Kłopot z Tomaszem Machcińskim mają krytycy i krytyczki, historycy i historyczki sztuki. Jak opisać jego twórczość, z czym ją porównać, która etykieta się do tego nada? Urodzony w 1942 r. artysta samouk, tworzący swoje i dla siebie, okazjonalnie odsłaniający twórczość widzom, na szczęście sam wiele wyjaśnia. Niedawno ukazał się Album, pierwsza monograficzna prezentacja części jego dorobku w formie książkowej. W ramach tegorocznej edycji Miesiąca Fotografii w Krakowie możemy zaś oglądać jego wystawę Tysiące twarzy, setki miraży.
Odkrycie œuvre Machcińskiego przypomina wielkie przywracanie Vivian Maier czy Jacques’a Henri Lartigue’a. Ta pierwsza, co prawda nie mogła już nic powiedzieć, bo odkryto ją za późno. Ale casus Lartigue’a jest niemal identyczny. Jego dzieło zachwyciło 50 lat później. Zaczęto przepychać mu wtedy miejsce w annałach i encyklopediach, nazywać go ojcem fotografii reportażowej, amatorskiej, wernakularnej (choć akurat to ostatnie słowo przyszło później). Ojcem nazywać, choć „ojciec”, kiedy robił swoje najlepsze zdjęcia, miał między sześć a dziewięć lat. Zdążył skorzystać ze swojego sukcesu. Z Machcińskim jest podobnie. Zachwyt przyszedł niedawno, pokazują go muzea i galerie, do których w kolejkach stoją artyści po akademiach. A tu nagle wielkie dzieło samouka, znakomite i inne od całej reszty. Będzie przepisywanie podręczników?
Kim właściwie jest Machciński? Mechanikiem precyzyjnym,