Później jego duch
Opowieści

Później jego duch

Sarah Hall
Czyta się 20 minut

Albowiem po apokalipsie nadal obchodzi się Boże Narodzenie i będzie się je obchodzić aż do końca. Opowiadanie wybitnej brytyjskiej pisarki.

Kiedy się obudził, wiatr wiał ze wschodu. Okna po tej stronie domu uderzały i klekotały we framugach, choć były zabite deskami, a da­szek z blachy falistej nad kurnikiem chrząkał i skrzypiał, jakby miał zaraz wyrwać się z mocowań i odlecieć. Ten huk wdarł się w jego sen niczym ludzki głos. Dwudziesty trzeci grudnia. Pochmurny poranek, a może jeszcze była noc, zegar stanął. Leżał nieruchomo pod kocami, stopy w butach miał zmarznięte, pierś obolałą od wdychania nieogrzewanego powietrza. Ogień zgasł, drewno spalało się zbyt szybko przy takim ciągu w kominie. Trudno było utrzymać płomień przez całą noc. Węgiel był lepszy, palił się dłużej, ale trudno go było znaleźć, no i nosić, z powodu ciężaru.

Naciągnął koc na twarz. „Wstawaj” – pomyślał. Jeśli nie wstanie, to będzie początek końca. Ludzie, którzy zostawali w domu, wpadali w kłopoty. Nikt im nie pomagał. Po części to rozumiał – kto chciałby umrzeć na dworze, rzucany jak jakiś śmieć, kiedy wiatr pozbawia cię ubrania i leżysz na ziemi, a kurz robi wydmę z twojego ciała? Lepiej wczołgać się do jakiejś zacisznej kryjówki. Rozumiał to.

Coś zagruchotało głośno wzdłuż dachu, przeleciało przez dachówki i zostało porwane. Gdzieś wysoko roz­legło się głośne wycie, niemal oceaniczne, jakby niebo nie miało sił i pękało.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

To, co prąd zatokowy dotąd trzymał w ryzach, teraz pchało się i smagało wszystko wokół. Wiedział, że ludzie stworzyli kiedyś bogów przestworzy, złe duchy powietrza albo szczytów gór. Czasami w to wierzył – bezsensownie wrzeszczał w komin albo prosto w twarz wiatru słabym, stłumionym głosem. Ale nieczęsto, bo to właściwie nie pomagało, a łat­wiej można było oberwać.

Kiedy wiatr nadchodził ze wschodu, znikało wiele tych dachów, które jeszcze zostały, a ściany mogły się przewrócić – kolejny powód, by jednak nie siedzieć w domu, trzeba było uważać, czy się nie zawali. Ale ten budynek jest porządny – przetrwał.

Obrócił się na bok i drżał, czując zimno na karku. Kanapa, na której leżał, wydawała się nieustannie wilgotna. Ozdobna poduszka śmierdziała mokrą zaprawą. Zwykle nie sypiał w tym pokoju, ale u niego była teraz Helene. Wolałby, żeby spali razem, byłoby cieplej.

Kolejny przedmiot walnął w dom, rozpadł się o wimpergę i odleciał w klekoczących kawałkach. Nie pamiętał ostatniego spokojnego dnia, kiedy drzewa stały prosto i spokojnie. Bezruch i cisza wydawały się bajką z dzieciństwa, jak sierpniowe żniwa albo Święty Mikołaj. Minionej nocy spał niespokojnie, miał przykre sny – wojny, spłoszone zwierzęta i Craig, zawsze Craig. Po takiej nocy trudno się zebrać.

„Wstawaj” – pomyślał. A później, bo dziś było już zbyt trudno, pomyś­lał: „Bizon”. Wyobraził sobie bizona. Ogromnego, czarnobrązowego. Miał wielki łeb i barki ciężarowca, zwężany czarny zad, niewielkie, podkręcone rogi. To wyobrażenie wzięło się z obrazka, który trzymał w pudełku w bunkrze, jednej z rzeczy, którą zabrał Craig. Bizon wyglądał na nieustannie, z natury spiętego.

Usiadł, odsunął koce i wstał. Obok kanapy znalazł latarkę, włączył ją. Od zimna czuł się stary i zesztywniały. Zaczął się ruszać i ćwiczyć, unosząc nogi, by krew płynęła szybciej. Zrobił parę wypadów, jakby rozgrzewał się przed meczem. W rogu pokoju stała przenośna kuchenka gazowa, postawił obok niej latarkę, odpalił płomień, ugotował trochę wody i zrobił herbatę. Pił czarną. Najbardziej tęsknił za mlekiem. W palenisku nie było nawet sadzy. Może nie powinien rozpalać ognia w ciągu dnia, by oszczędzać paliwo – było jakieś cztery, pięć stopni, jak szacował, da się wytrzymać. Dopóki Helene nie jest zimno.

Zabrał latarkę i przeszedł do pokoju, w którym spała. Ciepławo. Jej kominek wciąż lśnił na pomarańczowo. Spała przy zapalonej małej lampie naftowej. Nie lubiła ciemności. Spała mocno, na boku, duży brzuch był widoczny pod swetrem. Podniósł z podłogi jeden z koców i ją nim nakrył. Nie poruszyła się. Zdawała się spokojna, choć pod powiekami szybko poruszały się gałki oczne. W tej części domu, od zawietrznej, mniej słyszało się wiatr. Zawodził, jęczał i prześlizgiwał się gdzieś dalej. Drobinki sadzy spadły z komina i wzbudziły iskry. Spojrzał na śpiącą Helene. Miała jak on krótko ostrzyżone włosy, ale jej były kręcone i czarne. Miała też piękne oczy. W szkole podobała się wielu chłopakom. Wyobraził sobie, jak wchodzi do łóżka i obejmuje ją ramieniem. Czasami, kiedy sprawdzał, co u niej, budziła się i na niego patrzyła. Zwykle wiedziała, że tylko sprawdza, czy czegoś jej nie brakuje, że przyniósł jej herbatę, jedzenie albo drewno do kominka. Czasami jednak wpadała w panikę. Wiedział, że martwi się narodzinami dziecka: jego również to przerażało. W trakcie jednej z wypraw znalazł jakąś książkę medyczną, ale i tak się bał.

Dobrze sobie poradziła – tak uważał – wytrzymuje, lecz przez większość czasu jest bardzo milcząca. Sądził, że raczej nie wymyśliła sobie żadnych technik pomocniczych, jak wyobrażanie sobie bizona. Miała może trzydzieści–trzydzieści pięć lat. Była wcześniej nauczycielką angielskiego, choć jego nie uczyła. Nie rozpoznała go, kiedy ją znalazł. Lubiła sardynki w sosie pomidorowym, i dobrze, bo miał wiele takich puszek. Zawsze dziękowała mu za jedzenie. „Nie ma za co – mówił, a czasami miał ochotę dodać: – panno McDowell”. Nigdy nie powiedziała, co przydarzyło się jej i dziecku, ale potrafił zgadnąć. Teraz nikt by tak nie zdecydował. Znalazł ją w katolickiej katedrze – tym, co z niej zostało. Niedaleko leżały ciała dwóch mężczyzn. Niedawno zginęli, w pobliżu było mnóstwo krwi. Ona spoglądała w górę, na okrągłą dziurę, w której wcześniej była rozeta. Nie modliła się i nie płakała. Pomyślał, że dobrze sobie poradziła.

Zostawił jej herbatę w metalowym kubku z przykrywką i trochę sardynek, wrócił do siebie. Sprawdził zapasy. Robił to codziennie, choć nie było to niezbędne, ale go uspokajało.

Butle gazowe, jedzenie, ubrania, baterie (jedna mniej, skoro zegar zdechł), lasotaśma, środki przeciwbólowe, noże, lina. Puszki ustawił tak, by móc je liczyć dziesiątkami. W tym domu wciąż leciała woda, powolnie cieknący strumyczek, często zabarwiony i o ziemistym smaku. Jeszcze nie udało mu się zorientować, czy ta posiadłość ma własną studnię, bo większa część ogrodu była zrujnowana. Ale i tak miał łatwiej – nie musiał lejkiem łapać wody deszczowej. Zbierał również paczki z mlekiem w proszku dla dzieci, kiedy jednak pokazał je Helene, była zdezorientowana, a później smutna. Miał też pudełko z delikatniejszymi rzeczami, błahymi, zdjęciami – matki, młodszego brata w szkolnym mundurku – paszport, choć teraz mógł się przydać wyłącznie do zidentyfikowania jego tożsamości, i strony, które zbierał dla Helene.

W domu nie było zbyt wiele do czytania. Od miesiąca czy dwóch szu­kał tej sztuki, ale okazało się to trudnym zadaniem, większość książek została zniszczona – wiatr się na tym znał. Jeśli wpadł do budynku, nie mogło przetrwać nic papierowego: papier się wypaczał i namakał, atrament rozmazywał. Czasami znajdował akapit czy wers na niemal już nieczytelnej stronie. Droga, nie śmieli (lud mnie nazbyt kochał) krwawej pieczęci na czynach swych wybić. Złe cele farbą nawiedli piękniejszą, by skończyć, śpiesznie wiedli nas do łodzi, o mil kilka czekał na nas statek bez lin, bez masztów, spróchniały, przegniły…

Bibliotekę miejską zniszczyły pierwsze gwałtowne burze. I nic dziwnego – zbudowano ją w latach sześćdziesiątych jako część centrum kultury. Im starszy był budynek, tym dłużej teraz stał – ludzie budowali coraz słabsze konstrukcje, tak sądził, albo byli coraz bardziej leniwi. Nauczył się już sprawnie i raczej bezpiecznie pozyskiwać wszelkie potrzebne do przeżycia dobra. Nauczył się tego, bo potrafił się poruszać na zewnątrz. Nie był nieśmiały, ale też nigdy nie brał niczego za pewnik. Plecak nosił mocno przypięty do ciała, niczym spadochron. Zaklejał ręce i nogi, by ubranie się nie wydymało, sprawdzał liny i zawsze się rozglądał, czy nic nie lata w powietrzu. Nigdy, przenigdy nie zakładał, że jest bezpiecznie. Widział zbyt wiele ciał z rozwalonymi głowami.

Po sprawdzeniu zapasów wyjął ze stosu puszkę łososia, otworzył i zjadł rybę na zimno. Był głodny i jadł zbyt szybko, aż rozbolały go usta. Miał owrzodzony język. Pewnie powinien jeść owoce, lecz wolał je oddawać Helene. Zimą jedzenie dwóch posiłków: śniadania i kolacji – nawet małych – stawało się bardzo ważne. Inaczej się rozchoruje. To była czwarta zima.

W poprzednie, samotne Boże Narodzenie właściwie nie świętował, ale obecność Helene uprzyjemniała wszystko. Wydrapał paznokciem resztki łososia i je zjadł, następnie wypił olej, aż dostał odruchu wymiotnego. Zachował puszkę – wciąż tłusta, nadawała się do robienia klusek z mąki i wody nad ogniskiem, choć miały one później rybny posmak. Jako prezent niespodziankę planował zresztą świąteczny posiłek. Od dwóch lat trzymał puszkę pasztetu z bażanta, zbyt wyjątkową na samotny posiłek. Słoik czerwonych porzeczek, słoik gotowanych ziemniaków i puszkę z prawdziwym bożonarodzeniowym puddingiem. Wszystko to podgrzeją. Dwa dania! Miał nawet miniaturową butelkę whisky, którą zamierzał podpalić pudding. Ważne, żeby chociaż spróbować stworzyć świąte­czną ­atmosferę.

Poszedł do tylnej części domu, wyjrzał przez szparę w deskach i patrzył, jak świt próbuje się przebić i nadejść. Dzień zwykle oznaczał, że wiatr trochę słabł, lecz nie dzisiaj. Chmury kłębiły się, światło pulsowało mętnożółtą jutrzenką. Z wiatrem pędziło to, co zwykle – szmaty, gałęzie, zmienione, nierozpoznawalne przedmioty. Czasami się dziwił, że jeszcze zostało cokolwiek do porwania i rozrzucenia. Czasami zastanawiał się, czy to może te same miliony butów, butelek i kartonów nieustannie okrążających Ziemię. Grube chmury płynęły szybko nad głową, po czym wsysał je wir na horyzoncie, znikając w pustce. Padał deszcz ze śniegiem, poziomo, niemal zbyt szybko, by go dostrzec.

To był raczej kiepski pomysł, by dzisiaj wychodzić. Miał zasadę: nie powyżej stu pięćdziesięciu, tak na oko. A wiało mocniej. Zostały jednak tylko dwa dni i chciał znaleźć więcej stron.

Wrócił do swojego pokoju i przygotował się do wyjścia na zewnątrz. Włożył wodoodporne spodnie i kurtkę. Wyczyścił i założył gogle. Naciągnął kaptur, zaciągnął sznurki i mocno je zawiązał, na podwójny węzeł. Taśmą zakleił szyję, następnie mankiety, kostki, kolana i łokcie. Włożył rękawice, ale bez taśmy, by móc je zdjąć, jeśli znajdzie jakieś książki – palce musiały być sprawne, by przekartkować i wydrzeć. Mogło się to równać utracie rękawicy albo obu, był jednak gotów zaryzykować. W końcu był wiatroodporny niczym jakiś nurek. „Burzowy nurek” – pomyślał. Lepiej jednak nie zgrywać bohatera. Przez jakiś czas, wychodząc, wkładał kask, ale czuł się w nim zbyt ciężki, niezgrabny, nieprzystosowany. Obciążył plecak czerwonym kamieniem – nie lubił nazywać go swoim szczęśliwym kamieniem, nie był bowiem przesądny, lecz w głębi serca tak właśnie uważał. Kamień był jajowaty, z różowymi i białymi paskami – jakiś rodzaj wypolerowanego gnejsu. Znalazł go, przeszukując pozostałości po szkolnej pracowni geologicznej. Leżał na dnie plecaka jako balast, zostawiając dość miejsca na rzeczy znalezione podczas wypraw, a jednocześnie zapobiegał łopotaniu. Na ewentualne delikatne przedmioty miał plastikowe opakowanie. Potrafił odróżnić, co jest pożyteczne, a co nie – przynosił niewiele bezużytecznych rzeczy, choć kusiło go, by ratować piękne przedmioty albo pieniądze. Matka zawsze żartowała, że jego urodziny to prosta sprawa – w dzieciństwie nie potrzebował zbyt wielu zabawek, przyjemności czy gadżetów. Matka umarła na chorobę. Tak jak młodszy brat. I tysiące innych ludzi. „Nie chodziło tylko o warunki, ale o to, do czego doprowadziły” – mówił mu Craig. Pod pewnymi względami Craig był mądry.

Do domu prowadziło dwoje drzwi – jedne po północnej, drugie po zachodniej stronie. Stanął przy zachodnich i pomyślał: „Bizon”. Otworzył je i poczuł ciąg powietrza, otworzył szerzej i przesunął się do przedsionka za drzwiami burzowymi. Te bowiem otwierały się do wewnątrz i z obu stron miały zamki. Przesunął zasuwkę, wypchnął się na wydymające powietrze, postawił stopy na ziemi i zamknął za sobą. Po obu stronach domu szalał wiatr, nosząc śmieci, jak co dzień demolując, co się dało. Dom z tyłu zdawał się stabilny. Przysadzisty, jednopiętrowy budynek na leżących niżej przedmieściach miasta, z okiennicami i dużymi drzwiami zewnętrznymi. Trochę go przebudował, dodał gwoździe i deski, ściany burzowe. To był jego piętnasty dom. Pierwszy – należący do matki, biały bliźniak z lat trzydziestych – runął jak słomka razem z całym rzędem. W ramach reorganizacji przenieśli się do sali gimnastycznej, później do dzielonej ceglanej szeregówki. Ceglane domy szeregowe okazały się bardziej trwałe – mieszkał w dwóch, ale miały wysokie sufity. Kiedy duże okna i dachy puszczały, wiatr mógł już rozwalić cały budynek. Przed tym mieszkał jeszcze z Craigiem w bunkrze niedaleko targu, w czymś w rodzaju magazynu. Potworny, szczurzy żywot – ciemny, zdesperowany, śmieciowy. Craig był dużo starszy. Jeśli chciał jakieś rzeczy, to je sobie po prostu brał. Odbyły się trzy wielkie kłótnie, a po ostatniej został wielki bałagan. Ale nie było mu przykro. Może powinien był zostać w bunkrze sam, tyle że nie chciał. Najlepsza byłaby latarnia morska: okrągła, aerodynamiczna, mocno osadzona w skale, zbudowana tak, by przetrwać ataki wiatru. Ale nie udałoby mu się dotrzeć na wybrzeże. Zanim wszystko się zawaliło, widział wiadomości – nie mógł uwierzyć w te ogromne fale, zatopienia. Śniło mu się, że tamte fale docierają tutaj, w głąb lądu.

Powoli przesuwał się wzdłuż ściany budynku na otwartą przestrzeń. Zaplanował nową trasę przez miasto. Zamierzał trzymać się zachodniej strony ulic tam, gdzie się dało, dla ochrony, to jednak oznaczało, że znajdzie się na drodze tego, co może runąć. W przeszłości uciekał już spod lawiny ścian, wiatr podnosił go, rzucał na twarde powierzchnie i kupy gruzu, łamał mu obojczyk i nadgarstek. Nierzadko mało brakowało. Będzie musiał oceniać trwałość budowli i zapuszczać się do środka tylko wtedy, jeśli ryzyko zawalenia oceni jako niewielkie. Pójdzie do Złotego Trójkąta – tam niektóre wielkie wiktoriańskie domy wciąż stały i bardzo możliwe, że znajdzie w nich to, czego szuka. Przy narożniku budynku ukląkł, naprężył szyję i mięśnie ramion, wystawił głowę na pędzący wiatr. Siła była przeogromna. Rozejrzał się w poszukiwaniu nadlatujących dużych przedmiotów, następnie ruszył na czworakach. To, co kiedyś było ogrodem, teraz przypominało ogołoconą łysinę trawy, zawalone murki. Mijały go kłęby ziemi. Wiatr pchał go w tył i posuwał do przodu.

Rozpłaszczył się i poruszał niczym jaszczurka w stronę zabudowań farmy i pierwszej liny. Opracował różne techniki do różnych sytua­cji. Czasami czołgał się przez całe kilometry i wracał później z czarnymi siniakami na ciele. Czasami kucał jak małpa i szedł powoli. Albo jeśli wiatr uderzał z przerwami, robił uniki, pędząc w przerwach, ale w takich momentach łatwo go było złapać. Czasami lepiej było iść prosto w wiatr, czasami wbrew niemu, wbijając pięty w ziemię.

Od jakiegoś czasu nie wychodził na tak mocną wichurę. Była przerażająca i emocjonująca. Kiedy próbował wstać, podmuch zgiął go wpół, trzymał się więc nisko, skradając się i robiąc uniki. Przywarł do linki bieg­nącej między budynkami. Sam ją poprowadził i testował wiązanie ledwie kilka dni temu, ale i tak szarpnął teraz porządnie, upewniając się, że nie osłabło. Wiele z lin w mieście musiał również poprawiać. Przemieszczał się powoli, a wiatr świdrował między budynkami. Za farmą znajdowała się niebezpieczna otwarta przestrzeń. Nazywał ją Zołzą, bo pogoda tutaj zawsze miała paskudny humor. Kiedyś to był słynny tor wyścigowy. Za nim miasto zaczynało się naprawdę: przedmieścia, uliczki i stosy kamieni. Kiedyś to było miasto wspaniałych drzew. Platanów, buków, dębów – drzewa ozdabiały szerokie aleje, liście gorzały jesienią, wiosną kwitły po deszczu. Teraz w większości zniknęły – wyrwane z korzeniami usychały. Sporo drewna do zabrania. Ale rzadko widział, by ktokolwiek je zabierał. Na palcach jednej ręki mógł zliczyć ludzi, których w ogóle widział w ciągu miesiąca. Czasami przejeżdżał tu wielki uzbrojony pojazd – wojskowy – z zakratowanymi oknami. Żołnierze nigdy nie wysiadali. Wiele osób wyjechało do miast na zachodzie, bo tam miało być lżej i bezpieczniej. Jakoś w to nie wierzył.

Kiedy dotarł do Zołzy, niemal zmienił zdanie i zawrócił. Powietrze zrobiło się gęste od kurzu, nad jego głową wisiała ogromna, groźna chmura ziemi. I do tego jeszcze to nieustanne wycie. Co kilka chwil coś z gruchotem przelatywało obok, odbijało się od ziemi i unosiło w powietrze. W łagodniejsze dni ślizgał się czasem po torze na dużej, metalowej tacy, po prostu dla zabawy, wbijał pięty w ziemię, by złagodzić pęd, i przechylał na boki, by zejść. Dzisiaj żadnych zabaw – będzie miał szczęś­cie, jeśli nie skręci karku. To był zbyt szeroki kawał ziemi, by go zaporęczować, musiał iść bez trzymanki. A takie przejście oznaczało poddanie się wiatrowi, stanie się jednym z wielu turlanych obiektów, zderzanie z innymi, ścieranie, jakbyś był granulką w mikserze.

Dał sobie chwilę czy dwie na przygotowanie, po czym puścił ścianę i zaczął się czołgać. Próbował poruszać się szybko, by nadążyć z prądem, ale ten był zbyt silny. W jednej chwili wiatr go porwał, podniósł za tył i przewrócił. Poczuł, jak czerwony kamień uderza w kręgosłup. Zaczął więc saneczkować, stopami do przodu. Schował głowę, przewrócił się na bok, podniósł kolana. Ziemia była twarda, nierówna i uderzała po kościach. Opuścił ręce i poczuł odłamki wpadające do mankietów. Coś ostrego uderzyło go w kostkę i zapiekło. „Szlag – pomyślał – szlag, szlag, szlag”. Ale nie ustępował, nie miał innego wyjścia, i po sekundzie czy dwóch udało mu się odzyskać nieco kontroli nad własnym ciałem. Zarył butami i próbował zahamować. Dotarł niemal do krawędzi toru wyścigowego, gdzie zaczynał się stary, kamienny mur miejski.

Wiatr znowu rzucił nim gwałtownie, aż potoczył się do przodu. Obrócił się plecami, uderzył w ostro zakończone kamienie i się zatrzymał.

Leżał tam przez chwilę oszołomiony, przyciśnięty do ściany, grudy błota fruwały wokół. Trudno się oddychało. Powietrze smakowało ziemią. Obrócił głowę i splunął. Kiedy otworzył oczy, okazało się, że jedno szkło gogli pękło i rozdzielało obraz. Kostka pulsowała z bólu. Oprócz tego był cały, ale musiał iść dalej. Z trudem się podniósł i na czworakach ruszył wzdłuż muru, omijając wózki i stosy nawianych śmieci. Przy pierwszej szczelinie przeszedł. Usiadł, oparł się o kamienie i łapał oddech, a wiatr wył po drugiej stronie.

Schylił się, poruszył kilka razy nogą, wyczyścił gogle, opróżnił ­rękawice.

„Kretyn” – pomyślał. Chciał żyć, takie chwile mu o tym przypominały. Siedział przez chwilę i próbował się uspokoić. Mury graniczne miały grubość trzech i pół metra, były solidne. Ktokolwiek je zbudował, zrobił to na poważnie. Pewnie Rzymianie. Część tych umocnień ciągnących się wzdłuż rzeki odbudowano, kiedy był dzieckiem, uznając je za element „genialnej inicjatywy obrony przeciwpowodziowej”.

Spojrzał na miasto. Dachy i górne piętra zniknęły. Samochody leżały zaparkowane na dachach, z rozwalonymi szybami przednimi. Po wielkich burzach pozostały gruzy jak domino leżące w każdym kierunku, rozrzucone wachlarze cegieł i kafli, bukiety popękanych drzew. Dawne mapy nic nie znaczyły, powstały nowe ulice, budynki się przesunęły. Musiał uczyć się wciąż na nowo ich kształtu w zmieniającej się kompozycji.

Podniósł się, ale zaraz przykucnął, zbadał trasę i ruszył dalej. Do Złotego Trójkąta miał półtora kilometra przez Cmentarzysko i rynek. Nikogo nie widział. Trzymał się bezpieczniejszych szlaków i tam, gdzie musiał, wykorzystywał liny, na których się podciągał. Mrużył oczy w pękniętych goglach, widząc wszędzie przed sobą dziwne pająkowate stworzenie na szkle, lecz ich nie zdejmował – ostatnie, czego potrzebował, to oślepnąć. Ruiny były przygnębiające, ale od czasu do czasu napotykał w nich cuda. Jakieś zwierzę na przykład, choć takie znaleziska należały do rzadkości. Żadnych ptaków, nawet zdenerwowanych mew, nic nie miało szans na przetrwanie w tym wietrze. Szczury sobie radziły, jak wszystko, co żyło pod ziemią. Kotów i psów zostało niewiele, wszystkie były wychudzone i zdziczałe. Zero jedzenia, żadnej roślinności, niewiele do upolowania. Często myślał, że instynkt przetrwania u ludzi jest dużo słabszy, ale przynajmniej potrafimy używać otwieraczy do puszek. Dwa lata wcześniej, na krawędzi Zołzy, widział jelenia, przepięknego. Czerwonawy, sześć punktów na każdym rogu, stał całkowicie nieruchomo, niczym stworzenie ze środka lasu, jakby zawsze tam stał, jakby znikało drzewo za drzewem i las zniknął, i nie było nic, co mogłoby osłonić zwierzę. Widział też potworne rzeczy. Przeciętego na pół lecącą szybą mężczyznę, któremu wnętrzności wylewały się z brzucha. Pękniętą czaszkę Craiga z miękką, paskudną materią w środku. To, kim staniesz się później, zależy od tego, kim kazałeś sobie być. Dobrych rzeczy trzeba się trzymać, pamiętać o nich i je świętować. Dlatego musiał zdobyć strony dla Helene i dlatego spróbują miło spędzić Boże Narodzenie.

Powoli przedzierał się przez miasto, opierając się podmuchom, stając bardziej na jedną nogę, ponieważ boląca kostka zesztywniała. Tam, gdzie się dało, trzymał się z boku i uważał na latające fragmenty drewna i osuwiska. Przekroczył niewielki park na krawędzi Złotego Trójkąta. W miejscu, gdzie kiedyś stał główny pawilon, zostały tylko pieńki. Drzewa leżące na ziemi były ogołocone. Śnieg z deszczem zaczął gromadzić się wzdłuż ich pni. Oby nie zmienił się w sam śnieg – i tak było wystarczająco trudno utrzymać się na nogach.

Kiedy dotarł do dzielnicy, ze zdziwieniem zobaczył dym wydobywający się z jednego ze stosów. Podszedł tam ostrożnie, ale się okazało, że to tylko przypadkowy płomień na podpalonej belce, może jakieś spięcie albo zbłąkana iskra. Dwa rzędy dalej stały domy w lepszym stanie, niektóre miały tylko podziurawione dachy i przekrzywione kominy. Okna w większości zniknęły. Gdyby belki nad oknem były pewne, mógłby wskoczyć przez balkon. Zawsze najpierw wołał, by się upewnić, że w środku nikogo nie ma. Po niektórych budynkach chodził już wcześniej – szukał jedzenia, baterii, niezbędnych rzeczy. Tu były kiedyś piękne domy, pewnie należały do lekarzy i prawników – jego mama zawsze chciała tu mieszkać. Widział pozostałości żeliwnych kominków, malowane kafle, a nawet półksiężyce witrażowego szkła nad framugami. Zajrzał do kilku, przeszukując pokoje na dole – starał się nigdy nie wchodzić na piętra, to było zbyt niebezpieczne. Wiatr pojękiwał w pomieszczeniach, poruszał mokrymi zasłonami i odłażącą tapetą. Ściany były nakrapiane wilgocią i pleśnią, grzyb wyrastał z przypodłogowych listew. Na półkach leżały rozciapane kupki, gnijące okładki, kwaśny zapach rozkładającego się papieru. Wszedł między resztki, rozbite szkło i popękane meble, przekopywał stosy, rzucał rozwalone tomy na bok niczym mokre grzyby. Marzył o odkryciu zebranych dramatów, odkąd znalazł Helene – to byłoby coś naprawdę wyjątkowego – może książki obłożonej w plastik, nietkniętej. Ale podobnie jak Biblia takie tomy poddawały się pierwsze, bo miały strony cienkie jak bibułka, jak oddech ducha. Omawiali ten dramat w szkole, nie robił tego z jakąś specjalną przyjemnością, był bowiem lepszy w przedmiotach ścisłych. Pamiętał fragmenty, te części, które musiał czytać na głos. Rosa trująca jak ta, co matka z gnijących bagien kruczym miotła piórem, niech spadnie na was! Złe wiatry wrzodami niech was owieją… Miał pewność, że i Helene ją omawiała, a z pewnością czytała. Może poczuje się lepiej, jeśli do niej wróci. Może zacznie myśleć inaczej. Może ją czytać, karmiąc dziecko. Jak dotąd nic nie mówiła o dziecku, nawet o imionach, które się jej podobały. Czasami kładła dłoń na brzuchu, kiedy dziecko się poruszało. Znalazł już niektóre fragmenty sztuki, osuszył strony, poukładał sceny i ułożył w kolejności, tak jak potrafił. Sklejał i sklejał to, co pomiędzy. Nie był to jakiś specjalnie atrakcyjny podarunek. Nigdy nie miał zdolności artystycznych.

Po dziesięciu czy jedenastu domach zaczynał już tracić nadzieję i martwił się o światło dzienne. Wiatr nie odpuszczał – raczej przybierał na sile. Gdzieś w pobliżu rozległo się kilka niepokojących głoś­nych uderzeń, coś się roztrzaskało, usłyszał jakieś nerwowe stuknięcia. Wyszedł z powrotem na ulicę. Kawałek dalej zobaczył duży, wolno stojący dom: miał ściany. Wykusze na górze i na dole. Może plebania. Część dachu zniknęła. Na bramie wisiała kłódka, ale rama odpadła od słupka i mógł przecisnąć się przez szczelinę. W ogrodzie leżały roztrzaskane donice, jednak niewielkie drzewko owocowe wciąż stało, odważne, zasuszone czarne kule wisiały na gałęziach. Rozejrzał się po okolicy domu. Później wszedł przez niższe okno do holu. Bolała go kostka, ale to nic, najgorsze są rany, których się nie czuje.

Jeszcze zanim dotarł do dużego pokoju z tyłu domu, wiedział, że tu znajdzie to, czego szukał. Niektóre rzeczy po prostu się wie, są jak echo, dobre i złe rzeczy, które zaraz się wydarzą. Przepchnął wypaczone drzwi i wszedł do bawialni. Było tu raczej cicho, niewiele zniszczeń i śladów rozkładu. Miło byłoby usiąść tutaj i pooglądać telewizję albo poczytać. Ściany, kiedyś czerwone, teraz zrobiły się ciemniejsze, brązowawe jak zaschnięta krew.

W kominku leżał stos zwęglonego drewna, kawałki cegieł z komina i izolacji. W fotelu siedział martwy mężczyzna. Powieki zawijały się w górę na pustych oczodołach, resztki włosów zostały na głowie. Skórę miał żółtą, ściągniętą, schodziła płatami z kości policzkowych. Na ramionach zarzucony koc, jakby było mu zimno. W pokoju nie czuło się fetoru, to musiało zdarzyć się dawno temu. Prawdopodobnie sam się zabił, tak jak wielu innych.

Nie przyglądał się mężczyźnie z bliska. Podszedł do półek. Stały tu całe rzędy książek w twardych oprawach. Dało się nawet przeczytać tytuły na niektórych grzbietach. Encyklopedia Britannica. Audubon. I dzieła zebrane Shakespeare’a, nakrapiane, z kwiatami zielonej pleśni, ale dawały się czytać. Znalazł ją w środku. Zdjął rękawiczki i otworzył ostrożnie tom. Brzegi papieru były wilgotne, sklejone i pod dotykiem lekko się naddzierały, ale książka się trzymała. Delikatnie przejrzał ją do końca. Wszystko ci opowiem. Prócz tego cisze morskie ci przyrzekam, pomyślne wiatry, tak szybką żeglugę, że twoją flotę królewską prześcigniesz.

Zdjął plecak, owinął książkę w folię i włożył do jednej z przegródek. Założył plecak jeszcze raz, zapiął paski na piersi, mocno je zaciągnął i włożył rękawiczki. Dobrze byłoby tu przyjść po inne rzeczy, ale nie chciał, by go złapano, i bał się, że nie zdąży wrócić przez miasto i przez Zołzę. Nie chciał zostawiać Helene samej na dłużej niż to konieczne. Wróci tu po świętach i porządnie wszystko przeszuka. Zamknął drzwi pokoju z trupem.

Wychodząc, zobaczył swoje odbicie w zakurzonym, spękanym lustrze w holu. Tak jak książek, luster również nie zostało zbyt wiele, wiatr uwielbiał je zabijać. I pewnie lepiej. Kaptur kurtki naciągnął mocno na głowę, nie było widać uszu, a oczy przypominały owadzie, jedna soczewka gogli całkiem popękała. Srebrna lasotaśma wokół szyi lśniła niczym łuski. Wyglądał jak jakiś demon. I może nim był, może nim się stał. Ale czuł się człowiekiem – pamiętał, że czuł się człowiekiem. Kostka bolała, to dobrze. Potrafił używać otwieracza do puszek. I lubił Boże Narodzenie. Odwrócił się od lustra i przez okno wyszedł na dwór. Śnieg przelatywał obok.

Tłumaczyła Dobromiła Jankowska

Z tomu Madame Zero i inne opowiadania, Wydawnictwo Pauza 2019

Czytaj również:

Miłość bliźniego? Obłęd!
i
"Chrystus dźwigający krzyż", 1510–1516 lub 1535 r., Hieronymus Bosch lub jego naśladowca, Museum voor Schone Kunsten w Gandawie; zdjęcie: domena publiczna
Rozmaitości

Miłość bliźniego? Obłęd!

Grzegorz Uzdański

Sauron, dawny władca Mordoru, udzielił nam ekskluzywnego wywiadu, w którym wyznał, co sądzi o naukach Jezusa.

Sauron zaciąga się głęboko papierosem. W jesiennym słońcu wygląda na zmęczonego i postarzałego. Kiedy pożółkłymi od tytoniu palcami ujmuje niedopałek i bezwiednie poprawia rozciągnięty sweter, trudno uwierzyć, że kiedyś siał postrach w Śródziemiu. „Mam to dawno za sobą” – kwituje pytanie o przeszłość.

Czytaj dalej