Przekrój przez muzykę w 2018
i
Dawid Podsiadło, zdjęcie: Jacek Kolodziejski
Przemyślenia

Przekrój przez muzykę w 2018

Jan Błaszczak
Czyta się 14 minut

#MyNie

Żadna oddolna akcja społeczna nie odbiła się w środowiskach twórczych takim echem, jak ruch Me Too. Dzięki tej inicjatywie wiele kobiet po raz pierwszy opowiedziało o wykorzystywaniu, jakiego dopuszczali się względem nich dysponujący władzą mężczyźni. Za sprawą wielokrotnie oskarżonego producenta Harveya Weinsteina ruch Me Too szybko zaczął kojarzyć się z Hollywood i występującymi tam patologicznymi standardami. W rezultacie kolejnych oskarżeń, tłumaczeń i afer zmieniają się nie tylko panujące w tej branży relacje, lecz także samo kino, które zwraca większą uwagę na wykluczonych, słabszych, pomijanych. Mam jednak wrażenie, że podobna refleksja nie stała się udziałem branży muzycznej. To znaczy także tutaj ujawniano skandale i przestępstwa na tle seksualnym. Dziennikarskie śledztwa obnażały przy okazji bierność, jeśli nie ciche przyzwolenie, muzycznej branży – menedżerowie i pracownicy wytwórni potrafili przymknąć oko na wiele spraw, jeśli tylko ich protegowany sprzedawał płyty, bilety czy kontrakty sponsorskie. Oczywiście, to się zmieniło. W ostatnich miesiącach media żyły oskarżeniami pod adresem gwiazdy R&B – R Kelly’ego, Ethana Katha z Crystal Castles czy szefa słynnej hiphopowej wytwórni Def Jam – Russella Simmonsa. Podobnych spraw było znacznie więcej, jednak nie odcisnęły one żadnego wyraźnego piętna na samej muzyce popularnej i przeważających w niej trendach. Przeciwnie, w dominującym na rynku rapie – także w Polsce – z roku na rok coraz mniej publicystyki, a coraz więcej pornografii. Nie wierzę, że hip-hop jest domeną mizoginów, a jednak obraz kobiet, jaki młodzi twórcy proponują swoim – nierzadko jeszcze młodszym – odbiorcom, jest biegunowo odległy od idei akcji #MeToo. Na szczęście pojawiają się raperzy, którzy zwracają uwagę na to niepokojące zjawisko. Niestety, jak dotąd to głos wołającego na puszczy.

Wraca hip-hopolo

Obawiam się, że polski rap nie ma zbyt wiele czasu na rozważania o języku i wykluczeniu, ponieważ jest zajęty przebijaniem kolejnych szklanych sufitów. Robieniem zasięgów i robieniem pieniędzy. Dobrze pamiętam środowiskową ekscytację, gdy Taconafide sprzedali Torwar. „Jakim kosztem?” – zadaję sobie pytanie, słuchając eskowego Fiji z albumu Cafe Belga Filipa Szcześniaka. Jak to szło? „Jak bardzo możesz zmienić się, by sprzedać swą muzykę?”

Jak widać „bardzo” i „nie bardzo”, bo część polskiego rapu wpadła w koleinę dobrze nam wszystkim znaną. O hip-hopolo – niechlubnym rozdziale w historii polskiej muzyki popularnej – przypomnieli mi członkowie grupy Gang 2115: White i Blacha. Z tym że – abstrahując już od samego poziomu tych nagrań – nie widzę u nich wielu związków z hip-hopem. W przypadku piosenek takich, jak Mademoiselle czy Casablanca, aż chciałoby się zakrzyknąć za Pihem: „To nie jest hip-hop!” Wiem, że to problematyczny, bo wykluczający, a zarazem bardzo subiektywny zarzut, ale u takiego Blachy naprawdę trudno odnaleźć punkty wspólne z rapem. To śpiewane utwory, o wybitnie niedokładnych rymach podejmujące tematy wakacyjnych miłostek i miłości (np. „Aaah nie chodzi mi o sex/chyba żartujesz/bo jesteś dzisiaj moją mademoiselle”). Gdzie tu rytm, rym, bit?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Spór wokół słów Piha należałoby więc zakończyć salomonowym wyrokiem. Schrödingerowskim wręcz. Bo to jest i nie jest hip-hop. To hip-hopolo.

Krótki metraż

W rapie amerykańskim pojawiły się wątpliwości innej natury. Choć również dotyczące spraw fundamentalnych. Zanika bowiem format epki. Krótkiej, kilkunasto- lub dwudziestokilkuminutowej płyty. Zwartej, pozbawionej wypełniacza, ale rysującej już jakąś myśl, kierunek. Często były to wydawnictwa, którymi artysta przypominał o sobie fanom. Dawał sygnał, że nie zapomniał, na czym polega jego fach. Innym razem sondował publiczność, sprawdzając, z jakim odzewem spotka się kierunek, który zamierza obrać na najbliższym albumie. Jednym wystarczało w tym celu 15 minut, inni zbliżali się do formatu półgodzinnego. W tym roku jednak epki straciły rację bytu, ponieważ amerykański rap zasypał świat pełnoprawnymi albumami o zaskakująco krótkim metrażu. Wszystkiemu winny – a jakże! – Kanye West.

Zaczęło się od akcji Good Fridays, w ramach której niezwykle efektywny muzyk co tydzień wypuszczał kolejną wyprodukowaną przez siebie płytę. Aby poradzić sobie z tak niesłychanym reżimem, kolejne albumy liczyły jednak mniej niż 30 minut. Dotyczyło to nie tylko płyt, na których rapował, lecz także przygotowanych przez niego krążków Nasa czy Pusha T. Historię tę można by sprowadzić do anegdoty, kolejnej ciekawostki w ekscentrycznej biografii Kanyego. Prędko jednak przekonaliśmy się, że raper znów okazał się trendsetterem.

Earl Sweatshirt
Earl Sweatshirt

Jeszcze w tym samym roku ukazały się wyczekiwane albumy Vince’a Staplesa (FM!) oraz Earla Sweatshirta (Some Rap Songs). Pierwszy liczył 22 minuty, drugi – 24. Być może nawet Eminem wziął przykład z akcji Good Fridays, bo zamiast standardowych 80 minut swoje Kamikaze zamknął w „ledwie” 45.

Sukces po hiszpańsku

Obok hip-hopu coraz większą rolę na światowym rynku odgrywa muzyka latynoska. Było to widoczne w statystykach przedstawionych na początku 2018 r. przez amerykański „Billboard”. Jak donosił tygodnik przygotowujący słynne listy przebojów, w 2015 na liście Hot 100 pojawiły się trzy piosenki śpiewane, przynajmniej częściowo, w języku hiszpańskim, w 2016 – 4, w 2017 – 19. Trend ten wynika między innymi ze zmiany metody pomiaru – listy przebojów zaczęły uwzględniać dostępne w Stanach serwisy streamingowe, które są bardziej demokratyczne niż gusta radiowych DJ’ów. Nie jest to jednak pełne wytłumaczenie hiszpańskojęzycznej inwazji. Ważną rolę odgrywa tu reggaeton – czerpiący z reggae i hip-hopu gatunek muzyczny charakterystyczny dla Ameryki Środkowej, który święci dziś triumfy na całym świecie. I to właśnie popularnością tej stylistyki, a nie wzrostem hiszpańskojęzycznej populacji w USA tłumaczyłbym zwyżkujące notowania muzyki latynoskiej. W końcu Mi Gente J Balvina czy I Like It Cardi B towarzyszyło tego lata nie tylko Amerykanom, lecz także wczasowiczom nad lubuskimi jeziorami. I proszę mi wierzyć – nie byli to czytelnicy „LA Times” czy Pitchforka.

J Balvin
J Balvin

 

Choć 2018 nie dał fanom muzyki latynoskiej przeboju na miarę Despacito (może to i lepiej?), w tym roku hiszpańskojęzyczne płyty zbierały laury nie tylko w kategorii pop. Rewelacyjną płytę utrzymaną w stylistyce R&B wydała Kali Uchis. Wysokie noty zebrała również współpracująca m.in. z J Balvinem hiszpańska piosenkarka Rosalie. Amerykańscy raperzy meksykańskiego i karaibskiego pochodzenia (a tych nie brakuje) wciąż rapują głównie po angielsku, ale sukces hiszpańskojęzycznego popu oraz utwory takie, jak Santeria Pusha T mogą zachęcić ich do sięgnięcia po język przodków. Koniec końców, gdybym miał obstawiać, w jakim języku śpiewany będzie przebój lata 2019 r., skłaniałbym się ku mowie Cervantesa i Fonsiego.

Przeciwbólowe, ale śmiertelne

Gdybym zaś miał przewidywać, czemu poświęcone będą najszerzej dyskutowane utwory 2019 r., postawiłbym na Biały Dom i leki. Choć ten ostatni wyraz powinienem chyba zapisać w cudzysłowie. Z opublikowanej w tym roku w Polsce książki Dreamland Sama Quinonesa czytelnik dowiaduje się, że już 2008 w Stanach liczba zgonów w wyniku przedawkowania opiatów przewyższała liczbę ofiar wypadków samochodów. A jeśli przez następną dekadę sytuacja uległa zmianie, to tylko na gorsze. W samym 2017 r. substancje te spowodowały śmierć 55 tysięcy Amerykanów. Zaskakująco powszechną drogą do uzależnienia od opiatów były przy tym masowo przepisywane leki przeciwbólowe. Bardzo często jest to droga w jedną stronę.

Ofiarami śmiertelnej substancji są również muzycy. Fentanyl – lek, który zbiera żniwo zawstydzające samą heroinę – był przyczyną śmierci Prince’a. Miał on zostać przepisany muzykowi ze względu na nieustający ból biodra. Gdy doszło do tragedii, część komentatorów łudziła się przynajmniej, że śmierć takiej gwiazdy sprawi, że farmaceutyk zostanie wycofany z obrotu. Nic z tego. W tym samym 2016 roku przepisano go m.in. Tomowi Petty’emu pomimo jego udokumentowanej historii zażywania opioidów. W chwili zgonu rockman miał 66 lat. 45 lat więcej niż raper Lil Peep, który postanowił zmieszać fentanyl z xanaxem.

Tom Petty and the Heartbreakers
Tom Petty and the Heartbreakers

 

Epidemia opiatów odcisnęła piętno na tekstach amerykańskich muzyków. Black Thought – raper znany z The Roots – w utworze Fentanyl przechwala się, że jest śmiercionośny jak lek, który zabił Prince’a i Toma Petty’ego. Uzależnienie od leków przeciwbólowych jest też jednym z głównych tematów ye – najnowszego albumu Kany’ego Westa. W utworze Yikes raper utrzymuje, że fatalny koniec Michaela Jacksona i Prince’a był dla niego przestrogą, by odrzucić przepisane mu leki. Opioidy pojawiają się oczywiście nie tylko w utworach raperów. Uzależnienie od nich jest jednym z tematów świetnej solowej płyty Jeffa Tweedy’ego z Wilco. W piosence Having Been is No Way to Be przytacza on opinie słuchaczy, którzy sugerują, że woleli go, gdy był pod wpływem narkotyków. Autor odpowiada, że to nie są jego prawdziwi przyjaciele, bo jego śmierć w ogóle by ich nie obeszła. A Tweedy zna ten temat nie tylko z autopsji. W 2009 r. na skutek przedawkowania fentanylu zmarł wieloletni gitarzysta Wilco – Jay Bennett.

Ameryka też się sypie

Kiedy niewielu wierzyło jeszcze w szanse Donalda Trumpa na zostanie 45. prezydentem USA, amerykańscy muzycy już nagrywali krytykujące go utwory. Zespół Death Cab for Cutie w piosence Million Dollar Loan odnosił się do wypowiedzi polityka, który przekonywał wyborców, że do wszystkiego doszedł sam – wystarczyła mu drobna pożyczka w wysokości miliona dolarów. Bardziej dosadni byli raperzy YG i Nipsey Hussle, których przebój FDT znaczył tyle, co „Fuck Donald Trump”.

Drugi rok prezydentury tylko pogłębił podziały i niechęć wielu artystów do gospodarza Białego Domu. Wśród trzech najgłośniejszych muzycznych komentarzy do sytuacji polityczno-społecznej w Stanach znalazł się utwór Janelle Monáe. Zamykająca album Dirty Computer piosenka Americans stanowi prześmiewczą wyliczankę cech, jakimi powinien się odznaczać amerykański patriota. Sarkastyczny ton wyparowuje w drugiej części utworu, w której słyszymy kazanie wielebnego Seana McMillana, którego przesłanie dotyczy równości – nieobecnej, a niezbędnej do prawidłowego funkcjonowania społeczeństwa.

Jeszcze szerzej komentowanym utworem poddającym krytyce obecną sytuację w Stanach był This Is America Donalda Glovera występującego pod pseudonimem Childish Gambino. Rozgłos utworowi zapewniły bardzo wyrazisty teledysk oraz popularność samego twórcy znanego również jako aktor i reżyser. Sama piosenka opowiada o problemach, jakim codziennie musi stawiać czoła czarny mieszkaniec Ameryki. Childish Gambino nawiązuje przy tym do popularnych wyobrażeń i stereotypów zakorzenionych w historii i kulturze popularnej. Głośne This Is America stało się przedmiotem komentarzy dalece wykraczających poza grono krytyków muzycznych, a sam klip doczekał się szczegółowych analiz oraz – rzecz jasna – przeróbek.

Ostatnim tak mocnym, choć pewnie najsłabiej słyszanym, głosem sprzeciwu wobec kierunku obranego przez Waszyngton było I Woke Up in a Fucked-Up America Lonniego Holleya. Pochodzący z południa rzeźbiarz i muzyk z racji wieku na własnej skórze poznał, czym jest handel ludźmi oraz przymusowa, fizyczna praca w wieku dziecięcym. W tym sensie pieśń Holleya uważam za najmocniejszą – tkwi w niej bowiem autentyczna groza wynikająca z obudzenia traum, które wydawały się należeć już tylko do przeszłości.

Paszport w jedną stronę

Do przeszłości – miałem nadzieję – należały również nominacje do Paszportów Polityki w kategorii muzyka popularna nieuwzględniające twórców działających poza głównym nurtem. W tym roku docenieni zostali Dawid Podsiadło, Krzysztof Zalewski i Jan Emil Młynarski. Takie podium nie dziwiłoby w przypadku Fryderyków, ale nie nagrody, gdzie w innych kategoriach wyróżniono Olgę Chajdas czy Olgę Drendę. Abstrahując od tego, że nie zgadzam się z samymi nominacjami w muzycznej kategorii, pokazują one, że polska scena niezależna jest w głębokiej defensywie.

Myślę też, że ten – zaskakujący jednak – werdykt jest rezultatem szerszego procesu. To znaczy konsekwentnego zawłaszczania alternatywy przez mainstream. Przejęcia, które dokonuje się już na poziomie notek prasowych wysyłanych przez agencje menedżerskie i wytwórnie (ileż tam opowieści o niezależności, eksperymencie i działaniu pod prąd). Na szczęście z procesem takiego „uniszawiania” głównego nurtu wiąże się też nierzadko wzrost jakości tych wydawnictw. Najlepszym tego przykładem jest Małomiasteczkowy Podsiadły – wychodzący poza radiowy główny nurt zarówno na poziomie artystycznych inspiracji, jak i poruszanych w tekstach tematów (np. prowincja versus wielkomiejskość).

Wzrost jakości rodzimego popu to oczywiście świetna wiadomość, ale mam wrażenie, że jest jednym z powodów, dla których miniony rok nie był najlepszym okresem dla niezależnych wytwórni, które – jak pokazuje przykład Paszportów – stoją na straconej pozycji w rywalizacji o uwagę dziennikarzy. Podejrzewam, że wszyscy członkowie jury dostali od wydawcy płytę Zalewskiego i Podsiadły, ale czy dotarły do nich albumy Karoliny Rec czy Synów? Mam wątpliwości.    

Niemniej oczekiwałbym jednak od dziennikarzy muzycznych większej inicjatywy i poszukiwań na własną rękę. Zwłaszcza gdy zasiada się w jury nominującym do nagrody o takim profilu. Chciałbym, żeby w grudniu 2018 r. były im znane albumy nie tylko Rec czy Synów, lecz także Lemiszewskiego i HATI, Trys Saules i kiRk. Nie wierzę, niestety, że w tym roku dziennikarze sięgnęli tak głęboko. Gdyby to zrobili, nie uznaliby, że muzykiem, którego talent „przestaje się mieścić w naszych geograficznych granicach”, jest autor płyty z coverami Niemena.

Reżyserzy alternatywy

Jako taka równowaga w kulturze musi jednak zostać zachowana. Brak uważności dziennikarzy muzycznych nadrabiają reżyserzy. Z roku na rok w polskim kinie przybywa reprezentantów szeroko pojętej alternatywy. Filmowcy śledzą polską scenę niezależną jak mało kto. Jagoda Szelc pokazuje się w koszulce The Kurws, a w jej najnowszym filmie Monument słyszymy Wkurw duetu Syny. W Ataku paniki Pawła Maślony gra zespół The Fruitcakes. Jego perkusista Lucas Tymański wraz z Natalią Fiedorczuk i Maciejem Cieślakiem pracowali nad muzyką do filmu 53 wojny Ewy Bukowskiej. Z trójki nominowanej w ubiegłym roku do Paszportu Polityki w kategorii film brakuje tu już tylko Piotra Domalewskiego – niesłusznie, bo muzykę do Cichej nocy przygotowało trio niezwykle zasłużone dla polskiego jazzu i sceny improwizowanej: Wacław Zimpel, Hubert Zemler i Krzysztof Dys.

Muzycy związani ze sceną niezależną współpracują nie tylko z debiutantami i reżyserami stawiającymi pierwsze kroki. Mikołaj Trzaska może grywać najdziksze free, a i tak pozostaje jednym z najpopularniejszych twórców muzyki w Polsce. Wszystko za sprawą jego wieloletniej współpracy z Wojtkiem Smarzowskim, w której wspiera go Klezmerska Orkiestra Teatru Pogranicza z Sejn. Setki tysięcy polskich widzów słuchały też aranżacji Marcina Maseckiego przygotowanych do Zimnej wojny Pawła Pawlikowskiego. Na tego pianistę i kompozytora postawił również Krzysztof Skonieczny, kręcąc Ślepnąc od świateł. Za muzykę do tego serialu odpowiada ponadto twórca awangardowej elektroniki oraz nagrań terenowych – Mirt.

Marcin Masecki, zdjęcie: Kobas Laksa
Marcin Masecki, zdjęcie: Kobas Laksa

Artyści związani ze sceną alternatywną dostają angaż nawet przy produkcji filmów familijnych. Karolina Rec-Jarmulska (Resina) i Hubert Zemler skomponowali muzykę do Dnia czekolady Jacka Piotra Bławuta.

Biorąc pod uwagę, że w filmach, których premiera przewidziana jest na rok 2019, słyszałem już m.in. Ściankę, nie sądzę, aby ta tendencja miała ulec zmianie.

 

A na koniec 20 moich ulubionych płyt z 2018 r.:

20. Xylouris White – Mother
19. Yob – Our Raw Heart
18. Sons of Kemet – Your Queen Is a Reptile
17. Aphex Twin – Collapse
16. Ariana Grande – Sweetener
15. Sleep – Sciences
14. Alameda 4 – Czarna woda
13. The Sea and Cake – Any Day
12. Let’s Eat Grandma – I’m All Ears
11. Kali Uchis – Isolation
10. DJ Healer – Nothing to Loose
09. Jeff Tweedy – WARM
08. RP Boo – I’ll Tell You What
07. Lonnie Holley – MITH
06. Seun Kuti & Egypt 80 – Black Times
05. Pusha T – Daytona
04. Amen Dunes – Freedom
03. Iceage – Beyondless
02. Daughters – You Won’t Get What You Want
01. Low – Double Negative

 

Czytaj również:

Słuchać albo nie słuchać – 1/2019
Przemyślenia

Słuchać albo nie słuchać – 1/2019

Jan Błaszczak

Kamikaze
Eminem

Kamikaze ma gorsze momenty i wersy, na które trudno przymknąć oko, ale ten napędzany wściekłością rap robi swoje. Po latach rozmieniania się na drobne i upajania się swoją techniką Eminem znów wkłada kij w mrowisko i palec w oko. A który palec, to mogą się Państwo domyślić.

Małomiasteczkowy
Dawid Podsiadło

Jest wszędzie, kochają go wszyscy i ja nie będę się wychylał w imię dziennikarskiego snobizmu. Bo Małomiasteczkowy to zestaw świetnie zaśpiewanych, przebojowych piosenek ze zgrabnymi tekstami. Dawno nie słyszałem rodzimej popowej produkcji, która prezentowałaby tak wysoki poziom.

Czytaj dalej