Polowanie na kuropatwy
i
Wojciech Plewiński
Doznania

Polowanie na kuropatwy

Ewa Pawlik
Czyta się 3 minuty

To zdjęcie Wojciecha Plewińskiego, autora kilkuset okładek „Przekroju”, powstało we wrześniu 1962 r. podczas polowania na kuropatwy. Polowanie było w tamtym okresie odpowiednikiem dzisiejszych zakupów w sklepie mięsnym. Pola i niebiosa pełne były ptactwa i zwierzyny, sklepy natomiast pełne były pustych półek. Podobnie jak dziś, na zakupy wybierano się często w towarzystwie krewnych i znajomych. Wyraźna pani i niewyraźny pan to przyjaciele fotografa, Marceli i Krystyna Bochenkowie, rodzice Bo, o którym warto napisać, ale jeszcze nie w tym miejscu. Fotografia, podobnie jak wiele innych tego autora, wykonana została na wszelki wypadek. Te „na wszelkie wypadki” ułożyły się z czasem w kilka albumów i wielką karierę pana Plewińskiego, naczelnego fotografa „Przekroju”.

Widoczna na pierwszym planie Krystyna Bochenek nie jest jeszcze panią Bochenek, tylko studentką ASP w Krakowie interesującą się Szwecją i niewyraźnym panem. Niewyraźny pan jest z zamiłowania narzeczonym pani Krystyny, a z zawodu młodym laryngologiem. Jego niewyraźność nie jest efektem braku kunsztu fotografa, lecz próbą zachowania autorytetu należnego jego zawodowej pozycji. Pan Marceli obawiał się, że laryngolog w locie wyda się pacjentom niepoważny, więc jego podobizna została celowo rozmazana, by uniemożliwić identyfikację. Poza kadrem znajdują się jeszcze syn pana Wojciecha, Maciej, będący wówczas dzieckiem, a dziś fotografem, oraz kuropatwy, występujące wówczas licznie, a dziś szczątkowo. 

Pod koniec lat 60. XX w. skończyła się era niedzielnych polowań wspomnianej czwórki.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Państwo Bochenkowie wyjechali do Tunezji na kontrakt. W drodze powrotnej postanowili wybrać się w podróż po Europie, ze szczególnym uwzględnieniem Szwecji. Mieszkał tam bowiem przyjaciel rodziny, który kilka lat wcześniej dokonał brawurowej ucieczki z kraju… żaglówką. Śmiałość tego posunięcia oburzyła ówczesne władze do tego stopnia, że o żadnym powrocie na ojczyzny łono nie mogło być mowy. Przyjaciele widywali się więc niezwykle rzadko. Kiedy wreszcie na początku lat 70. odwiedziny doszły do skutku, trwały ponad 40 lat. Szwecja stała się dla państwa Bochenków domem, tam dorastał wspomniany wcześniej syn.

okładka "Przekroju" nr 919/1962; fot. Wojciech Plewińsk
okładka „Przekroju” nr 919/1962; fot. Wojciech Plewińsk

Bo marzył o karierze filmowca i za namową Andrzeja Wajdy, który przy okazji reżyserowania sztuki w sztokholmskim teatrze odwiedził jego rodziców, wybrał się na studia do Katowic, gdzie jednym z wykładowców był Krzysztof Kieślowski. Polska lat 90. wydała się młodemu Bo Martinowi niezwykle ekscytująca i ekscytacją tą udało mu się zarazić rodziców. Po kilku latach regularnych, coraz dłuższych wizyt, państwo Bochenkowie zdecydowali się na powrót do ojczyzny. A Bo faktycznie zrobił karierę i jest dziś reżyserem, scenarzystą i producentem filmowym, dzielącym swój czas pomiędzy Polskę, Szwecję i Kalifornię.

Kres ery niedzielnych polowań na kuropatwy wyznaczył nie tylko wyjazd państwa Bochenków do Tunezji, lecz także postępująca modernizacja krajobrazu rolniczego Polski początku lat 70. i idąca z nią ramię w ramię chemizacja środowiska. Pestycydy, herbicydy i nawozy sztuczne zabijają bezkręgowce, którymi żywią się kuropatwy. Od 1994 r. na masową skalę szczepimy też lisy przeciw wściekliźnie. Wzmocnienie populacji drapieżcy w sytuacji znacznego osłabienia populacji ofiar nie rokuje tym ostatnim dobrze. Gdy powstało to zdjęcie, Polskę zamieszkiwało ponad 7 mln par lęgowych kuropatw – w 2012 r. już tylko 180 tys. Z roku na rok ten niegdyś popularny gatunek staje się rzadkością. 

Jak pisał ulubiony poeta Macieja, dawniej dziecka, dziś fotografa, Jeremi Przybora: 

„Śmierć ptaka to jest kropla krwi
podobna do twej kropli krwi
podobna do twej otchłań taka
ten sam próg bramy trwóg
więc nie lekceważ śmierci ptaka”.

Czytaj również:

Gołąb czyli WRON-a
Wiedza i niewiedza

Gołąb czyli WRON-a

Ewa Pawlik

Prezentowaną tym razem archiwalną okładkę pamiętać mogą tylko nieliczni. Ci, którzy widzą ją nie po raz pierwszy, w 1981 r. pracowali albo w „Przekroju”, albo w Głównym Urzędzie Kontroli Publikacji i Widowisk. 

Miało to swoje nieoczekiwane zalety. Charakterystyczny styl Daniela Mroza wziął się bezpośrednio z tych ograniczeń. Miękki, żółtawy papier stawiał barwom opór. Rysunki morfowały, wypełnienia rozlewały się poza kontur. Efekt końcowy zawsze stanowił zaskoczenie, często również rozczarowanie. Czysty przypadek, żadnej precyzji. Aż do momentu, gdy Mróz odkrył, że wobec ostrej, czarnej kreski papier zachowuje pokorę. Drobiazgowe, kreślone z chirurgiczną dokładnością szkice powielane były bez interpretacji własnych, wiernie, perfekcyjnie. Techniczne ograniczenia narzuciły styl, który zachwyca do dziś.

Ta okładka nie jest jednak rezultatem dalszej, radykalniejszej redukcji środków wyrazu będącej owocem twórczych poszukiwań. Ta okładka jest z biedy. 
W listopadzie 1981 r. brakowało wszystkiego. To czas pustych sklepowych półek, reglamentacji żywności, powrotu do prymitywnego handlu wymiennego zwanego wówczas „sprzedażą wiązaną”. Brakowało jedzenia, brakowało drukarskiego tuszu, brakowało zaufania. W sondażach OBOP-u aprobatę dla działań rządzącego KC PZPR deklarowało 6% respondentów. Ponad 60% Polaków pozytywnie oceniało za to działania NSZZ „Solidarność”. Napięcie rosło.
Ówczesny naczelny „Przekroju”, Mieczysław Czuma, wspomina tamten okres jako czas oczekiwania na coś potwornego. Nie do końca wiadomo było, czym to potworne coś mogłoby być, ale że w końcu nadejdzie, nikt nie miał wątpliwości. To wisiało w powietrzu.

Okładkowe zdjęcia Jana Zycha oddają tamten klimat: niebo zamknięte kikutami pozbawionych liści gałęzi, czarne ptaszyska w niskim locie nad ogrodzeniem z metalowej siatki. Wyglądają groźnie, złowrogo, jakby zataczały kręgi nad ofiarą, którą za moment pochwycą. Poniżej samotne, omotane w kolejne warstwy ubrań sylwetki. Tłum, ale nie grupa – każdy podąża w innym kierunku, zerkając nerwowo za siebie. Nie można w prawo, nie można w lewo, nie można do góry. Drogi ucieczki odcięte. Da się tylko w głąb, w rozmytą plamę mgły. Zimno, pusto, niewyraźnie. 

Można sobie wyobrazić, że to kadr z etiudy filmowej studenta łódzkiej filmówki z lat 60. Bohater to pan w kapeluszu jak hełm, a może w hełmie podobnym do kapelusza. W walizce ma ubrania. Kolorowe. Tego akurat można być zupełnie pewnym. Odrzuca scenariusz. Wychodzi z kadru, opuszcza plan. Za moment wejdzie w zgiełk, w pstrokatość, w prawdziwe życie. W tle oczywiście Komeda.
Niestety, w rzeczywistości nie dotarłby nawet do najbliższego kiosku.

Okładka powstała pod koniec listopada. W tamtym czasie oddawano pismo do druku dwa tygodnie przed datą wydawniczą. Próbne egzemplarze trafiały do redakcji dzień lub dwa wcześniej, tak jak i dziś. 

1914. numer „Przekroju”, do nabycia za 15 zł, trafić miał do kiosków 13 grudnia 1981 r. Na pewno by się spodobał, zwłaszcza tym czytelniczkom i czytelnikom, którzy najchętniej czytają między wierszami.

Spis treści podano w formie kartki żywnościowej, takiej samej, na którą kupowano wówczas masło, mięso i mąkę. Kupony na Tischnera, kupony na Kerna. „Karta zaopatrzenia świątecznego nr 1915–1916”.

Na ilustracji do opowiadania Jerzego Kwiatka – sumiasty wąs, dziwnie znajomy. I na pewno nie Piłsudskiego. I tak na każdej stronie. Cały numer nadziewany jak keks. Deficytowe bakalie zastąpione aluzją i podtekstem. Ciężkostrawny dla 6% Polaków, pyszny dla większości.

Tym razem czytelnicy musieli obejść się smakiem. 

13 grudnia zamiast 700 tys. egzemplarzy „Przekroju” do dystrybucji w całym kraju trafiło około 70 tys. żołnierzy Wojska Polskiego i mniej więcej 30 tys. funkcjonariuszy MSW. Zamilkły telefony, bo do 451 obiektów teletransmisyjnych i central telefonicznych wkroczyły uzbrojone oddziały formowane z SB, MO oraz innych podległych MSW jednostek wojskowych. Na ulicach polskich miast pojawiły się czołgi, pojazdy opancerzone i wozy bojowe piechoty. Eskadry helikopterów i samolotów transportowych spłoszyły czarne ptaszyska. 
Nieszczęsne ptaszyska! Gdyby gołębie z fotografii Zycha nie kojarzyły się z wronami, gdyby wrony nie kojarzyły się z WRON-em, gdyby pewien generał wywodził się z rodziny o herbie innym niż „Ślepowron”, gdyby! 

Gra w skojarzenia doprowadziła do jedynego w dotychczasowej historii „Przekroju” wycofania całego nakładu ze sprzedaży.

Prezentowaną tym razem okładkę pamiętać mogą tylko nieliczni.
 

Czytaj dalej