Przyjaciel z Luli-czang
i
Bambus, nieznany artysta, dynastia Ming (1368–1644) –Qing (1644–1911); żródło: MET
Doznania

Przyjaciel z Luli-czang

Wojciech Żukrowski
Czyta się 5 minut

Drogi Panie Redaktorze!

Podziwiam Pański spokój, gdy natrafia Pan na moje reportaże w cudzych pismach i nie śle Pan monitów opatrzonych paru jędrnymi słowami, bo obiecywał, a nie dotrzymał, a myśmy mu z całą życzliwością… Pamiętam i dziękuję. Należę do tych, co potrafią być wdzięczni. Przeto w kopercie wraz z listem pchnąłem króciutką, a nie tylko zabawną, ale i mniemam aktualną powiastkę, jak to się u nas zwykło mawiać — filozoficzną. Myślę, że jakość natychmiast potrafi Pan, Drogi Panie Redaktorze, należycie ocenić i wycenić. Wraz i drzeworyt chiński, który jednak do zwrotu, a może za trudny do reprodukowania? Ale wydaje mi się, że tekst by z rysunkiem zagrał.

Raz jeszcze serdecznie dziękuję za lawinę listów spowodowaną ową notką i za regularnie nadsyłany „Przekrój”. Przykro mi, ale zdjęcie z księżniczką czytającą go nie wyszło, mogłem podrobić na uniwersytecie mniejszości, już po ukończeniu wyprawy w Pekinie, ale właściwa mi uczciwość nie pozwoliła na takie wybiegi. Mam jeszcze w zanadrzu sporo dziwności, którymi w niedzielę 6 listopada błysnę w Krakowie.

Ściskam serdecznie dłoń

Wojciech Żukrowski
23. X. 55


 

Niech pan spojrzy na tego tarzającego się siwka — Tung podsuwał mi uprzejmie przewijaną taśmę obrazu. Nie był zwyczajnym kupcem, któremu zależy na szybkiej sprzedaży. Smakował krajobraz pastwiska, wodząc dużą soczewką o rączce z łapki aligatora, dobywał zawiłe linie grzywy rozdmuchiwanej przez wiatr, śmiałe kreski traw zgniecionych końskim grzbietem. Zielonkawe szkło rzucało świetlaną skazę na zżółkły jedwab, więc kilka razy przesunął starczą dłonią, strząsając iskrę słoneczną, mącącą nam widzenie. Nie śpieszyłem się również z wyrażaniem pochwał, wystarczało, że obaj znaliśmy wartość oglądanego dzieła. Patrzyłem na igrające źrebaki, na pastucha przebywającego wpław rzekę, konia prąd znosił ukosem, a młoda klacz w kępie drzew wsparła kopytka na pniaku i jak koza smykała liście ze zwieszonej gałęzi. Było się czym nacieszyć.

Na kamiennym stole, nagrzanym, pełnym pęknięć, leżały pozwijane obrazy w pochewkach z przetartego atłasu, lub wyświeconego zamszu, zamykanych na kościane skobelki.

Tu, w głębi domu, dokąd dopuszczano tylko zaufanych, gwar ulicy antykwariatów, targowisko Luli-czang dobiegało jak łagodny szum wody spadającej w stawidła. Chwilami słyszałem jasne głosy przebiegających dzieci, gwizd piszczałki handlarza, ale zaraz, w gorącym tchnieniu pekińskiego lata skrzypiały zasłonki z cieniutkich prętów i srebrzystą kulką toczył po kamiennych płytach głos natarczywie dzwoniącej cykady, zawieszonej w małej klateczce z bambusu, pod sufitem.

— Wiem, że pan woli te obrazy niedokończone, niedopowiedziane — zaczął starzec nalewając jaśminowej herbaty — ja też lubię patrzeć… W dynastii Tan żył malarz Szi Tien, dobry malarz… Na rozkaz cesarza towarzyszył generałowi w bitwie, żeby nakreślić twarze zwycięzców i zastygły grymas pokonanych, tłum ścierający się w kurzawie… W zamęcie drzewcem włóczni uderzono go w głowę.

Od tego czasu, gdy malował, zwidywały mu się duchy poległych, demony i smoki przelatywały pod sufitem, rzucały cienie, niepokoiły artystę. Szaleniec ciskał pędzlem próbując zjawy ugodzić, na suficie powstawały barwne plamy i maźnięcia.

Kiedy Szi Tien ciężko zaniemógł, leżąc godzinami wpatrywał się w sufit i siedzącym wokół łoża uczniom zalecał kopiować sceny bitewne i krajobrazy, które z chaosu barw dobywał wodząc palcem.

Czując bliski zgon, dźwignął się i wsparty na umiłowanym uczniu paru pociągnięciami pędzla zamienił zacieki na suficie w dżonkę z wydętymi żaglami, która cięła tęczową pianę. Tą dżonką odpłynęła jego dusza.

Był to ostatni obraz, którego nie dojrzał żaden z jego uczniów. Ale od owego dnia wydał się wszystkim tak prosty i jasny, jakby go od lat szalony przywoływał uderzeniami pędzla.

Wszyscy mamy oczy otwarte, a tak niewiele widzimy. Koty muszą tydzień czekać, zanim przejrzą, za to potem widzą w ciemności… Patrzeć to znaczy wybierać… Patrzeć, to współtworzyć z artystą i jego wiecznym mistrzem — tao — przepływającym nurtem życia.

Siedział w długim do kostek, niebieskawym, spranym chałacie. Głowę miał przechyloną, jakby nadsłuchiwał gwaru ulicy, stukania kołatki handlarza. Słońce plamami obsypało jego nastroszone, siwiejące już włosy.

— Zamknięte oczy pozwalają czasem lepiej widzieć — dodał półgłosem, sięgając po nowy obraz, by go przede mną roztoczyć. Powstrzymałem go gestem ręki, wolałem słuchać.

— Kiedy po jednym ze znanych malarzy wierzyciele zabierali pozostałe mienie, wszyscy pragnęli posiąść niewielki parawanik stojący przy łóżku… Były na nim narysowane bambusy. Pan się uśmiecha, cóż pospolitszego, odwieczny temat… Obraz był niedokończony, kreślone sangwiną długie pręty zgięte w wichurze, odwiane wąskie liście jak zjeżone ostrza… W tym obrazie był gniew i siła. Nabywcy targowali się, ten jeden obraz pokrył długi zmarłego malarza.

Potem wdowa wyjaśniła, że artystę w upalne noce gryzły pluskwy. Chwytał je i z wściekłością rozgniatał na płótnie parawanu. Tak powstały owe bambusy…

Pan myśli, że kpię, a ja tylko chciałem zaznaczyć, że w dobrym obrazie powinna być pasja, mocne uczucia, miłość lub nienawiść… Myślę, że jej nie brak, gdy usypiasz późno w letnią noc na macie i tną cię pluskwy.

Uśmiechał się zmarszczkami wokół oczu, szukał potwierdzenia, że pojąłem sens przytoczonej anegdoty.

— Artysta powinien malować krwią — mruczał — nawet gdy używa tuszu rozcieńczanego wodą.

Było cicho, słodka woń wylewała się z aksamitnych kieliszków petunii, która ściekała po parapecie. Cykada milczała. Patrzyłem na rozłożone sztychy.

— Przyznam się, nie lubię waszych olejnych obrazów, wiernych jak kolorowe fotografie, wolę stare techniki, dawne tematy, nawet te bambusy i owoce… — powiedziałem.

— Macie wspaniałe stuletnie tusze, znakomite pędzle…

Stary podniósł się, nakrył liściem klateczkę, bo smuga słońca wśliznęła się pod dach i cykada rozdzwoniła się radośnie. Wsłuchiwał się chwilę z lubością, potem zaczął półgłosem:

— Książę Tsai Tun z dynastii mandżurskiej cenił bardzo artystów, lubił również i wino… Raz, gdy sobie tęgo podpił, postanowił zakpić z nadwornych malarzy. Kazał parę arkuszy ryżowego papieru rozścielić na posadzce w swej sypialni. W miedzianej miednicy rozpuścił mnóstwo tuszu. Sprawdziwszy, że drzwi są zamknięte i nikt go nie podgląda, zrzucił spodnie, podkasał poły sukni i zamaczawszy pulchny tyłek w misie, pieczętował rozłożone arkusze. Chichotał zadowolony, że powstają piękne odbicia…

Gdy ukrył misę i kazał się umyć, przywołano malarzy. Nie mogli się oni nachwalić śmiałości maźnięcia, nieomylności rysunku. Na arkuszach widniały pękające melony, z wyraźnie zaznaczonym ogonkiem.

I kiedy książę, parskając śmiechem, tłumaczył malarzom, jak powstały obrazy, żaden mu nie uwierzył. Wtedy, otrzeźwiawszy już, chcąc ich pogrążyć pokazał cały zabieg, jednak mimo wielu prób, na papierze pozostawały już tylko ślady techniki, której użył książę.

Widzi pan, na tym przykładzie, że trzeba wprawdzie szukać nowych technik, ale narzędzie nie decyduje o powstaniu dzieła sztuki, tylko twórca… Potrzebne jest to wstydliwie skrywane natchnienie… Czasami można je zastąpić starym winem.

Słońce przeświecało jego uniesioną dłoń, widziałem długie starcze palce opłynięte czerwonym poblaskiem krwi, żywej, niepogodzonej z wiekiem. Serce mu biło, obrazy dawały więcej wzruszeń niż synowie.

Wymieniliśmy ukłony, odprowadzał mnie do progu. Stał w otwartych drzwiach z naręczem pozwijanych obrazów, jak ze snopem z pól nieśmiertelności.

Nie był urażony, że nie kupiłem żadnego. Wystarczyło, że wraz z nim syciłem oczy, miałem czas, żeby oglądać i widzieć.

Warszawa 55.
Bohdanowi Czeszce


Tekst pochodzi z numeru 522/1955 r., (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Nuda
i
„Młodość”, Frederick Carl Frieseke, 1926 r., Los Angeles County Museum of Art/Rawpixel (domena publiczna)
Opowieści

Nuda

Łukasz Nicpan

Prawdziwą nudę poznałem w Radomsku, w ceglanym domu dziadków, u których co roku spędzałem wakacje. Całe dwa miesiące w czteroizbowym domu z gankiem pośród ogrodu pełnego kwiatów, malin, jaśminów, krzewów porzeczek i agrestu. Codziennie te same lwie paszcze, malwy, maliny, jaśminy, porzeczki i agrest. W sadzie dojrzewały renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie. Codziennie te same renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie.

W biblioteczce dziadka stały cztery książki po niemiecku, bez obrazków, a po polsku – tylko dwa tomy encyklopedii Orgelbranda. Jedyną książeczkę, jaką przywiozłem ze sobą z Łodzi, rymowaną opowiastkę o amerykańskim milionerze, umiałem już na pamięć. Miała tytuł Mister Twister. Na pamięć znałem nawet nazwisko jej autora. Nazywał się S. Marszak.

Czytaj dalej