Przejście
i
Szczyt El Tucuche, zdjęcie: bndawn (CC BY-SA 3.0)
Doznania

Przejście

Kevin Jared Hosein
Czyta się 21 minut

Wakacje już za nami, ale przenieśmy się jeszcze na chwilę w odległe krainy, na Karaiby, do Trynidadu i Tobago. Proponujemy lekturę opowiadania, które zdobyło podwójną pierwszą nagrodę (globalną i regionalną) w tegorocznym Konkursie Wspólnoty Narodów na Opowiadanie (Commonwealth Short Story Prize) organizowanym przez Commonwealth Foundation w Londynie. 

Jak co sobotę wieczorem wymknęliśmy się żonom i zasiedliśmy w „Szczwanym Błaźnie”. Brzmi jak nazwa gospody z czasów króla Artura, ale nie daj się zmylić – jest równie obskurny i podły jak wszystkie inne podrzędne i podupadające bary środkowego Trynidadu. Swoją drogą niewiele już ich zostało. Przekraczając próg „Szczwanego Błazna”, wstyd zostawiasz za drzwiami. W tych nowych miejscówkach musisz się przeczesać i wypachnić tylko po to, żeby zamówić drinka. Czas, jak wiesz, nie stoi w miejscu. Świat swoje, a ludzie swoje.

Po zeszłej sobocie mam jednak niesmak. I nawet nie chodziło o to, że musiałem siedzieć z ziomkami, których wcale nie lubiłem, czy że nowy rodzaj piwa, który zamówili, był paskudny. Skąd! Ten kwaśny posmak, który wyczuwałem pod językiem, to skutek opowieści Stew.

Stew jest inspektorem w energetyce. Kieruje pracą zespołu, który dba, by przewody wysokiego napięcia nie zajęły się ogniem. Jest szychą, więc wolno mu mówić. W końcu, od tego, co ma w głowie, zależy los twojego domu. Z chęcią ci zresztą o tym przypomni. Daj mu do woli białego rumu i solonych suszonych śliwek[1], a nie uwierzysz, że ktokolwiek mógłby mu powierzyć pieczę nad 12 000 woltów.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W wolne dni Stew wkłada swoje stare buty trekkingowe i zabiera ze sobą plecak. Trudno wymienić wszystkie jego piesze wycieczki: wodospady Edith, Rio Seco, Saut d’Eau, wodospady Cumaca. A z każdą wyprawą związana jest jakaś cholerna przypowieść, jakby każda była pielgrzymką do Mekki. Nigdy jednak nie chcieliśmy, by Stew zrezygnował z upiększania i konfabulacji. Z wiekiem godzisz się na złudzenia.

Jak to się więc stało, że ta konkretna opowieść tak mnie zniesmaczyła?

Ano, Stew udał się na wycieczkę – górskim szlakiem El Tucuche[2]. Trasa niby nie jest trudna, ale do przeznaczonych dla nowicjuszy też nie należy. Zagraniczni turyści, amatorzy kijków do selfie, zjeżdżają się co weekend vanami, by stawić czoło górze. Stew nie korzysta z mapy. Chlubi się tym, że przeciera własne szlaki. Objawienia nie doświadczysz, posługując się kompasem i GPS-em. Jak mantrę powtarza, że musisz się zagubić, by naprawdę się odnaleźć.

Jego opowieści z wędrówek nie są dla mnie zaskakujące, bo jestem leśnikiem. A jakże, od dziewiętnastu lat pracuję w służbie leśnej, w rezerwacie przyrody. Specjalizuję się w botanice. Dla przeciętnego człowieka liść to liść, a chwast to chwast. Złożoność źdźbła trawy umyka niewprawnemu oku, ale mój wzrok jest przyuczony, by rozpoznawać rodzinę, rodzaj, gatunek, kształt blaszek (ząbkowana, dłoniasta, piłkowana, płatowata).

Mógłbym nawet powiedzieć, że El Tucuche nie jest hiszpańskim słowem, jak sądzi wielu (w tym Stew), ale wyrazem z języka rdzennych mieszkańców wyspy i oznacza kolibra. Nie zrozum mnie źle – nie mówię tego, by wyjść na mądralę, ale po to, byś zrozumiał, że na przyrodzie znam się jak mało kto. Za młodu sporo chodziłem po górach. Eksplorowałem jaskinie Gasparee. Pływałem z żółwiami w Zatoce Matura, wchodziłem na rozłożyste drzewa mora w regionie Salybia.

Wierz mi, w głuszy człowiek jest nikim. Ludziom trudno poczuć się tam jak u siebie. Więc gdy Stew powiedział, że w górskiej gęstwinie natknął się na chatę, nadstawiłem uszu. Chłonąłem każde słowo jego opowieści. Chata z plecionki pokrytej gliną na środku polany, ściany obłożone grubą warstwą patyków, iłu, wyschniętego łajna i trzciny, zwieńczona strzechą.

Do chaty przywiódł go dym unoszący się nad koroną drzew. W miarę jak się zbliżał, zauważył lalkę – uplecioną z gałązek i przybitą do drzewa. Trudno powiedzieć, by miała głowę i korpus – tylko cztery kończyny i butwiejący gałganek. Im dłużej podążał ścieżką, tym więcej drzew i więcej lalek dostrzegał. Zaciekawiony, szedł dalej, aż dotarł do polany. Na jej środku stała chata. Ze sterty gałęzi ułożonej na skraju polany unosił się dym, ogień był dawno wygaszony.

– Zupełnie jakby grillowali sobie wyjce! – powiedział Stew ku uciesze zebranych przy stole. Byłem zbyt pochłonięty wydarzeniami, by choćby zachichotać. Zbliżając się do chaty, Stew usłyszał chrzęst kości pod stopami.

Nagle kogoś zobaczył.

Przycupnął pośród roślinności i obserwował nieznajomą postać. Kobieta. Młoda. Nie mogła mieć więcej niż trzydziestkę, powiedział Stew, karnacja typowa dla potomków ludu Panyola, bosa, piersi odsłonięte, naga – nie licząc postrzępionej na brzegach przepaski w kolorze pigwicy wokół bioder. Włosy szorstkie, naturalnie poskręcane.

Mano, jeden z chłopaków, przybliżył się do Stew i powiedział: – W lesie nie ma fatamorgany, ziomuś.

– Fatamorgana czy nie, piersi były prawdziwe! – Stew zapragnął bliżej przyjrzeć się młodej damie. – Wyobraźcie sobie koledzy, co mi chodziło po głowie – mówi. – Półnaga kobieta czekająca na mnie w lesie. I chata do naszej wyłącznej dyspozycji.

Gdy go dostrzegła, chciał czmychnąć. Jak aguti z powrotem do nory, tak to ujął. I wtedy zobaczył, że była chuda jak szczapa. Ziemiste, zapadnięte policzki, niemal jak u trupa. Stała pewnie na ziemi, ale widział, że palcami u stóp poruszała niespokojnie. Spięła się w sobie, jakby w przygotowaniu na potężny cios. Stew zrobił krok w tył. Niespodziewanie pożałował, że podszedł tak blisko. – Jakbym miał przypłacić to życiem – powiedział, zapalając papierosa.

– I co zrobiłeś? – wtrącił się Mano.

– A jak myślisz? Odwróciłem się na pięcie i dałem dyla. Wróciłem pędem do domu i przysiągłem, że już nigdy nie będę pożądał żadnej kobiety – odpowiedział, szczerząc zęby. – To mogła być La Diablesse. Wcielenie wszelkich pokus. Tylko kopyta jej brakowało.

Poczułem ucisk w żołądku. Z reguły nie mam oporów, by zmusić się do śmiechu. Tym razem byłem zbyt poruszony, by przywdziewać maskę wesołka. Coś w tej opowieści zbiło mnie z tropu, ale nie byłem wówczas w stanie wytłumaczyć dokładnie, co takiego. Znalazłem wymówkę i poszedłem do auta zapalić.

Jeszcze tej nocy, gdy zbieraliśmy się do powrotu, wziąłem Stew na stronę i zapytałem o trasę jego pieszej wycieczki. Nie palił się z początku do odpowiedzi i zacząłem się zastanawiać, czy aby czasem nie wymyślił całej tej historii. Miałem taką nadzieję. Dał się jednak przekonać i rozrysował mi mapę. Rozpoznałem punkt orientacyjny – wodospad Morang. Wiedziałem już, że odnajdę drogę. Gdy skończył, popatrzył na mnie, jakbym postradał zmysły. Dla mnie to nie było szaleństwo, ale moment jasności. Byłem zdecydowany. Kierowała mną siła magnetyczna – przyciąganie, któremu nie mogłem się oprzeć.

Zorientowałem się wtedy, że od dawien dawna nie miałem na nic ochoty. Niektórzy kupują sobie porszaka, inni mają romanse z sekretarkami, jeszcze inni udają się do Miami. A ja? Zapragnąłem znaleźć tę tajemniczą kobietę. Właśnie tak, miałem zamiar wejść na tę górę.

*

Następnego dnia wziąłem sobie wolne. Nie powiedziałem żonie. Podjechałem samochodem aż na sam skraj szlaku. Przez chwilę stałem u podnóża góry, próbując sobie przypomnieć przebieg leśnej ścieżki prowadzącej do wodospadu. Ale nie mogłem tak po prostu czekać bez ruchu, aż obrazy ułożą mi się w głowie. Musiałem iść.

Po dziesięciu minutach nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, a w manierce została tylko odrobina wody na dnie. Pomagałem sobie kijkiem trekkingowym. Spojrzałem ku niebu, na szarą zupę rozlewającą się po koronach drzew. „Zaraz lunie” – pomyślałem. Zaciskając dłonie na kijkach, szedłem dalej pod górę. Nie było już sensu szukać schronienia, więc bez wytchnienia torowałem sobie drogę przez chaszcze.

Na nosie poczułem kroplę deszczu.

Zaparowały mi okulary, ale wyraźnie widziałem poszarpany półksiężyc światła przecinający centralnie nieboskłon. Ani śladu chmur. W końcu zacząłem mieć wątpliwości. Czy naprawdę sądziłem, że wyjdę cało z tej wyprawy? Powinienem był sprawdzić prognozę pogody, a nie, o tak sobie, wyrywać się do przodu. To nie pierwszy raz – zdarzyło już mi się działać impulsywnie, zupełnie bez planu, dlatego i ta eskapada wydawała się takim świetnym pomysłem.

Wtedy stwierdziłem, że jestem już za daleko, by zawrócić.

Podążyłem wzrokiem za szlaczkiem mrówek ognistych pędzącym w głąb skalnej kryjówki. Powyżej miałem skały i płytki strumyk płynący w dół. Z niego nabrałem wody do manierki. Wodospad nie był daleko.

Zahaczyłem o kamień w strumyku i upadłem, rozcinając sobie podbródek o kłodę, okulary wystrzeliły do przodu, uderzając o hubę z rodziny żagwiowatych.

Pojedynczy liść bromelii olbrzymiej nakrył mi czoło. Na przylistku siedziała rzekotka drzewna z gatunku Phytotriades auratus i przyglądała mi się, nadymając gardziel. Zobaczyć taki okaz z bliska to rzadkość, mówię ci. Widok jak z listy marzeń każdego przyrodnika. Gatunek krytycznie zagrożony z powodu nieodwracalnych zmian w środowisku, suszy i – niech Bóg ma nas w opiece – naszej działalności. Jej egzystencja ogranicza się do tych słoikowatych roślin. Do liściastych wazonów wypełnionych deszczówką. W tych mikrosadzawkach zaczyna się i kończy jej niedługie żabie życie – od skrzeku przez kijankę aż po osobnika dorosłego.

Odwróciłem się na plecy i przeleżałem z minutę na wznak. Roztarłem piekące rozcięcie na brodzie, nasłuchując, jak deszcz wypełniał sobą przestrzeń. W lesie deszcz jest inny. Chaotyczny. Nieskory do współpracy. Samolubny, nikogo nie oszczędza. W otwartych przestrzeniach, w miastach, na ulicach deszcz po prostu otula jak koc. W lesie jest klatką. Nie że po prostu spada na ziemię – jest najgroźniejszą strzałą w kołczanie natury. Tak jakby nieboskłon targany torsjami wypluwał z siebie słupy wody. A końca ani widu, ani słychu.

Wstałem i zmrużyłem oczy, próbując dostrzec ścieżkę przed sobą. Bez okularów widziałem wszystko jakby przez warstwę oleju. Gałęzie drzew z rodziny złotośliwowatych i łodygi storczykowatych wyginały się w moim kierunku jak gigantyczne, kościste palce. Wiatr wściekle przetaczał się przez koronę drzew, targając liśćmi na boki. Deszcz bombardował ziemię, nadgryzając ją kawałek po kawałku.

Ale nie odpuszczałem. Trzymałem się szlaku, aż zobaczyłem lalkę, o której paplał Stew – gałązki połączone gałgankiem, cztery kończyny w kształcie krzyża. Patrząc z bliska, przysiągłbym, że to krucyfiks. Górna gałązka złamana, na wzór zwieszonej głowy Jezusa. Dolna część figurki okryta była białą, porwaną i mokrą szmatką. Lalek był cały szereg, tak jak opisał to Stew, od drzewa do drzewa, jak okiem sięgnąć.

Podążyłem ich tropem i nie zbłądziłem. W oddali zobaczyłem dom z plecionki pokrytej gliną.

Wytężałem wzrok, oczekując, że chata zniknie w mgnieniu oka. Nie tak jak fatamorgana, ale jak dom duchów. Jak coś z innego świata. Coś nie dla oczu ludzkich. Dom, w którym zbierają się istoty i zjawy leśne.

Dostrzegłem stosik gałęzi, który wspomniał Stew – tam, gdzie zobaczył unoszący się dym. Im byłem bliżej, tym bardziej czułem na twarzy igiełki zimna. Szturchnąłem butem jedną ze zwęglonych gałęzi i coś się spod niej wytoczyło. Na początku nie bardzo widziałem co. Dopiero, gdy się schyliłem, zobaczyłem, co to, ale i tak potrzebowałem chwili, by faktycznie skojarzyć.

Czaszka – czaszka dziecka. W sadzy i popiele.

Z powrotem skupiłem wzrok na chacie. Z otwartych drzwi wysunęła się głowa mężczyzny. Upuściłem czaszkę i wystrzeliłem przez gęstwinę.

Zahaczyłem twarzą o ostrą gałąź, raniąc się do krwi – od szczęki aż po skroń. Stopa uwięzła mi w pnączu i stoczyłem się po skarpie.

Świat odwrócił się do góry nogami – struny głosowe tak mi się rozluźniły, że nie byłem w stanie nawet pojękiwać. Staczałem się po skałach i błocie. Czułem, że zaraz umrę. Zabawne, jak się czasami opisuje takie scenki – widzisz siebie z zewnątrz. Tak to też zapamiętałem: patrzyłem na własne ciało jak obserwator na bezwładną plątaninę kończyn, która wpada do rowu.

Gdy w końcu wylądowałem na ziemi, usłyszałem trzask i odczułem ból wszędzie – nawet w zębach.

Trzask, no cóż, myślałem, że to tylko gałąź. Ale nie. Próbowałem, naprawdę próbowałem wstać, ale przenikający ból ponownie przeszył moją prawą nogę. Zebrałem siły i podwinąłem nogawkę powyżej kostki. Rana była szeroka – niemal jak otwarte usta. Kość przebiła skórę na wylot. Nie wyglądała nawet jak kość, a jak plastik, tak jakby nie przynależała ciału. Deszcz padał na ranę, próbując zmyć krew na łupek metamorficzny nieopodal.

Uniosłem lewą nogę i zobaczyłem świeże szczątki rzekotki, rozpłaszczonej, z wnętrznościami na wierzchu. Musiałem rozgnieść ją przy lądowaniu. Kątem oka ponownie dostrzegłem złamaną kostkę i głowa bezwolnie opadła mi do tyłu. Zanim zemdlałem, poczułem, jakbym zapadał się w niebo.

*

Obudziłem się na ziemi, leżałem, a osiem par oczu wpatrywało się we mnie – stary mężczyzna, młoda kobieta i dwóch chłopców. Musieli mnie zabrać do wnętrza chaty. Skupiłem wzrok na chłopcach. Byli naguteńcy, pomijając przepaskę zakrywającą krocze. Twarze mieli przeorane identycznymi bliznowcami – dokładnymi, symetrycznie rozchodzącymi się od żuchwy, jak zwężające się tygrysie paski. Ich długie włosy były zaczesane do tyłu i przewiązane trawą. Byli tak chudzi, że widziałem ich kręgosłupy.

Na zewnątrz deszcz delikatnie dzwonił, skapując z drzew. Nade mną, wzdłuż linii dachu, leżała długa żerdź. Zwisały z niej trzy wianuszki owoców mango, chlebowca oraz – niczym sieć – pnącze przepękli ogórkowatej. Pomiędzy nimi dyndały dwa oskórowane oposy, ich różowe mięso zroszone wilgocią.

Spróbowałem się podnieść, ale szarpnął mną ból – pamiątka po upadku.

Spojrzałem w dół – nogawkę dżinsów odcięto, zaschnięta krew uformowała czerwono-czarny zygzak na łydce. Kijek trekkingowy był przywiązany wzdłuż mojej nogi, a do spodu przytwierdzono liście, tworząc prowizoryczną szynę.

Mężczyzna pstryknął palcami. Siwiejąca, brązowa broda sięgała mu do obojczyka. – Nieźle poleciałeś, bracie – zagadnął. – Przyszedłeś tu się zabić czy co? – zażartował. – Z której strony przybywasz?

Milczałem. Ciężko było mi oddychać, a co dopiero mówić. – Przynieście mu trochę wody – starszy powiedział do młodszych. Chłopcy dali susa w kąt i wrócili z tykwami wypełnionymi wodą. Młoda kobieta, której piersi okryte były teraz kawałkiem tkaniny, podtrzymywała mi głowę, bym mógł nabrać kilka łyków. – Zaprowadzę cię do Lluengo – powiedział mężczyzna. – To mała wioska niedaleko wybrzeża. Wiesz gdzie? Mieszkają tam dobrzy ludzie.

Nie mogłem przestać myśleć o czaszce. Nie chciałem zadawać pytań. Już i tak nadużywałem ich gościnności. Próbowałem uspokoić oddech, wciągając w płuca chłodne powietrze. Tak oddycha się tylko pośród przyrody – prawdziwa definicja świeżego powietrza. W jakiś sposób udało im się wytworzyć taką atmosferę wewnątrz. Pozwoliłem, by powietrze wyścielało mi nozdrza dłuższą chwilę i zapytałem: – Mieszkacie tu od zawsze?

– Nie, nie od zawsze – odpowiedział. – Na razie tu zostaniemy. Czekamy na powtórne przyjście.

– Powtórne przyjście?

– Sędziwego[3] – odrzekła kobieta, podając mi kolejny łyk wody. – Tu, w ogrodzie jest czyściej. Jesteśmy wolni od grzechu.

– Od jak dawna tu mieszkacie? – zapytałem.

– Współczujesz nam życia w buszu, co?

– To nie współczucie. To ciekawość.

– Posłuchaj, bracie. Uważamy się za szczęściarzy. – Głaszcząc brodę, powiedział: – Było dwóch ludzi. Pierwszy uważał się za szczęściarza, drugi za pechowca. Wypłynęli w morze, ale nadszedł sztorm i porwał ich ze sobą. Ani śladu brzegu, stracili nadzieję, że kiedykolwiek ujrzą suchy ląd. Pechowiec rzekł do towarzysza: „Nic ci nie będzie – to mój pech wywołał sztorm!”. Nie wiedząc, co powiedzieć, szczęściarz przebierał nogami w wodzie, aż natrafił stopą na skałę. Stał więc tak w wodzie, a pechowiec na to: „Szczęściarz myśli, że morze sięga mu tylko do kolan”, po czym stracił nadzieję i utonął.

– Co to ma znaczyć?

– Ogród to skała – jeden z chłopców odpowiedział. – Chata to opoka. – Mężczyzna uśmiechnął się do niego.

Do dziś nie wiem, ile czasu minęło, zanim trzeba było się zbierać. Mężczyzna był kościsty, ale krzepki. Objął mnie ramieniem wokół szyi, by mnie podeprzeć, gdy przemierzaliśmy leśną ścieżkę. Zanim wyruszyliśmy, podbiegli do niego synowie i objęli go w pasie. Zdecydowałem się nie pytać, czy był sprawcą ich blizn. Jeśli tak, to za to go kochali. Nie wspomniałem nic o czaszce, nie byłem pewny, czy rzeczywiście chcę wiedzieć.

Niezbyt wiele mówił po drodze, a i trasa była o wiele krótsza, niż się spodziewałem. Myślałem, że do cywilizacji dotrzemy nocą, a dopiero zmierzchało. Mężczyzna jednak nie odważył się wyjść poza las. Gdy w oddali rysowała się droga, powiedział: – Tu się rozstaniemy. Niech Bóg ma cię w opiece.

I tyle. Słońce zachodziło, a ja byłem daleko od domu, ale, na Boga, cieszyłem się, że żyję. Ktoś zadzwonił po karetkę i zawieziono mnie do szpitala.

*

Minęły dwa tygodnie, odkąd spotkałem mężczyznę i jego rodzinę. W szpitalu w końcu opowiedziałem żonie, co się stało. Nie chciała słuchać. Ciągle tylko mi przerywała: – Ale jak ty, stary koniu, mogłeś tak kłamać jak najęty i powiedzieć, że idziesz do pracy! – I dodawała: – Tak się właśnie dzieje, gdy nadal masz siebie za młodzieniaszka! – Byłem zdumiony, jak mało obchodziło ją, co się stało. Nawet dzieci nie mogłem oderwać od iPadów, by mnie wysłuchały.

Nie mogłem uwierzyć. Miałem coś, nareszcie miałem coś do opowiedzenia! Nie jakąś tam historyjkę, ale opowieść! Na dodatek cholernie dobrą, ale nikt nie chciał jej usłyszeć!

Gdy w czwartek w końcu wypisali mnie ze szpitala, zadzwoniłem do chłopaków i zorganizowaliśmy spotkanko w „Szczwanym Błaźnie”. Byłem zbyt podekscytowany, by czekać do soboty. Stawiałem drinki, a i sobie, wierz mi, nie żałowałem. Po drugiej kolejce, rozpocząłem opowieść. Ze szczegółami. Ścieżka, deszcz, chata. Dobrze mi szło, aż dotarłem do dzieci. Zniknęły uśmiechy, szczególnie widać to było po Mano, który zawsze szczerzył się najszerzej i śmiał się najgłośniej.

Zamówiłem kolejną kolejkę i zdecydowałem, że opowiem o czaszce.

– Ludzka czaszka? – zapytał Mano, przerywając ciszę.

– Tak, kolego, nie ma mowy, żeby była zwierzęca, wiem, co mówię! Była tak ludzka, jak to tylko możliwe!

Mówiłem, a cisza coraz to się pogłębiała. Zupełne przeciwieństwo nastroju zabawy, który towarzyszył opowieściom Stew. Zastanawiałem się, czy to mój sposób opowiadania. Za dużo wypiłem? Przesadzałem z opisami? Gdy skończyłem, koledzy tylko poklepali mnie po plecach i powiedzieli: – Dobrze, że wyszedłeś z tego cało, stary.

Przez kilka dni był spokój, aż włączyłem wieczorne wiadomości i zobaczyłem w telewizji leśną rodzinę. Mężczyzna i kobieta w kajdankach. Zarzucono im nielegalną kremację. Mężczyzna tłumaczył, że najmłodszy z synów zachorował, a gorączka nie odpuszczała. Gdy dziecko zmarło, spalił jego ciało na stosie liści palmowych. Wygląda na to, że owego wieczoru, który spędziliśmy w „Szczwanym Błaźnie”, Mano opowiedział żonie całą historię. Żona Mano pracuje w opiece społecznej i tak jak opowieść Stew wpłynęła na mnie, tak na nią zadziałała moja. Uruchomiła lawinę. I tak żona wyruszyła z misją na ratunek dzieciom.

Zapytany o blizny na twarzach chłopców, mężczyzna powiedział, że to przygotowanie do ponownego przyjścia. Musiał się upewnić, że są silnymi wojownikami, gotowymi stanąć twarzą w twarzą z Sędziwym. Nacinał więc ich twarze kamieniem, a w rany wcierał chili. Dopóki się wzdrygali, nie mogli zostać wybrańcami bożymi.

– Według was to znęcanie się nad dziećmi. Dla nas to rytuał przejścia! – Tyle miał na swoją obronę.

No cóż, to przypieczętowało sprawę i zamknęli go w domu wariatów. Ale najpierw przykładnie go obili. Dzieci pokazały mi jego zdjęcie całego we krwi – szybko stało się hitem WhatsAppa. Kobiecie najpierw się upiekło. Ale gdy zaczęła się stawiać, sędzia stuknął młotkiem i ją także wsadził do czubków. Wszędzie – w gazetach, w radio, w mediach społecznościowych zaroiło się od informacji – każdy o tym mówił, ale moje nazwisko nigdzie nie padło. Ulżyło mi jak nigdy.

Jedna z gazet opublikowała zdjęcie chłopców siedzących na ławce, gdzieś w domu dziecka – wyglądali na zagubionych. Wykorzenionych ze swojego środowiska naturalnego. Podobno krzyczeli na widok telewizora. Nie umieli czytać ani pisać. Nie mieli nawet imion. I choć staram się nie myśleć o tym teraz, myśli stale powracają.

„Szczwanym Błaznem” staram się również zbytnio sobie myśli nie zaprzątać. Od czasu całej tej afery nie jestem skory do rozmów z chłopakami. Nie odbieram telefonów, ale oni też się zbytnio nie kwapią. Zbyt to wszystko niezręczne. I tak nie mam już o czym z nimi gadać.

Tak naprawdę nikt mi teraz nie zawraca głowy. Czasami przypominam sobie tych dwóch chłopców z El Tucuche obejmujących ojca wpół. Czasami muszę błagać własne dzieci, by mnie przytuliły. Gdy nachodzi mnie potrzeba bycia wysłuchanym, przypominam sobie, co stało się, gdy ostatnim razem ludzie rzeczywiście mnie wysłuchali. Nieważne, czy stało się dobrze, czy źle. Jeśli tylko mam grunt pod nogami, trzymam cholerną gębę na kłódkę i niech świat kręci się dalej.

Tłumaczył Bartosz Wójcik

Opowiadanie pt. Passage po raz pierwszy opublikowano w lipcu 2018 r. w internetowej wersji brytyjskiego magazynu literackiego „Granta”  https://granta.com/passage/

 

[1] Tradycyjna, popularna przekąska o nazwie „salt prune”. Mieszkańcy Trynidadu spożywają takie śliwki również jako rodzaj zakąsek, chętnie wkładając je bezpośrednio do szklanki z rumem.

[2] Szczyt górski (936 m n.p.m.) o kształcie zbliżonym do piramidy, położony na północnym zachodzie Trynidadu; istotny kulturowo (chociażby z uwagi na petroglify oraz obecność w lokalnych legendach sięgających czasów przedkolonialnych) oraz środowiskowo (endemiczne gatunki flory i fauny).

[3] W oryginale: „Ancient of Days”. Nawiązanie do biblijnej Księgi Daniela i boskiego imienia w języku aramejskim (Atik Yomin).

Czytaj również:

Nuda
i
Frederick Carl Frieseke, „Youth”, 1926, domena publiczna via Rawpixel
Opowieści

Nuda

Łukasz Nicpan

Prawdziwą nudę poznałem w Radomsku, w ceglanym domu dziadków, u których co roku spędzałem wakacje. Całe dwa miesiące w czteroizbowym domu z gankiem pośród ogrodu pełnego kwiatów, malin, jaśminów, krzewów porzeczek i agrestu. Codziennie te same lwie paszcze, malwy, maliny, jaśminy, porzeczki i agrest. W sadzie dojrzewały renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie. Codziennie te same renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie.

W biblioteczce dziadka stały cztery książki po niemiecku, bez obrazków, a po polsku – tylko dwa tomy encyklopedii Orgelbranda. Jedyną książeczkę, jaką przywiozłem ze sobą z Łodzi, rymowaną opowiastkę o amerykańskim milionerze, umiałem już na pamięć. Miała tytuł Mister Twister. Na pamięć znałem nawet nazwisko jej autora. Nazywał się S. Marszak.

Czytaj dalej