Przodownik
i
ilustracja: Igor Kubik
Opowieści

Przodownik

Artur Kornel
Czyta się 20 minut

Warszawa, bliżej nieokreślona przyszłość. Praca stała się przywilejem nielicznych, a za ludzi wszystko robią inteligentne roboty. Wili, podobnie jak inni mieszkańcy miasta, przez całe dnie oddaje się więc niewybrednej zabawie. Ale właśnie dzisiaj los się do niego uśmiechnie.

Choć poszedł spać nad ranem, obudził się jak zwykle przed siódmą. Otworzył oczy i dobrą chwilę wpatrywał się w biel sufitu, próbując przypomnieć sobie szczegóły wczorajszego wieczoru. Chciało mu się pić, lecz nie na tyle, aby wstać i ruszyć po szklankę wody. Leżał więc na materacu, przewracając się z boku na bok. Gdy kilka minut później, śmiertelnie znudzony leżeniem, stanął przed lustrem zawieszonym nad umywalką, zląkł się swojego odbicia. Notoryczne niewyspanie związane z nocnym życiem coraz bardziej dawało mu się we znaki. Opuchnięte i podkrążone oczy nie robiłyby już na nim wrażenia, gdyby nie siwiejąca broda i szarawa, pełna zmarszczek skóra. „Niedobrze, panie Wili, zamieniasz się pan w zombi” – powiedział do siebie.

Zrezygnowany usiadł na sedesie i przymknął zmęczone powieki. W końcu jednak odzyskał psychiczną równowagę: wstał, umył zęby, ubrał się w nowy T-shirt i wciągnął spodnie (drogie, bo szyte przez prawdziwych ludzi). W kuchni czekała na niego świeża kawa, dokładnie taka, jaką najbardziej lubił po przepiciu: słodka, diablo mocna, lekko kwaśnawa, z dużą ilością mleka. Po solidnym łyku z kubkiem w ręku usiadł nonszalancko na dizajnerskim krześle i rzekł teatralnym głosem, z prawdziwie aktorskim zacięciem:

– Franz, powiedz mi, proszę: co na dziś zaplanowałem? Nie mogę sobie przypomnieć, chyba już nie te lata.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Planowałeś wyjść na rower, aby ocenić nowy sprzęt. Pojazd czeka na parkingu. Rekomenduję trasę wzdłuż Wisły. Na wysokości Starego Miasta możesz ruszyć w kierunku rynku. Ostatnio żaliłeś się, że dawno tam nie byłeś – odparł beznamiętnym głosem komputer.

– Franciszku, zmieniłem zdanie, nie mam najmniejszej ochoty na wysiłek fizyczny. Ile forsy stracę? – napił się, patrząc ze znużeniem na idealnie obcięte paznokcie lewej dłoni.

– Producent płaci za testowanie sprzętu 300 punktów od godziny. Zakładając, że mógłbyś wyjechać o ósmej i wrócić w południe, masz szansę otrzymać 1200 punktów. To zdecydowanie dobra propozycja, zwłaszcza że nie najlepiej z twoim portfelem.

– 1200, powiadasz? No nic, przepadnie. Co jeszcze planowałem?

– Chciałeś iść do Zachęty, zainteresowała cię wystawa fotograficzna o życiu w strefie trzeciej. Smutny obraz nędzy i rozpaczy zestawiony z dobrobytem państw najlepiej rozwiniętych. Pozycja obowiązkowa dla osób zainteresowanych zagadnieniami społecznymi.

– Ile płaci Zachęta?

– 100 punktów dla odwiedzającego. Osobiście jednak polecam kino. Nowa biografia Kazimierza Malewicza w reżyserii samej Viki Meister to najlepiej oceniany przez krytyków obraz tego półrocza. Oglądając film, zarobisz 210 punktów.

– A jakieś party dla meneli w spelunie pełnej nieudaczników i niespełnionych nadziei? Chyba nie mam ochoty na zarabianie pieniędzy, drogi Franciszku.

– Na wieczór jesteś wstępnie umówiony z Santorem. W La Habana Club odbędzie się mało wytworna impreza w klimacie plażowym. Za wejście otrzymasz 50 punktów. Alkohol jest ujemnie płatny, duże piwo za dwie dychy – bezbarwny głos komputera dudnił między ścianami mieszkania.

– Nieatrakcyjna impreza z drogim alkoholem. To, co zarobię na wejściu, wystarczy jedynie na dwa i pół kufla. Franz – spojrzał na znajdującą się obok lampy białą skrzynkę, w której drzemał cybermózg komputera – wyjaśnij mi, czemu nałogowo chodzę na imprezy w najgorszym guście, na których nie tylko nie zarabiam, ale wręcz zamieniam się w bankruta?

– Ponieważ masz dość leniących się snobów z łupieżem jak konfetti i podobnie jak reszta klienteli Habany wolisz spędzić czas na brudnej plaży, niż nadawać jak fałszująca katarynka o najnowszych trendach z typami, którzy zastąpili łby liczarkami do punktów. Niech sobie te wszystkie pieniądze wsadzą tam, gdzie słońce nie dochodzi. Szczęścia za to i tak nie kupią, zresztą sami też od dawna tkwią w czterech literach. Nie wiedzą jednak o tym, bo najwyższego stopnia capy smrodu nie czują.

– Ha! Pięknie, Franz – Wili z radości aż podskoczył i klasnął w ręce. – Mówiłem ci, grunt to bunt! Jeśli chcesz, potrafisz mówić jak człowiek, nie jak komputer! Zuch-maszyna!

– Służę. Poza tym sam mnie tego uczyłeś.

– Mam talent pedagogiczny. Franciszku, z kina i wystawy rezygnuję. Pójdę jednak na rower, niech wskaźniki budżetu domowego nieco podskoczą. Po powrocie położę się spać i obudzisz mnie wieczorem. Mam nadzieję, że zasnę. Do Habany oczywiście podrałuję. Upewnij się, proszę, że Santor również przyjdzie. Wyślij mu wiadomość następującej treści: „Ty głupi, stary knurze, kultury i szkoły nieznający, albo wieczorem wypijemy po drinku, albo przez kolejne pięć pokoleń ludzkość będzie cię przezywać łgarzem wielkości wielorybiego przyrodzenia”. O tak, przekaż mu to, co podyktowałem. Naszykuj teraz dla mnie nowe neurozłącze, stare chyba szlag trafił.

Wili dopił kawę, skreślił flamastrem kolejny dzień w kalendarzu – tak, jakby na coś czekał – i poszedł się kąpać. Stojąc pod prysznicem, myślał o zbliżającej się przejażdżce rowerowej, letniej pogodzie, kolejnym nudnym dniu, który będzie się wlókł długimi godzinami, wahaniach nastroju swojej byłej żony, dzieciach, których nigdy nie miał, cowieczornym upadlaniu się przy piwie i wódce, błędach młodości, anarchii, depresji i eutanazji.

Z kąpieli wyszedł w złym humorze. W kuchni czekały na niego grzanki z serem i szynką oraz sok pomarańczowy: ulubiony zestaw przed wysiłkiem fizycznym. Neurozłącze przypominające białą pastylkę, leżące na spodku obok szklanki soku, przyłożył do portu za uchem i tym samym zyskał bezpośrednią kontrolę nad soczewkami i aparatami słuchu. W końcu wyszedł z mieszkania. Przed kamienicą stał piękny, srebrny rower.

***

„Gdybym miał talent – mamrotał pod nosem, żaląc się Franciszkowi – pisałbym wiersze, lepił garnki z gliny lub rzeźbił drewniane aniołki. Talentów jednak los mi oszczędził. Skazany na wieczną imprezę, żywię się używkami, rekreacją i kulturą jak szczur żyjący pod deskami teatru. Zapłakałbym nad sobą, ale ciągle nie pozwala mi na to honor i dziwne przeświadczenie, że po prostu nie wypada. Wiesz co, Franz, wracam do domu. Smolę ten rower, nie nadaję się dziś do niczego”.

W pewnej chwili zjechał nieuważnie ze ścieżki dla cyklistów i uderzył przednim kołem w drzewo. Z roweru wyleciał jak z procy. Na szczęście, spadając na trawę, ominął dorodną psią kupę. Obolały, podniósł się niezdarnie i zaklął głośno. Zapalił papierosa, upojony przeświadczeniem, że cały świat systematycznie zwraca się przeciwko niemu. Spojrzał na mordercze drzewo, które chwilę przed wypadkiem wyrosło nie wiadomo skąd. Wisiało na nim ogłoszenie. Wściekły odwrócił się w kierunku rzeki, jednak chwilę później ciekawość zwyciężyła i zaczął czytać treść z przyklejonej taśmą kartki:

„PRACA W EKSKLUZYWNYM SUPERMARKECIE NA STANOWISKU »KASJER-SPRZEDAWCA«. Luxury Market to nowa marka supermarketów, która właśnie wkracza do Polski. Sklepy Luxury Market przeznaczone są wyłącznie dla najzamożniejszych klientów, którzy chcą był obsługiwani wyłącznie przez ludzi. Klienci sklepów Luxury Market dobrze wiedzą, że w ich ulubionym supermarkecie nie pracuje i nigdy nie będzie pracował ani jeden robot. Jeżeli chcesz dołączyć do naszego zespołu i tworzyć z nami historię eks­kluzywnej marki, wyślij nam swój list motywacyjny!”.

Cisnął niedopałkiem w ziemię i odruchowo wziął do ust kolejnego papierosa. Oczy mu zalśniły, serce zabiło mocniej. Jak wspaniale byłoby zdobyć pracę…

– Franz! – krzyknął w myślach do komputera. – Widzisz to? Ogłoszenie o pracę!

– Widzę – usłyszał martwy głos towarzysza.

– Nikt mi nie zhakował soczewek? Sprawdź, czy są sprawne – rozemocjonowany jak zwykle szukał dziury w całym.

– Są sprawne, działają, jak trzeba. Masz przed sobą najprawdziwsze ogłoszenie o pracę.

– Do stu tysięcy spalonych neurozłączy, Franz, zredaguj list motywacyjny pod ten anons. Niech czeka na mnie po powrocie! – Czując dopływ ożywczej energii, zrobił oczami zdjęcie komunikatu, następnie wskoczył na rower i ruszył w kierunku Starówki.

Kilka minut później wrócił zdyszany, zerwał ogłoszenie zamaszystym ruchem i schował podarty papier do kieszeni. Im mniej osób je przeczyta, tym lepiej.

***

Santor siedział na podartym leżaku, palił tanie cygaro i popijał przez brudną słomkę seledynowego drinka. Gdy zobaczył kolegę, nawet nie drgnął.

– Jesteś, zdrajco przebrzydły. Spóźniłeś się. Marszałek Piłsudski takich pasożytów jak ty nawet do Berezy Kartuskiej nie wysyłał, lecz z marszu organizował im spotkanie z Panem Jezusem – rzekł znudzonym głosem.

– Santor, gnojarzu bez znajomości abecadła, współczuję twojej matce, że takie coś nosiła.

– Wili, brzydzę się miejsc, o których chociażby myślałeś.

– A ja się ciebie nie brzydzę, bo kompost nie leży w obszarze moich zainteresowań.

– O, to jakaś nowa obelga – zaśmiał się Santor. – Poza tym ciebie też dobrze widzieć.

– Wiesz, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – odparł Wili, siadając na leżaku obok, jeszcze bardziej podartym i w dodatku poplamionym jakąś żółtawą, zaschłą substancją.

Na tej plaży piasek do czystych nie należał. Z głośników leciała pseudohawajska muzyka, serwowana przez uszkodzonego androida, który robił tu zwykle za didżeja. Dwie pijane dziewczyny próbowały do niej tańczyć, niestety jedna z nich zaczęła wymiotować na betonowy dancefloor. Prawie nikt tego nie zauważył, bo plaża nadal była pustawa. Przy brzegu kilku młodzieńców chwaliło się nowymi tatuażami, cyborg siedzący parę metrów dalej, prawdopodobnie inwalida wojenny, udowadniał zaś koledze, że jest w stanie odkręcić sobie rękę. Coś jednak poszło nie tak, bo z przewodów dłoni poleciała krew. Santor skrzywił się i odwrócił wzrok. Wili uświadomił sobie, że kiczowaty strój Santora – kwiecista koszula i mokasyny z frędzlami – pasuje do tego miejsca idealnie. Uśmiechnął się na myśl o odrazie, jaką muszą budzić tacy ludzie wśród członków naburmuszonej klasy wyższej. Następnie ruszył do automatu z piwem, posyłając uśmiech niezbyt trzeźwej blondynce, która wyłoniła się nagle zza drzewa z jointem w dłoni. Gdy dziewczyna także wyszczerzyła zęby, wrócił do kolegi.

– Muszę ci coś powiedzieć – zaczął zaaferowany.

Santor ściągnął okulary słoneczne i spojrzał podejrzliwie na Wilego.

– Co tym razem?

– Znalazłem pracę – odparł tak cicho, jakby wiadomość była ściśle strzeżoną tajemnicą państwową.

– Pracę? A kto chciałby cię zatrudnić? Ty się przecież na niczym nie znasz. W podstawówce, pamiętam, nie byłeś w stanie nauczyć się tabliczki mnożenia. Nie nadajesz się też na artystę, bo nie masz żadnych zdolności. Nie nadajesz się na inżyniera, bo nie masz ścisłego podejścia. Tacy jak ty czy ja skazani są na wieczną zabawę. Pij i nie szukaj dla siebie ratunku, takich jak my system dawno temu spuścił w lukrowanym kiblu pełnym lemoniady. I wiesz co? Musimy w tym słodkim szalecie trochę wytrwać, doczekać do takiego czy innego końca.

– Santor, ja nie żartuję. Znalazłem ogłoszenie, praca marzeń, idealna dla mnie. Do tej roboty nie trzeba mieć żadnego wykształcenia i wielkich umiejętności, przynajmniej mam taką nadzieję. Łap, wysyłam ci zdjęcie na oczy. Widzisz? Jak mi się poszczęści, zostanę kasjerem-sprzedawcą, muszę tylko przejść proces rekrutacji. Nie będzie łatwo, ale się nie poddam. Nie chcę kończyć żywota jak stary kot, po cichu i bez świadków. Może to jedyna szansa, żeby w jakikolwiek sposób zapisać się w historii tej planety, żeby cokolwiek znaczyć.

– O, nie, jak dostaniesz tę robotę i palma ci odbije, to zostanę sam na śmietniku historii. Wtedy pozostanie mi tylko eutanazja – zabiadolił Santor, popijając drinka.

– Najpierw muszą mnie zatrudnić. Do odważnych świat należy!

Chwilę później stał przy automacie, kupując kolejne piwo, ta sama zaś co wcześniej blondynka podbiegła do niego szybko, ciągnąc za sobą na wpół przytomnego obdartusa. Choć twarze mieli inteligentne, widać było, że przeszli w życiu niemało.

– Kochanieńki, postaw nam po utrwalaczu, prosimy. Skończyły mi się punkty, mój stary również bez grosza, ty zaś nie wyglądasz na spłukanego. Wspomóż nas, najjaśniejszą piękność wschodniego Żoliborza i jej dostojnego męża, a kiedyś los także do ciebie się uśmiechnie.

– Oczywiście, nie ma problemu – odparł żartobliwie, poprawiając przy tym grzywę jak w reklamie szamponu. – Tak się składa, że mam pracę, zatem na brak pieniędzy nie mogę narzekać. Jestem kasjerem-sprzedawcą w nowym supermarkecie.

– Rozumiem. Też marzyliśmy kiedyś o tym, żeby znaleźć swoje miejsce w wielkim biznesie – obdartus z miejsca odzyskał trzeźwość, po czym ukląkł i pocałował Wilego w prawą dłoń. Blondynka, lekko oszołomiona, żwawo wzięła przykład z partnera i także rzuciła się na kolana.

– Niech pan, człowiek biznesu, zawsze pamięta o takich jak my, o maluczkich. Niech pan postawi po piwku, a będziemy wszystkim opowiadać, że nie każdy kapitalista to najgorszy, żerujący na cudzym nieszczęściu typ.

***

„W Rzeczypospolitej Polskiej bieda i ubóstwo zostały całkowicie zlikwidowane. Automatyzacja wszelkich obszarów gospodarki i życia nie skończyła się katastrofą dzięki ciężkiej pracy partii, która ani na chwilę nie zostawiła narodu. Każdy obywatel Rzeczypospolitej ma do dyspozycji dochód podstawowy w wysokości 2 tys. punktów wschodnioeuropejskich. Dodatkowo każde uczestnictwo w kulturze, każda aktywność sportowa, każde działanie społeczne i obywatelskie dają obywatelom dodatkowy zarobek. Obywatel Rzeczypospolitej Polskiej nie musi pracować, żeby żyć w dobrobycie. Naród wdzięczny jest partii za odpowiedzialne branie na siebie roli przywódczej, partia zaś wdzięczna jest narodowi za zaufanie…” – z telewizora wydobywały się radosne słowa spikera.

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

Wili dopił kawę, a następnie wyłączył myślą odbiornik. Usiadł w wygodnym fotelu z terminalem na kolanach i zaczął wprowadzać niewielkie poprawki do listu motywacyjnego autorstwa Franciszka. Gdy skończył, wysłał e-mail na adres kadr i niemalże zemdlał pod wpływem emocji. W końcu zapalił papierosa. Co, jeśli go nie wybiorą i do końca życia będzie przesiadywał w Habanie? Wrócił do terminala i zaczął szukać informacji o Luxury Markecie. Dowiedział się, że w Europie pracownicy front office’u noszą niebieskie mundurki, a kasjerzy-sprzedawcy mają dodatkowo wyszyte imię białym ściegiem nad butonierką. Przeczytał też, że kultura korporacji oparta jest na starych, sprawdzonych rozwiązaniach sprzed automatyzacji gospodarki. Każdy pracownik Luxury Marketu przynajmniej raz w roku wyjeżdża na integracyjne wyjazdy ze swoim zespołem, w trakcie świąt zaś pracodawca organizuje dla zasobów ludzkich uroczyste kolacje. Dzięki temu wszyscy mogą poczuć się jak członkowie jednej wielkiej pracowniczej rodziny. Wysondował, w jaki sposób można rozwijać swą karierę wewnątrz poszczególnych sklepów i w całej sieci oraz jakie kary finansowe grożą za spóźnianie się na zmianę.

Zafascynowany korporacyjną strukturą firmy poinformował Franciszka, że olewa przewidziany na wieczór teatr, a także wystawę i praski festyn uliczny. Choć miał na koncie mało punktów, nie martwił się tym zbytnio. Przecież jeśli wszystko pójdzie dobrze, już za chwilę rozpocznie zarobkową przygodę, dzięki której pieniądze nie będą już nigdy stanowić dlań problemu. Nawet wtedy, gdy raz na zawsze zrezygnuje ze sztuki i kultury, o czym marzył od wczesnej młodości. W końcu, rozmyślając, usnął jak dziecko. Zobaczył siebie: dumnego, pięknego i pełnego godności, ubranego w niebieski mundurek Luxury Marketu. Siedział za kasą i skanował produkty spożywcze, chemiczne, papiernicze, elektroniczne i inne. Klienci byli mu wdzięczni za dobrą pracę, kłaniali się w pas, życzyli miłego dnia i wychodzili, myśląc z uznaniem o wszystkich dzielnych pracownikach sklepu, którzy znaleźli dla siebie miejsce na rynku pracy, wygryzając sztuczną inteligencję. To musi być coś – bycie lepszym od robota! Od krzemu! Wili chciał być lepszy, najlepszy, marzył o pokonaniu komputera w szachy, ba, wszystkich komputerów we wszystkie możliwe gry i wyzwoleniu ludzkości spod ich pełnego miłości jarzma. Sztuczna inteligencja – przemawiał do tłumu – niczym Bóg ukochała nas, wprowadzając terror! Musimy się wyzwolić! Musicie znaleźć pracę! Mnie się udało, więc i wam się uda!

Następnie ujrzał, jak damy i dżentelmeni otwierają jego rewolucyjne listy, spijając słowa z oczu, terminali i monitorów, kiwając z uznaniem głowami. Widział, jak podają mu ręce przypadkowi ludzie na ulicy i mówią: „O, toż pan jest kasjerem-sprzedawcą w naszym sklepie, wyrazy szacunku dla pana ode mnie i małżonki! Mówimy dzieciom, by brały z pana przykład!”; „To pan jest tym słynnym kasjerem i to w panu od tygodni się kocham, niech pan o mnie pamięta!”; „To przecież pan sprzedał mi wczoraj chipsy, doradzając, który smak przypadnie do gustu mej wybrance, panie szanowny, trafił pan w dziesiątkę, niech zdrowie panu dopisuje i szczęście pana nie opuszcza!”.

Gdy sennie rozemocjonowany otworzył oczy, był środek nocy. Próbował ponownie zasnąć, wrócić do cudownego snu, niestety bez skutku. Wtem znów dosięgnęła go złość: przecież wcale nie jest powiedziane, że przejdzie rekrutację, zwłaszcza że na pewno nie jest jedynym kandydatem! W końcu doszedł do wniosku, że emocje najlepiej studzić trunkiem. Ubrał się i ruszył do pobliskiego baru.

***

Z głośników leciał słaby jazz napisany przez algorytm w stylu „nocnym moczymordom i tak wszystko jedno”, za barem zaś kręcił się niezdarny i tępawy cyborg – jeden z tych freaków udających, że mimo iż człowiekiem jest już tylko w pewnej części, to właściwie nic się nie stało. Wili usiadł przy barze i zamówił whisky z lodem. Pierwszą kolejkę wypił w kilka sekund, więc od razu zamówił drugą. Po kilku łykach dosiadła się do niego dziewczyna – mogła być trochę młodsza od niego, w każdym razie na pewno nie przekroczyła czterdziestki. Skinął ręką na cyborga, który pospiesznie przygotował napitek dla damy. Siedzieli i milczeli, bo nie było przecież o czym rozmawiać. Wili sięgnął po zapalniczkę i patrząc jej w oczy, odpalił skręta.

– Ładna zapalniczka – stwierdziła, przerywając ciszę.

– Dziękuję. Moim zdaniem średnia, ale noszę ją zwykle przy sobie. Dostałem od szefa – skłamał.

– Do diabła! – krzyknęła rozbawiona. – Gdzie pracujesz? Jak to jest pracować? Babcia mi kiedyś opowiadała, że przed automatyzacjami, komputeryzacjami, cyborgizacjami, sztucznymi inteligencjami i innym gównem każdy chodził do jakiejś pracy, a nie tak jak teraz, wybrani z wybranych.

– To prawda, tak było. Ale wiesz, to nic takiego. Każdy, kto chce, jest w stanie i dziś znaleźć pracę. Na pewno nie jest to sprawa łatwa, ale doprawdy, chcieć to móc – odparł jakby znudzony rozmową, karcąc siebie w myślach: „Wili, znów to robisz, znów ściemniasz, daj sobie spokój i wróć do domu”.

– A ty w jaki sposób znalazłeś robotę? Opowiedz coś o niej, o sobie, co tam robisz i jak w ogóle wygląda twoje życie?

– Cóż, jestem kasjerem-sprzedawcą w pewnym sklepie. W sumie nic ciekawego. Wybrano mnie do tego fachu, bo wiesz, mam nieco inną sytuację niż większość osób. Urodziłem się po prostu, co tu kryć, trochę bardziej utalentowany niż moi rówieśnicy. Potrafię współpracować z ludźmi, czuję handel i potrzeby klienta. Tacy jak ja nadal są potrzebni, ale naprawdę to nic niezwykłego, nie ma co przesadzać z zachwytem. Zresztą… chociaż nie, nieważne.

– Co „zresztą”? Dokończ, proszę – ostatnie dwa słowa wypowiedziała na tyle głośno, że nawet cyborg nadstawił ucha.

– To nic takiego, coś mi przyszło do głowy, ale zostawmy to. Opowiedz o sobie.

– Proszę, dokończ, zaciekawiłeś mnie.

– Skoro nalegasz… Wiesz, chodziło mi o to, że… Ale nie mogę ci niczego obiecać, natomiast jeśli chcesz, mogę szefowi o tobie powiedzieć, mamy teraz w naszych szeregach pierwszy wakat od wielu lat.

– Byłoby cudownie… – rozmarzyła się.

Szybko zredagował w myślach wiadomość do Santora: „Podryw na przodownika pracy opanowany do perfekcji. Wczoraj menele całowały mnie po rękach, dziś kontynuuję gwiazdorzenie. Klasa robotnicza awangardą narodu. Ty też, nierobie przebrzydły, bumelancie jeden, weź się do roboty”.

***

W poniedziałkowy poranek wstał pełen nadziei. Nie rozmawiał z Franciszkiem, nie mówił do siebie i w ogóle wydawało mu się, że nie myśli zbyt dużo, szereg porannych czynności wykonał zaś mechanicznie.

Założył białą wyprasowaną koszulę, niebieski krawat, dżinsy oraz grafitową marynarkę. Ubrania były drogie, bo szyte przez prawdziwych ludzi i kupione specjalnie na tę okazję. Uczesał się, strzepnął niewidzialny pyłek z rękawa, stanął na baczność przed lustrem, zasalutował, pokazał sobie język i wybiegł na spotkanie z przeznaczeniem, do którego zaprowadziła go nieuwaga podczas rowerowej przejażdżki. Śmiał się teraz z tego wszystkiego, obserwując niebo pełne idealnie białych obłoków, które wolno przesuwały się po nieskazitelnym błękicie. Szedł na rozmowę pieszo, aby oczyścić umysł i zrzucić stres, którego widmo mimo wszystko krążyło nad jego głową.

Kiedy przechodził przez park, zobaczył ludzi w nadmuchiwanych plastikowych kulach, którzy turlali się w różnych kierunkach, krzycząc energicznie i odbijając się od siebie. Na ławkach starcy grali w tryktraka lub warcaby. Mijał boiska, na których młodzi ludzie kopali piłkę lub wybijali ją krykietowym kijem. Ścieżki rowerowe roiły się od jednośladów, wielu rowerzystów obierało kurs w okolice kin plenerowych, których ekrany w poniedziałkowe poranki przypominały klasykę sztuki filmowej. Wszechobecna muzyka licznych koncertów Szopenowskich – co kilkanaście minut mijał stojące na chodnikach fortepiany – mieszała się więc z kultowymi cytatami kinowych bohaterów, skrzekiem rowerowych dzwonków i okrzykami kibiców, którzy obserwowali sportowe zmagania przypadkowo napotkanych drużyn.

Wili czuł się wybrankiem losu. Kiedy patrzył na setki osób próbujących się dobrze bawić, doznawał ulgi, że tego dnia on sam jest zwolniony z tego obowiązku i może po prostu udać się do biura. Chełpił się myślą, że dziś nie pasuje do zgrai warszawiaków odpoczywających – mniej lub bardziej aktywnie – od samego świtu. Minąwszy dwa skwery dla opalających się naturystów i trzy squaty z ludźmi, którzy na stałe zamieszkali w sieci, po godzinie marszu dotarł do wieżowców Woli. Gdy stanął przed właściwym wieżowcem, ochroniarz, najprawdziwszy człowiek, otworzył mu ręcznie szklane drzwi i zaprosił gestem do windy. Wili wszedł niepewnie i poczuł przenikliwy lęk. Po chwili znalazł się w głównej siedzibie biznesowego operatora Luxury Marketu. Podszedł do okna, aby rzucić okiem na szklaną panoramę Woli, lecz już minutę później, proszony przez recepcjonistkę (prawdziwą żywą kobietę!), musiał się udać do salki konferencyjnej. Wszedł i pospiesznie zajął miejsce wskazane przez trzech pracowników HR, którzy siedzieli przy stole niczym trzej królowie.

– Dzień dobry… – powiedział najśmielej, jak tylko potrafił.

– Dzień dobry. Pan Wilmosz Norman, jak mniemam. Na początek poprosimy pana o wyłączenie neurozłącza, najlepiej przez odłożenie go na środek stołu – odezwał się wielki mężczyzna w czarnym garniturze, najwyraźniej szef HR-owców.

– Skąd państwo wiedzą, że korzystam z… – kandydat na stanowisko kasjera-sprzedawcy był zbity z tropu.

– Wszedł pan do miejsca, które nazywamy nadzwyczaj… hmm… ludzkim. Polityka naszej firmy, a także nasza filozofia i dalekosiężny cel, to postawienie na potencjał żywego człowieka, zwykłego człowieka obdartego z technologii, wypatroszonego z elektroniki. Chcemy być ludźmi prawdziwymi i tym samym służyć ludziom prawdziwym, wyemancypować się od maszyn na tyle, na ile to możliwe. Przy okazji jest to bardzo dochodowy trend, dlatego też uruchamiamy coraz to nowe markety. Wracając do meritum: oczywiście przeskanowaliśmy pana, gdy wchodził pan do naszego biura. Musieliśmy sprawdzić, czy nie jest pan bioidem lub osobą przesadnie scyborgizowaną albo czy nie korzysta pan z cybermózgu, wtedy byłby pan z procesu rekrutacji na stanowisko kasjera-sprzedawcy wykluczony. Dobra wiadomość: pierwszy etap naboru ma pan już za sobą, zdał pan wzorowo. Przejdziemy za chwilę do kolejnego, ale proszę odłożyć neurozłącze.

„Trzymaj za mnie swoje wirtualne kciuki, Franciszku” – Wili wysłał, póki mógł, wiadomość do swojego komputera i wyciągnął neurozłącze zza ucha. Coś popchnęło go do odegrania teatralnej scenki: wstał, podszedł do śmietnika i ostentacyjnie wrzucił urządzenie do kosza. HR-owcy popatrzyli na siebie z lekkim uśmiechem. Z pogardą dla pozerstwa? Czy raczej z uznaniem dla żołnierskiej postawy kandydata? Nie potrafił ich do końca wyczuć. Odcięty od sieci dotknął pustki: nic mu nie pomoże, jeżeli nie będzie znał odpowiedzi na pytania rekruterów, nie zobaczy jej przed oczami ani jej nie usłyszy. Teraz jest zdany wyłącznie na siebie.

– Zacznijmy więc – odezwała się jedyna kobieta w gronie HR-owców. – Witamy w spółce Luxury Market, będącej polskim operatorem światowej sieci sklepów o tej samej nazwie. Proces rekrutacji, w którym będzie pan uczestniczył, potrwa około trzech miesięcy. Może pan odpaść w każdej chwili, zwłaszcza że konkurencję ma pan sporą i podobnie jak pan zdesperowaną. Lecz kto wie, jest szansa, że to pan znajdzie się w grupie szczęśliwców, którzy zasilą nasze pracownicze szeregi…

***

Zła pogoda przegnała Wilego i Santora znad Wisły. Lał gęsty deszcz i wystarczyło kilka chwil, żeby plaża Habany zamieniła się w jeden wielki basen. Nie zważając na pioruny, niektórzy goście próbowali schować się w pobliskim lasku, Wili i Santor pobiegli jednak w kierunku miasta. W końcu, totalnie przemoczeni, weszli do kamienicy Wilego i ruszyli schodami do mieszkania, zostawiając za sobą wielkie kałuże. Gdy byli w środku, komputer nie powstrzymał się od komentarza:

– Wyglądacie jak androidowi z gardła wyjęci.

– Franz, a ty wyglądasz jak pudełko po butach. Uruchom odkurzacz, niech myje i suszy podłogę. Santor – Wili zwrócił się do przyjaciela – chcesz suche ubrania?

– Nie, dziękuję. Od kiedy komputer ci pyskuje?

– Od niedawna, sam go nauczyłem. Franz, proszę, włącz nawiew, żeby mój, pożal się Boże, kolega szybciej wysechł. Naszykuj dla nas w kuchni dwa kieliszki i litr jakiejś dobrej wódki, polskiej najlepiej i oczywiście solidnie zmrożonej. I karafkę z sokiem. I dwie szklanki. I ogórki kiszone, rzecz jasna, jeśli są!

Przemoczoną kurtkę rzucił na podłogę i zaprosił równie mokrego towarzysza do salonu, po czym wskazał ręką opartą o pseudokryształowy wazon kopertę, która bezpiecznie stała za szybą meblościanki.

– Nadawca Luxury Market… Szanowny Pan Wilmosz Norman… Psia mać, kiedy to przyszło? – Santor chciał otworzyć meblościankę i wyciągnąć list, lecz gospodarz gestem mu zabronił: w końcu nadal spływała z nich deszczówka.

– Dziś po południu. Ale nie miałem odwagi spojrzeć do środka.

– To co, może za chwilę będzie odpowiedni moment? Po co się martwić, przejmować? Lepiej w towarzystwie zobaczyć, czy przyjęli cię, czy nie.

– Nie, kolego, nie. Dziś jeszcze poczekajmy. Napijmy się, pooglądajmy telewizję. Rano zobaczę, co mnie czeka. Dziś jeszcze chcę być pracownikiem Schrödingera, jednocześnie mieć tę robotę i jej nie mieć. Rano odnajdę w sobie nieco odwagi. Może mnie zatrudnili. A może załamany pójdę do teatru i wezmę jakieś droższe miejsce, żeby zarobić kilka punktów na kolejne wyjście do Habany. Franciszku, włącz telewizor, jakiś kanał muzyczny z hitami. Mogą być polskie. Albo zagraniczne. Wszystko jedno.

Wypili kolejkę, potem jeszcze jedną, lecz rozmowa jakoś się nie kleiła. Spojrzeli więc razem, jeszcze raz, za szybę.

– Może ja otworzę kopertę, jeśli ty masz tremę? – Santor nie chciał dać za wygraną.

– Zaufaj mi. Jutro.

– Zatem wypijmy za to, co jednocześnie jest i czego nie ma.

– To trochę jak picie za Pana Boga – zauważył Wili.

– Pewnie tak. Na zdrowie, Panie Boże, niech Pan żyje w zdrowiu długo i szczęśliwie.

– I niech czasem rzuci na nas okiem.

– Byle nie za bardzo – obruszył się Santor. – Przepraszam, ale nie lubię być podglądany.

– Przecież komputery przez cały czas cię podglądają, tak naprawdę nikt z nas nigdy nie miał chwili prywatności.

– Z komputerami jest inaczej. Sztuczna inteligencja przynajmniej na coś się czasem przydaje.

– Tak – niespodziewanie odezwał się Franciszek – na przykład mrozimy wam wódkę.

– I o to chodzi. Zdrowie, krzemowy panie, wszystkiego dobrego.

Tego tekstu możesz również posłuchać w naszym dziale Multimedia.

Czytaj również:

Osobliwa przyszłość pracy
i
Adam Macedoński – rysunek z archiwum, nr 1124/1966 r.
Marzenia o lepszym świecie

Osobliwa przyszłość pracy

Filip Konopczyński

Roboty: a) pozbawią nas zajęcia; b) pozwolą nam mniej pracować; c) ani jedno, ani drugie.Właściwą odpowiedzią jest…

Lęk przed automatyzacją może wydawać się nam absurdalny. Bezrobocie jest najniższe od lat, wynagrodzenia ros­ną szybciej niż koszty życia, a rynek pracy coraz bardziej się cywilizuje. Dla wielu ekspertów to jednak cisza przed burzą: ich zdaniem mamy do czynienia z globalną rewolucją, a roboty nadciągają także nad Wisłę. Wiele środowisk – od radykalnych socjalistów po miliarderów, takich jak Elon Musk czy Bill Gates – wieszczy, że roboty zastąpią każdą możliwą do wyobrażenia pracę.

Czytaj dalej