Polowanie (fragment)
i
rys. Marek Raczkowski
Doznania

Polowanie (fragment)

Mamy nieznane opowiadanie Lema!
Stanisław Lem
Czyta się 5 minut

Choć wydaje się to nieprawdopodobne, w archiwum wybitnego pisarza udało się znaleźć jego niepublikowany utwór. Jako pierwsi oddajemy w Wasze ręce fragment tej zapierającej dech w piersiach opowieści o ucieczce i bezwzględnym pościgu. Reszta w zimowym numerze „Przekroju”, którego premiera już 7 grudnia.

Przebiegł już chyba milę, a nawet się nie rozgrzał. Sosny rosły rzadziej. Wysokopienne, szły pionowo w górę, pod ostrym kątem do stoku nachylonego w półmrok, skąd dobiegał to cichszy, to głośniejszy szum strumienia. A może rzeki. Nie znał tej okolicy. Nie wiedział, dokąd biegnie. Biegł. Już od jakiegoś czasu nie dostrzegał na polankach ani czarniawych śladów ognisk, ani wdeptanych w trawę strzępów kolorowych opakowań, wiele razy zmoczonych przez deszcz i wysuszonych potem na słońcu. Nikt tu widocznie nie docierał, bo i drogi żadnej nie było, i widoki otwierały się z otwartych miejsc nieciekawe. Wszędzie stał las, poplamiony zielenią buków, dalej ku szczytom coraz ciemniejszy i jedyne, co na nim bielało, to były wnętrza złamanych drzew. Przewracał je wiatr albo same padały od starości. Gdy zagradzały mu drogę, mierzył bystro oczami, czy opłaci się wysiłek skoku, czy może lepiej przedrzeć się dołem, między zasychającymi miotlasto gałęziami.

Spoza drzew zaświeciło niebo. Spojrzał za siebie. Wzrok obijał się o pnie, coraz dalsze, aż zlewały się w jedno szarobrunatne mżenie, natężył słuch. Pustka dorównywała ciszy, tylko strumień szumiał niewidzialnie, tak odległy, że ten głos dochodził tylko chwilami, błądząc po powietrzu wśród drzew. Zresztą może to był tylko ich szum; wysoko był teraz wiatr – widział go, wzrok miał ostry, rozróżniał poruszenia samotnych świerków na tle chmur. Cała prawie dolina, okryta nieprzejrzystym lasem, spoczywała pod nim. Odkrył naraz dwie, trzy wapienne skałki, z ich nieprawdopodobnym kształtem kościanych wieżyczek; tam, gdzie zapadały w leśnym morzu, w jego wielkich, nieruchomych falach, ciemniały plamy – na pewno wejścia do jakichś jaskiń, grot.

Zapewne wielu skończyło właśnie tak, bo to było wyjście najprostsze – nie trzeba było ani biec, ani układać i tak daremnych planów. Bo nie było przecież szansy. Żadnej. Dlaczego więc biegł? Dlaczego wszyscy, którzy go poprzedzili, gnali tak samo, czemu darli się w górę, w lasy, poza ich granicę, w obszary głazów i kosówki, w niepokalaną dzikość rezerwatu, dlaczego nikt nie dał sobie przestrzelić pleców, strzaskać łba, bez zachodów tej ucieczki, tyleż rozpaczliwej, co bezsilnej? Nie wiedział. Nie szukał zresztą odpowiedzi; nie myślał. Przed nim stok trawiasty, poplamiony cętkami ostatnich mleczów, wznosił się i ginął w następnej świerkowej wyspie. Jakiś ptak odezwał się z drzewa, powtarzał swoją natrętną, prostą piosenkę. Nie wiedział, ani jak ten ptak wygląda, ani jak się nazywa. Daleko w dole, tam, gdzie zbocza tonęły w pierwszych cieniach, białawą smużką zakręcała rzeka.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Przez wodę? Utracić całą zdobytą wysokość… Odnajdą go, nie zgubią tropu ani na chwilę. Więc znowu w las? „Z daleka mogliby mnie ustrzelić” – pomyślał, mierząc oczami pustą przestrzeń, dzielącą od ściany świerków.

Nim wystartował do dalszego biegu w górę, wsłuchał się w siebie. Panująca w nim cisza była jeszcze większa od tej dokoła, zakłócanej szmerem iglastych gałęzi. Trzema powracającymi tonami ptasiej piosenki. Raz jeszcze spojrzał za siebie, aby się upewnić, że przestrzeń, którą położył między sobą i pogonią, jest wielka. Wtedy zobaczył w najgłębszym jej dnie, wśród ciemności leśnych, drobny ruch.

Skoczył naprzód. Nie kontrolował siły, która wyrzuciła go w ślepym odruchu. To była rutyna, nie strach. Jeszcze nie. Biegł pod górę, stromizną, jakiej w podobnym tempie nie pokonałby żaden człowiek. Nie dyszał, serce nie waliło w piersi, krew nie dudniła w skroniach; tylko coś – sam nie wiedział co – zapłakało w nim słabym, wytężonym skomleniem jak struny zaraz zduszonej; trwało to chwilę.

Nie wiedzieć jak, trafił w głęboką bruzdę między pniami, wyschnięte łożysko potoku czy po prostu krętą, miejscami pełną mułu rozpadlinę, wyoraną oberwaniami chmur. Być może podczas burzy miałby jakąś szansę. Przynajmniej odwleczenia końca, o którym wcale nie myślał. Nie przestając wyrzucać ciężko i miarowo nóg, poderwał głowę. Nie – z tych chmur burza nie mogła powstać. Był upał, docierał nawet tu, czynił wilgoć leśnego poszycia nieznośną, ostatnie, nieodnalezione słonecznymi promieniami krople wczorajszej ulewy (pamiętał ją: słysząc ten deszcz bębniący miarowo w blachy nad głową, pomyślał, że jeśli będzie tak padało dalej, odłożą to na jeden dzień, a może i na dwa dni) pod wpływem wstrząsów, które udzielały się drzewom, gdy biegł, padały nań z góry, przez moment kilka ich bryźnięć mieniło mu się brylantowo na przegubie, nie strząsnął ich, same wyschły zaraz, gnał dalej; podkucie stopy z przeraźliwym szczękiem zawadziło o biały kamień; zatoczył się, chwycił równowagę i nie zmniejszył tempa. Cały jego słuch skupił się teraz z tyłu. Byli daleko, ale nie tak daleko, żeby nie dotarł do nich ten hałas, las przenosił go swobodnie w dół – drzewa rozstąpiły się znienacka.   

(…)

 

Całe opowiadanie zostanie opublikowane w zimowym numerze „Przekroju”, którego premiera już 7 grudnia. O kulisach odnalezienia Polowania można już teraz przeczytać tutaj.

 

Dziękujemy prof. Stanisławowi Beresiowi za konsultację merytoryczną podczas przygotowania opowiadania do druku. Zdecydowaliśmy się usunąć fragmenty tekstu przekreślone na maszynopisie przez autora oraz uwspółcześnić przestarzałe formy niektórych słów.

Czytaj również:

Papierowe kosmosy
i
Powstała z gazu i gwiezdnego pyłu Mgławica Pierścień oddalona o 2,3 tys. lat świetlnych od Ziemi; zdjęcie z teleskopu Webba.zdjęcie: ESA/Webb, NASA, CSA, M. Barlow (UCL), N. Cox (ACRI-ST), R. Wesson (Cardiff University)
Przemyślenia

Papierowe kosmosy

Przemysław Kordos

Literatury fantastycznej wydaje się dużo, jednak nie wszystko wydaje się warte czytania. Sprawdzamy zatem, kto dziś w niej trzyma się mocno.

Mamy w polszczyźnie piękne słowo „fantastyka”, które – co ciekawe – nie ma swojego odpowiednika w wielu językach. Jak parasol zbiera ono pod sobą różne typy literatury. Dwa najważniejsze to science fiction, inaczej fan­tastyka naukowa, zakorzeniona w XIX-wiecznym optymizmie związanym z rozwojem technologii, oraz fantasy – literatura wywodząca się z mitów i baśni. Oprócz tekstów pełnych, powiedzmy, robotów i rakiet lub smoków i magii mamy też pod parasolem fantastyki opowieści grozy, horrory, realizm magiczny czy historie alternatywne. Łączy je wszystkie obfite korzystanie z siły i bogactwa ludzkiej imaginacji, a także nieustanna potrzeba przekraczania jej granic. Fantastyka okazuje się przy tej różnorodności trudna do zdefiniowania. Jedyną spajającą ją cechą szczególną, co do której zgadza się większość krytyków i teoretyków, jest gest światotwórczy autora, czyli powoływanie do życia świata nienaśladującego, różniącego się od tego, który znamy, jakimiś – z braku lepszego określenia – nieistniejącymi elementami.

Czytaj dalej