszcze nie wrócił.

Od razu zdałem sobie sprawę, że wyrządziłem zło, co więcej – wiedziałem o tym od samego początku; do dziś mnie to boli. Wiem jednak, że nie ponoszę pełnej winy, podobnie jak nie ponosi jej w pełni Teresa. Trachi był między nami – byliśmy zanurzeni w jego aurze, znajdowaliśmy się w jego orbicie. Wiem o tym, bo sam widziałem, jak tam, gdzie przechodził, zawczasu rozchylały się korony kwiatów, a pyłki odlatywały niesione jego galopem.

Trachi nie powrócił. Dalsze jego losy mozolnie odtworzyliśmy w kolejnych dniach dzięki świadkom i śladom.

Po nocy wypełnionej dla wszystkich niespokojnym wyczekiwaniem, dla mnie zaś potajemną udręką, wybrałem się sam do kowala. Nie zastałem go w domu – leżał w szpitalu z roztrzaskaną czaszką; nie był w stanie mówić. Odszukałem jego pomocnika. Opowiedział, że Trachi przyszedł około szóstej, żeby się podkuć. Milczał, był przygnębiony, ale spokojny. Pozwolił się związać łańcuchami, ale nie okazywał zniecierpliwienia (był to barbarzyński zwyczaj kowala: przed laty miał wypadek z pewnym płochliwym koniem i na próżno staraliśmy się go przekonać, że tego rodzaju zapobiegliwość jest zupełnie niedorzeczna w przypadku Trachiego). Miał już podkute trzy kopyta, gdy wstrząsnął nim długi i gwałtowny dreszcz. Kowal zwrócił się do niego opryskliwym tonem, jaki zwykło się stosować wobec koni; a że Trachi stawał się coraz bardziej wzburzony, smagnął go batem.

Wyglądało na to, że się uspokoił, „ale przewracał oczami jak szalony i zdawało się, że słyszy głosy”. Nagle wściekłym ruchem wyrwał łańcuchy ze ściany i właśnie jednym z nich uderzył w głowę kowala, powalając go na ziemię bez zmysłów; całym swoim ciężarem rzucił się na drzwi, skrzyżowanymi rękami chroniąc głowę, po czym ruszył galopem na wzgórze, podczas gdy cztery łańcuchy, które nadal krępowały mu nogi, wirowały wokół niego i raniły go z każdej strony.

– O której godzinie się to wydarzyło? – spytałem zaniepokojony przeczuciem.

Pomocnik zawahał się – nie było jeszcze ciemno, nie potrafił okreś­lić dokładnie. Ależ tak, teraz sobie przypominał: na kilka chwil przed napadem wściekłości zabiły dzwony, a kowal odezwał się w dialekcie, żeby Trachi nie zrozumiał:

– Już siódma! Gdyby wszyscy klienci byli difisiôs [trudni – przyp. red.] jak ten…

Siódma!

Bez trudu odtworzyłem trasę oszalałego Trachiego – choć nikt go nie widział, pozostały liczne ślady krwi, którą stracił, oraz zadrapania od łańcuchów na korze drzew i na skałach po bokach drogi. Nie skierował się do domu ani do gospodarstwa De Simonów: gładko przeskoczył dwumetrowy płot otaczający posiadłość Chiapassa, przemierzył na przełaj winnicę, ze ślepą furią przedarł się między szpalerami, przewracając paliki oraz winorośle i zrywając grube żelazne druty podtrzymujące pędy.

Dotarł na podwórze i zobaczył, że wejście do stodoły jest zaryglowane od zewnątrz. Mógł z łatwością otworzyć je gołymi rękami, a tymczasem wziął stary kamień młyński, ważący chyba pół kwintala, i rzucił nim o ­drzwi, roztrzaskując je na drobne kawałki. W stodole było tylko sześć krów, cielę, kurczęta i króliki. Trachi z miejsca ruszył naprzód i w swym szaleńczym galopie skierował się w stronę posiadłości barona Caglierisa.

Leży ona przynajmniej sześć kilometrów dalej, z drugiej strony doliny, ale Trachi dostał się tam w kilka minut. Szukał stajni – znalazł ją dopiero po wyłamaniu kopniakami i uderzeniami barków kolejnych bram. Co się działo w stajni, wiemy od naocznego świadka – stajennego, który słysząc huk wyważanych drzwi, wykazał się zdrowym rozsądkiem i ukrył w sianie, skąd wszystko widział.

Trachi przez chwilę postał w progu, dysząc i brocząc krwią. Niespokojne konie otrząsały pyski, szarpiąc uzdy – Trachi rzucił się na białą, trzyletnią klacz; jednym ciosem rozbił łańcuch, który trzymał ją u żłobu, i wyciągnął ją za sobą na dwór. Klacz nie stawiała oporu – to dziwne, powiedział stajenny, bo z charakteru jest raczej nieufna i uparta, a nie miała nawet rui.

Pogalopowali razem nad potok – tutaj widziano Trachiego, jak przystaje, nabiera wody rękami i pije kilkakrotnie. Potem ruszyli dalej, gnając obok siebie, aż do lasu. Tak, prześledziłem ich trasę: aż do tego lasu, do tej ścieżyny, do tych zarośli, gdzie zaprowadziła mnie Teresa.

I właśnie tu, przez całą noc, Trachi odbywał swoje monstrualne gody. Znalazłem wydeptaną ziemię, połamane gałęzie, białą i brązową sierść, ludzkie włosy, i znów krew. Niewiele dalej, usłyszawszy ciężki oddech, odnalazłem klacz. Leżała bokiem na ziemi, dyszała, a jej szlachetnie umaszczone ciało było brudne od ziemi i trawy. Słysząc moje kroki, z trudem podniosła pysk i patrzyła na mnie strasznym wzrokiem przerażonego konia. Nie była ranna, tylko wycieńczona. Po ośmiu miesiącach urodziła źrebiątko: zupełnie normalne – z tego, co mi mówiono.

Tutaj zacierają się ślady Trachiego. Lecz – jak być może niektórzy pamiętają – w ciągu kolejnych dni w gazetach pojawiła się wzmianka o niecodziennej serii kradzieży koni, których dokonywano zawsze w taki sam sposób: wyłamane drzwi, zerwana czy odwiązana uzda, zwierzę (za każdym razem klacz i zawsze tylko jedna) uprowadzane do jakiegoś nieodległego lasu i tam odnajdowane na skraju wyczerpania. Jak się zdaje, porywacz tylko raz napotkał opór – jego przypadkową towarzyszkę owej nocy odnaleziono umierającą, z przetrąconym karkiem.

Do tych wydarzeń doszło sześciokrotnie i odnotowano je w różnych częściach półwyspu, od północy na południe. Voghera, Lukka, okolice jeziora Bracciano, Sulmona i Cerignola. Ostatni raz nieopodal Lecce. Potem cisza. Ale może należałoby powiązać z tą historią ciekawostkę przekazaną prasie przez załogę apulijskiego kutra: otóż na morzu w okolicach Korfu napotkała ona „człowieka na grzbiecie delfina”. Dziwna postać płynęła z zapałem w stronę Lewantu; marynarze zaczęli wołać, a wtedy człowiek i szary grzbiet zanurzyli się w wodzie, znikając z zasięgu wzroku.


© 1979, 1993 e 2016 Giulio Einaudi editore s.p.a., Torino, Italia

Daniel Mróz, rysunek z archiwum, nr 731/1959 r.
Daniel Mróz, rysunek z archiwum, nr 731/1959 r.

Czytaj również:

Rybitwy z wyspy ognia i lodu
i
Þórarinn B. Þorláksson, „Letni wieczór w Reykjavíku”, 1904 r.; zdjęcie: domena publiczna
Doznania

Rybitwy z wyspy ognia i lodu

Birna Anna Björnsdóttir

Jest 2040 r., a katastrofa klimatyczna utrudnia życie na Islandii. Kiedy nauczycielka biologii znika bez śladu podczas wycieczki szkolnej, jej córka rusza na poszukiwania. Co odnajdzie?

Moja matka zniknęła 1 czerwca 2040 r., dokładnie w moje dwudzieste pierwsze urodziny. Kiedy kilka dni wcześniej wyjeżdżała na Wyspy Owcze z licealistami, których uczyła biologii, wydawało się, że jest w dobrym nastroju. Nie pierwszy raz organizowała taką wycieczkę. Dzień po zniknięciu matki skontaktował się ze mną nauczyciel, który jej towarzyszył. Powiedział mi, że poprzedniego dnia zabrali dwadzieścioro uczniów na jeden z dłuższych spacerów, których mieli kilka w planie. Wybrali się na odludne klify na głównej wyspie, gdzie obserwowali ptaki morskie: fulmary, mewy siewki i maskonury, polujące i opiekujące się pisklętami. Było wilgotno i mgliście, ale widoki okazały się wspaniałe. Do hostelu w centrum Thorshavn wrócili zmęczeni i zadowoleni. Po kolacji zarówno nauczyciel, jak i moja matka poszli spać. Kiedy rano zapukał do jej drzwi, nie odpowiedziała. Sprawdził w jadalni, obszedł korytarze, aż wreszcie poprosił recepcjonistkę o klucz do jej pokoju. W środku nie było niczego poza kartką papieru leżącą na stole przy oknie. Widniały na niej notatki na temat miejscowych ptaków, jakieś liczby i obserwacje terenowe.

Czytaj dalej