Po naturze. Po zdjęciach. Po fotografii.
Doznania

Po naturze. Po zdjęciach. Po fotografii.

Stach Szabłowski
Czyta się 8 minut

Sztuka – historia generalnie skończona – weszła w okres sztuki po sztuce, w fazę postartystyczną. Postartystyczna sztuka naprawdę rzadko przypomina sztukę, jaką kiedyś znano, na przykład taką, która objawiała się pod postacią powieszonego na ścianie obrazu. Jest z tym sporo kłopotu: nie wiadomo do końca co z nią robić, jak pokazywać, bo postsztuka z coraz większym trudem mieści się salach wystawowych i jeszcze mniej do nich pasuje. Jest w tym także mnóstwo możliwości; bo przyznajmy, że kiedy sztuka może być barem z eko-sokami, sesją hipnozy, kontem na instagramie albo filmem fabularnym – w takich wypadkach zarówno przed odbiorcami jak i przed artystami otwierają się nowe, dosłownie nieograniczone perspektywy. innymi słowy, szklankę (post)sztuki bardziej interesująco jest postrzegać jako w połowie pełną – i tego się trzymajmy.

Fotografia? To już było!

Problemy postsztuki nie omijają oczywiście fotografii. Fotografia, która rości sobie pretensje do wyjątkowości – na przykład prasowa, czy tym bardziej artystyczna – płynie na fali gigantycznego tsunami zdjęć, które robi i publikuje dosłownie każdy. Płynie, albo tonie; to już zależy od punktu widzenia. Za to niezależnie od punktu widzenia widać, że fotografia już była; teraz będzie postfotografia. Jak może wyglądać? Na przykład tak, jak wystawa Tomasza Saciłowskiego po tytułem „CFLN”.

W sprofesjonalizowanym świecie sztuki współczesnej nie ma zbyt wiele miejsca dla tego, co dawniej nazywało się bohemą. Mimo to, Saciłowski znalazł trochę takiego miejsca – w sam raz tyle, aby samemu się w nim zmieścić.

Sztuka traci całą masę swoich adeptów, na rzecz porządku korporacyjnego; ludzie po prostu nie dają rady i idą do „normalnej pracy”. Ruch w drugą stronę zdarza się rzadko; ale są przecież potwierdzające regułę wyjątki. Na przykład Tomasz Saciłowski to dysydent ze świata biznesu; jeden z tych nielicznych renegatów, którzy porzucili działalność o wymiernych rezultatach na rzecz szeroko pojętych działań twórczych. Do dezercji Saciłowskiego z korporacyjnych szeregów doszło na początku bieżącego wieku. Od tego czasu bywał artystą wizualnym, kuratorem, inicjatorem (czasowego) przeniesienia działalności warszawskiej galerii LeGuern do ogródków działkowych na Siekierkach, raperem i liderem hip hopowej formacji „Rano”, której występ na pierwszej edycji organizowanego przez Zachętę festiwalu The Artists wywołał wśród publiczności mieszaninę zachwytu i konsternacji. Saciłowski nie po to wypisał się z jednego systemu, by dać się wmontować w inny: artystycznie pozostaje nieprzewidywalny. Jedyne, czego można się po nim spodziewać na pewno, to doprowadzania abstrakcyjnego myślenia do rejestrów absurdalnych, a także anarchistycznego rysu w stylu dadaistów, tyle, że w wersji pogodnej, bez charakterystycznej dla tych ostatnich skłonności do agresji i prowokowania awantur.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich trzech treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Tomasz Saciłowski. CLFN, widok wystawy, Miejsce Projektów Zachęty, fot. Marek Krzyżanek
Tomasz Saciłowski. CLFN, widok wystawy, Miejsce Projektów Zachęty, fot. Marek Krzyżanek

Ogólnie, Saciłowski należy do tych postaci, które swoją praktyką dowodzą, że w pozornie szczelnym monolicie poźno-nowoczesnej, postliberalnej rzeczywistości, jest jednak wiele pęknięć i szczelin, w które inteligentna, wrażliwa i oporna wobec intelektualnego formatowania jednostka może wcisnąć się, by działać na marginesie reguł popytu, podaży i powszechnie uzgodnionego sensu. Szufladkowanie takich figur w zasadzie jest bezcelowe, ale gdyby ktoś uparł się, żeby jednak zredukować Saciłowskiego do jakiejś jednoznacznej tożsamości, należałoby go nazwać fotografem. Powodzenie artyście przyniosły między innymi fotograficzne portrety krzaków, był też wydawcą fotograficznego zine’a „Trzaskopismo”; wreszcie ilościowo najwięcej projektów Saciłowskiego miało właśnie fotograficzny charakter.

Tomasz Saciłowski. CLFN, widok wystawy, Miejsce Projektów Zachęty, fot. Marek Krzyżanek
Tomasz Saciłowski. CLFN, widok wystawy, Miejsce Projektów Zachęty, fot. Marek Krzyżanek

Czy należała do nich wystawa CFLN? Czy pokazane na niej prace były fotografiami? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musielibyśmy zaplątać się w rozważania, czym jest fotografia w epoce postfotograficznej. Takie dociekania mogłyby nas zaprowadzić wyłącznie na manowce, znajdujące się daleko poza ramami niniejszego tekstu. Poprzestańmy więc na tym, że Saciłowski pokazał bodaj najpiękniejszą wystawę, jaka zdarzyła w Warszawie podczas wystawienniczego sezonu ogórkowego bezpowrotnie mijających wakacji.

Nie to i nie temato

Główną salę Miejsca Projektów Zachęty Saciłowski wypełnił psychodelicznie kolorowymi, majestatycznymi w formacie pracami. Oko bardzo chciało widzieć w nich malarstwo, choć głowa (zindoktrynowana przez ulotkę z tekstem kuratorskim), uparcie przypominała, że mamy – jednak – do czynienia z fotogramami. W ogóle kluczem do atrakcji całego projektu była niemożliwość przyszpilenia go do jednego pojęcia –oswajanie się ze świadomością, że prace Saciłowskiego, nie są ani tym, ani tamtym, lecz wieloma rzeczami jednocześnie.

Tomasz Saciłowski. CLFN, widok wystawy, Miejsce Projektów Zachęty, fot. Marek Krzyżanek
Tomasz Saciłowski. CLFN, widok wystawy, Miejsce Projektów Zachęty, fot. Marek Krzyżanek

Instynkt podpowiadał, aby cieszyć się tymi pracami jako abstrakcjami, czymś w stylu amerykańskiego color field painting, tyle że w wersji acid, z kolorami w guście tych, które wyświetlają się, kiedy człowiek doświadcza nielegalnie indukowanych halucynacji. Jak się rzekło, na myśl przychodziło malarstwo, a jednak sensu prac należało poszukiwać w ich fotograficznych korzeniach – a nawet jeszcze dalej, w chemii, technologii, a także w przypadku, który dochodzi do głosu, jeżeli artysta świadomie pozwoli by siły przyrody wymknęły się spod kontroli i same zaczęły tworzyć sztukę, zaskakując już nie tylko widza lecz również autora.

Paradoksy

Paradoks polega na tym, że poetycką i zjawiskową wystawę Saciłowskiego najłatwiej opisać słowami technokraty, którymi mówi zresztą o swojej pracy sam autor. Punkt wyjścia do całej wystawy to fotograficzne odpady, negatywy znalezione, zdjęcia liści, kwiatów i drzew. Ich wizerunków rzeczywiście można się dopatrzyć w pracach, ale nie jest to łatwe, bo zanim autor nam je pokaże, poddaje fotografie procesowi, który przypomina szaloną alchemiczną operację – albo sesję tortur, znęcania się nad fotograficznym obrazem „Błony były przeze mnie wielokrotnie naświetlane i dodatkowo prześwietlane w ciemni lampami RGB. – opowiadał Saciłowski o swoich manipulacjach – Na styku negatywów zdjęć roślin i kolorowego światła powstały niezwykle tajemnicze i ważne dla mnie prace. Do innej części prac użyłem folii z taśm termosublimacyjnych zawierających motywy roślinne. Tusz z powidokami zdjęć widocznych na folii zdegradowałem za pomocą rozcieńczalnika aż do prawie całkowitego zatracenia widoczności samej fotografii”. Do tego artysta powiększył niewielkie detale do monumentalnych rozmiarów – wiele prac z wystawy operowało skalą właściwą raczej do robionych z rozmachem obrazów sztalugowych, niż fotografii – i wydrukował je na półprzeźroczystych polimerowych materiałach i foliach, zamiast na papierze.

Tomasz Saciłowski. CLFN, Miejsce Projektów Zachęty, fot. Marek Krzyżanek/ na zdjęciu: Tomasz Saciłowski
Tomasz Saciłowski. CLFN, Miejsce Projektów Zachęty, fot. Marek Krzyżanek/ na zdjęciu: Tomasz Saciłowski

Ktoś powie, że wszystkie te operacje to nic innego jak udziwnianie tego, co jest w gruncie rzeczy tak proste, jak zdjęcie liścia. Ten ktoś będzie miał rację, można by jednak do tej racji dodać, że sztuka polega między innymi właśnie na udziwnianiu. A także to, że z każdym kolejnym etapem „znęcania się” nad negatywem, artysta oddala się od konceptu fotografii jako praktyki robienia zdjęć różnym rzeczom, na przykład roślinom. Ku czemu się jednak przybliża? O pracach Saciłowskiego łatwiej myśleć w kategoriach ich walorów malarskich niż fotograficznych, ale wbrew pozorom tych przedstawień nie dałoby się namalować. To znaczy technicznie rzecz biorąc, dałoby się, tyle że wtedy to już nie byłoby to samo. Sedno tkwi bowiem w tym, że uruchamiając sekwencję, fotochemicznych i chemicznych reakcji, prześwietleń, naświetleń, powiększeń, utrwalaczowych i rozpuszczalnikowych kąpieli – artysta wyzwala siły nad którymi nie da się do końca panować. Światło, a zwłaszcza chemia współtworzą obrazy, wysycają kolory; to wyprawa w nieznane, w którą artysta wybiera się do kompanii z nie-ludzkimi współpracownikami, nauką i przypadkiem.

Jeżeli to jeszcze zdjęcia, to takie, które przedstawiają widoki, których nigdy nie było i nigdy nie będzie. Prace Saciłowskiego są czymś leżącym na przeciwnym biegunie wobec tego rodzaju fotografii, które „pstrykamy” na komórkach, zalewając świat potokami cyfrowych obrazów. Znamienne, że choć proces tworzenia prac Saciłowskiego to jedna wielka postprodukcja, to nie ma w niej nic cyfrowego – cała przebiega w niezmąconej pixlami analogowej atmosferze. To pewnie dlatego te obrazy, pachnące chemią, kwasowe, polimerowe – choć tak sztuczne – wydają się jednocześnie tak dziwnie naturalne.

Właśnie, natura. O nią tu przecież, nie licząc piękna, cały czas chodziło. Saciłowski nazywa swoją wystawę skrajnie stechnicyzowanym peanem na cześć natury. I rzeczywiście, kiedy patrzyło się na tę wystawę, można było uwierzyć, że najkrótsza droga do przyrody wiedzie właśnie przez technikę, sztuczność – a droga do fotografii natury, przez postfotografię. Czym bowiem były wspaniałe prace Saciłowskiego jeżeli nie obrazami, które kiedyś, były fotografiami, a teraz zmieniły się post-naturalne, post-fotograficzne fenomeny, wykwity artystyczno-chemicznej przyrody?

Tomasz Saciłowski

CFLN

Miejsce Projektów Zachęty, Warszawa

Czytaj również:

Czynności oddechowe osób niewierzących
Przemyślenia

Czynności oddechowe osób niewierzących

Stach Szabłowski

Było to w Dni Ateizmu. Tak, tak, są w Polsce takie dni! Ba, istnieją nawet w naszym kraju, strach pomyśleć, ateiści, choć większość z nich na co dzień wtapia się w tłum osób żarliwie wierzących. Dni Ateizmu, które odbywają się co roku na przełomie marca i kwietnia, są więc imprezą raczej niszową, w odróżnieniu od takich religijnych świąt, jak błogosławienie spółek skarbu państwa czy Boże Narodzenie, hucznie obchodzone we wszystkich supermarketach.

Kulminacyjnym momentem obchodów Dni Ateizmu jest kostiumowa rekonstrukcja egzekucji patrona polskich niewierzących Kazimierza Łyszczyńskiego. Gentleman ten był postacią trochę jak z Trylogii Sienkiewicza – ale nie do końca. Urodzony w 1638 r., z wychowania Sarmata i szlachcic z Kresów, za młodu był jezuitą i studentem filozofii. Później wcielił się w zagończyka z różnych dzikich pól bitewnych i wojował na sienkiewiczowskich wojnach swojego stulecia. Jeszcze później wrócił do filozofii, ale do jezuitów – już nie. Zwolennik społeczeństwa bezklasowego i przeciwnik wyzysku człowieka przez człowieka (komuch – avant la lettre!) pracował całymi latami nad traktatem De non existentia Dei („O nieistnieniu Boga”). Rękopis dzieła wpadł jednak w niepowołane ręce sąsiada, który, jak to często w Polsce bywa, był sąsiadem Łyszczyńskiemu niechętnym. Bezbożna księga trafiła zatem z rąk niepowołanych w ręce odpowiednie, filozof został aresztowany, postawiony przed sądem, skazany na śmierć za ateizm i ścięty na warszawskim Rynku. Pierwsza próba wprowadzania w polski dyskurs myśli racjonalistycznej skończyła się klęską, zapoczątkowując długą serię porażek w tej materii.

Czytaj dalej