Puszcza Augustowska 
i
Puszcza augustowska, for. Lily M, Wikipedia Attribution ShareAlike 3.0
Ziemia

Puszcza Augustowska 

Michał Książek
Czyta się 10 minut

Szukałem pierwszego zdania. Nie było go w Budzie Ruskiej, choć przystanąłem na widok sędziwej lipy i krzyża. Nie chciałem jej zapisywać, bo gdyby ktoś wyciął drzewo, zapisane bolałoby bardziej niż niezapisane.

Początku nie było też za opłotkami Budy, gdzie przyplątał się wiersz o wsi, która przeminęła. I tylko dzięcioł i wiewiórka skrupulatnie uprawiali swoje biologie, by były zgodne z opisami w książkach. Fraza nie znalazła się też w ostępach Wigierskiego Parku Narodowego, choć marzyło się spotkanie z zającem bielakiem. Dopiero w Wysokim Moście, czyli 6 km dalej, dało się słyszeć: z Budy Ruskiej, przez las i śnieg, czyli czerń i biel, do Białowieży jest około 280 km.

W Wysokim Moście cztery drogi od 500 lat rozchodziły się w cztery strony świata. Od dobrych 100 rosła tam lipa. Miała sześć konarów, w sześć stron nieba. Tak jak tysiące ludzi wcześniej stałem na rozdrożu, ustalając kierunek, jakąś trajektorię, aż w końcu poczłapałem z dźwiękiem rzeki. Nazywała się Czarna Hańcza i płynęła do Niemna. Byłem Polakiem, więc musiałem pomyśleć: Eliza Orzeszkowa. W notatkach widniało, że Hańcza ma 148 km, z czego 108 płynie przez Polskę. 108, choć tylko metrów, to także głębokość jeziora Hańcza, przez które Czarna Hańcza przepływa. Łatwo zapamiętać – ucieszyłem się jak dziecko, wciąż jeszcze wierząc, że krajoznawstwo stanie się kiedyś w Polsce ruchem masowym i ocali wiele zabytków przyrody.

Czerń Czarnej Hańczy kontrastowała z bielą ośnieżonych brzegów. Ale też ze statycznością nabrzmiałych zasp i ciszą bielizn. Biel i czerń, takie znane, a niespodziewanie zaświadczyły o ruchu i dźwięku na świecie. Zrazu działo się to wszystko po łagodnych łukach i zakolach. Dalej albo potem brzeg podniósł się, a rzeka zaczęła wierzgać. Hańcza odcinała tu i ówdzie kawałki białego, czasem wraz z nabrzeżnymi świerkami. Hodowała je też na malutkich statycznych wysepkach pośrodku czarnego ruchu. Doskonale eksponując świerkowość żywych drzew i świerczystość tych powalonych. A wraz z wizytą głodnych krzyżodziobów także świerkowitość szyszek pełnych nasion.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Na wysokim brzegu tropy człowieka zdradzały determinację. Tropy psa – radość. Tropy zająca – lekkomyślność. Tropy lisa – spokój. Wiewiórki – gotowość. Myszy wielkookiej leś­nej – pośpiech. Sarna też się spieszyła, a dzikowi wszystko było obojętne: parł naprzód przez krzaki i nabruździł jak pijany pod sklepem, znacząc obecność tęgim bobkiem: może dlatego myśliwi zwą go czarnym zwierzem. Nie, nie było się samemu w takim lesie. Były też sosna, kruszyna, jarzębina i trzmielina. Dużo botanicznych i zoologicznych obecności.

Tu i tam wisiały budki lęgowe, dowód na to, że z lasem działo się coś złego. Budka jest substytutem dziupli. Rodzajem protezy dla drzewa. Jeżeli leś­nicy je wieszają, oznacza to, że lasom brakuje dziupli i wnęk, miejsc ptasich i owadzich. Rzeczywiście, od rana nie widziałem choćby jednej dziury. Brakowało złomów, w których mógłby schować się rudzik, wykrotów dobrych dla strzyżyka. Usuwanie zamierających i próchniejących drzew powoduje bezdomność wielu stworzeń. Potrzebują ich tysiące owadów, ale też dzięcioły, muchołówki, kowalik, sikory, sóweczka, włochatka i ja.

***

Hańcza doprowadziła do wsi Studziany Las. Stało tam kilka ładnych domów, niektóre oferowały noclegi. W polskich wsiach zawsze rosną stare drzewa, ale w Studzianym Lesie nie było go nawet przy krzyżu. Czyżby studzianoleśnianie nie wiedzieli, że mieszczucha najłatwiej skusić widokiem starej jabłoni albo holoceńskiego dębu? Jedna z agroturystyk nazywała się Gościnny Dom; to mogło działać na kogoś, kto gdzieś indziej doświadczył braku gościny. Inna odwoływała się do Edenu, ale nie wiadomo, czy chodziło o wieczność czy grzech. Ostatnia podobała mi się najmniej – Majorka. Trzeba było wielkiej wyobraźni, by uwierzyć, że gdzieś tam nad tą polodowcową rzeką ros­ną figi, oliwki i mandarynki.

Branża turystyczna Suwalszczyzny stroni od epoki lodowcowej, chociaż od plejstocenu nic ważniejszego się tu nie wydarzyło. Majorka miała podkreślić dobre miejsce do plażowania i przejrzystą wodę, a przecież tu mogłaby się dziać fabuła polskiej wersji Krainy lodu, baśń o miłości pasterza i pasterki renów. Otóż 12 tys. lat temu po ustąpieniu lodowca w północno-wschodniej Polsce panował step arktyczny. W Studzianym Lesie pasły się stada renów, na które polowali myśliwi zakutani w skóry. Epoka kamienia utrzymywała się pod Augustowem do czasów przedchrystusowych. Pozostałości tamtych kultur do dziś można oglądać w suwalskim muzeum, ich spadkobiercami zostały ludy Syberii, ale jakoś nikt do tego nie nawiązuje. Po prostu renifer nie jest tak polski jak świnia.

***

Szło się wspaniale, żonglując absurdalnymi pomysłami na promocję Pojezierza Augustowsko-Suwalskiego. Czasy lodowców mieszały się z epoką nadejścia lasów liściastych. Czasy łowców reniferów ze śladami działalności kamedułów. Okres tajemniczych Staroobrzędowców z przyjściem pierwszych Słowian. Czasy Jaćwingów z powstaniem styczniowym. Wystarczyło zatrzymać się na skraju moreny, przy dawnej smolarni bądź krzyżu powstańczym, by epoka okazała się miejscem.

Za wsią pod lasem pyszniła się stara sosna. Las wokół rósł lichy, sadzony przez człowieka. Przypominał monokulturę gigantycznej kukurydzy i miał może 50 lat. Tymczasem sosna liczyła sobie ponad 100, mogła pamiętać nawet powstanie styczniowe, a na pewno schyłek XIX w. Podobnie dąb, który rósł nieco dalej, na wąskim spłachetku lądu między lasem kukurydzy a Hańczą. Oddałbym lornetkę o zakład, że nikt go tam nie sadził, że sam wyrósł. Może sójka przyniosła, kiedy jeszcze był żołędziem. Z pnia dębu zerkała na świat pierwsza tego dnia dziupla. Po 11 km i 3 godz. marszu. Ziała czernią, gotowa ugościć, kogo trzeba: zimującego motyla, zapłodnioną samicę trzmiela. Może któregoś z nietoperzy, zmarzniętego kowalika bądź śpiącego dzięcioła. I spojrzenie wędrowca.

Dalej albo później, nie wiem, bo czas się plątał z przestrzenią, w Tartaczysku na skarpie, między ekumeną a Hańczą rosło już siedem starych drzew: lipy z dębami. Skakał po nich spasiony dzięcioł duży. „Biijee, biijjjee!” – oskarżał go zdenerwowany kowalik, wzywając kilkanaście bogatek i modraszek na świadków. W Tartaczysku można było pojąć, że rzeki, oprócz wody i widoku, dawały nam też fragment dzikiej przyrody na lądzie. Skarpka, buchta bądź obryw były już to za strome, już to za wilgotne, żeby wchodzić tam z piłą. Cieszyłem oczy widokiem starych drzew, teraz pozbawionych liści, i ptaków, które stadkiem przekoczowały dalej. Zostały drzewa. I pewność, że żaden z fenomenów nie wyraża tak dobrze przestrzeni i czasu jak wielka długowieczna roślina. Z wielokrotnymi poziomami jej gałęzi. Sferycznością korony. Płochliwymi mieszkańcami. I z nazwą, o pochodzeniu której niewiele wiadomo: dąb.

I wtedy coś pizgło w widoku. Hańcza zajarzyła się niczym łuk elektryczny. Wiła się przy tym, wierzgała i gziła. Oczy trzeba było mrużyć jak przy spawaniu, ale światła i tak boleśnie wpadały do mózgu. I nie dawały się gasić. Błyszczało, blikało, żarzyło. Jakby wszystkie strzeble potokowe, różanki, kozy i piskorze wraz z pstrągami, kleniami i szczupakami pluskały się w słońcu. Hańcza nie była tam czarna. Zamieniła się w bolesną platynową spoinę między brzegami. I zgasła.

***

W Puszczy, jak nakazywała etymologia, było pusto. Wszak w gminie Płaska mieszka zaledwie 7 osób na kilometr kwadratowy. Ale cisza to za mało, by wypełnić definicję puszczy. Te borki nią nie były. Ani ostępem, ani uroczyskiem. Żadną też knieją. Puszcza Augustowska okazała się zwykłym lasem gospodarczym. Zagony sosny miały może 60–70 lat i na tyle wstecz pozwalały się cofnąć myślą. Słupy elektryczne były grubsze niż drzewa. Zapewne posadzono je kilka dekad temu. Z wyjątkiem czterech sosen z krzyżami: jedna za Studzianym, druga przed Tartaczyskiem, trzecia w Tartaczysku i czwarta za Frąckami. Pamiętałem je dobrze, wspaniale mieściły się we wspomnieniach, tworząc część opowieści, a nawet tożsamości idącego. Żeby tylko ich nie wycięli.

W Okółku czemuś poszedłem na zachód. Przez połacie gospodarki leśnej i monotonnych upraw sosnowych upstrzonych zrębami. Czasami pośrodku wyciętych powierzchni zostawiano samotną sosnę. Jakby czekając, kiedy wywróci ją wiatr. Drzewo miało chyba obsiewać się i przyczyniać do odnowienia naturalnego, ale na sąsiednim zrębie stało kolejne, tym razem bez gałęzi. Może drugą sierotę pozostawiono jako drzewo dziuplaste? Z bliska widać było, że do niedawna była żywa, a koronę ogoliły dopiero drzewa ścinane w sąsiedztwie. Goły zrąb z kikutem uszkodzonego drzewa pośrodku robił absurdalne wrażenie. Wyglądało to jak epicka instalacja na konkurs sztuki współczesnej w kategorii: Poruszający Absurd. Kilometry dłużyły się jak pnie sztucznie hodowanych drzew. Aż nadszedł 35.

Płaska tonęła w nocy, ale brudny śnieg odbijał trochę światła Wenus. I lampy, która mogła być księżycem. Tuż przy drodze fragment mroku czemuś zaczął ciemnieć i gęstnieć. Wyglądało to na lokalne jądro ciemności, z którego brały się zmierzchy wsi Płaska. Kolor niespodziewanie nabrał wagi i ciężkości, powoli zyskał kształt. Dotknąłem zjawiska, a to było drzewo. „Dąb” – pomyślał zmęczony mózg. „Nie, stara brzoza” – poprawił się szybko. Dopiero zmysł dotyku i smaku pozwolił stwierdzić, że to lipa. Wszystko, co związane z tym dobrym słowem, przemknęło przez intelekt: pszczoły, miód, lato. Herbata, liście, polszczyzna. Ale w jednej sekundzie, jasne takie, w głębi mroku. Oświetlałem latarką fragmenty giganta i składałem w całość jak puzzle. Mogła mieć nawet 200 zim. Jeśli tak, to wyrosła zaledwie kilka lat po rozbiorach. Pamiętała powstanie listopadowe i urodziny Konopnickiej w Suwałkach.

„Oby tylko jej nie wycięli” – pomyślałem.

Czytaj również:

Owędy
i
A road in Dyrehaven, Theodor Philipsen (domena publiczna)
Opowieści

Owędy

Michał Książek

Szedłem i byłem pewien, że już ktoś tak szedł. Przystawałem, ale ktoś już tak przystawał. Patrzyłem, ale w tym też nie byłem pierwszy.

Juszkowy Gród

Bodźce docierające z Juszkowego Grodu wywoływały mnie z widoku. Jak światło obraz z kliszy. Jak obraz znikąd, tak mi wracała świadomość z zamyślenia. Było to bardzo dziwne, wciąż nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Zwyczajnie zgodzić na to powstawanie obrazu. Na dźwięki grane przez bębenek i trąbkę. Na pianie koguta, brzmienie mowy. Mówili po prawosławnemu. Przez to znowu czułem się na tym Podlasiu jak jakiś lewosławny. Dobre to było, takie istnienie dzięki otoczeniu. Z samych wrażeń. Ale chyba ja też, patrzący też  powoływał ten świat. Bo wystarczyło zamknąć oczy i Juszkowego Grodu nie było.

Czytaj dalej