Playlisty nielegalnej wiosny
Doznania

Playlisty nielegalnej wiosny

Konstanty Usenko
Czyta się 6 minut

Znalazłem w telefonie notatkę z końca lutego: niech miks czułości i nihilizmu, nihilizmu i czułości sprawi, że w latach 20. nauczymy się od nowa spontanicznie robić rzeczy wariackie i czerpać przyjemność z chwil.

Coś dziwnego stało się z czasem. Na rewersie, przedzierając się w tył przez kwiecień do marca i przez cały marzec aż do jego początku, trudno ustalić moment, w którym jawa nagle zmieniła się w deliryczny sen. Ciężko przypomnieć sobie kolejność faz letargu i paradoksów – od chomiczego zagrzebywania się w norze własnych czterech ścian po samotne wieczorne tułaczki z głośnikiem po najbliższych wertepach, z wypatrywaniem nadjeżdżających aut i wsłuchiwaniem się w echa komunikatów emitowanych z policyjnych systemów LRAD, brzmiących jak z filmu Szulkina. Ze skreślaniem całych kartek w kalendarzu, żuciem kawałków imbiru, przyzwyczajaniem się do naciskania guzików w windzie kluczami, z wszechobecnym zapachem gumy i podejrzanych aerozoli walących zmywaczem do paznokci. Z porannymi kolejkami do samu, jak po bilety na rave dla staruszków, pilnowany przez seniorów – ochroniarzy w spawalniczych hełmach. Z zakonspirowanymi rowerowymi randkami z ukochaną osobą w zaklejonych taśmą parkach, z wrażeniem jakby wolskie Moczydło zamieniło się w Teheran lat 80. z Persepolis Marjane Satrapi.

Wiosna, która przyniosła wraz z sobą biologiczny Czarnobyl, jest kwitnąca i rozbuchana. Przez kilka ostatnich lat wydawało się, że zniknęła – tak samo, jak zima. Ale wróciła i od razu stała się nielegalna. Na straży zakazu Święta Wiosny, oprócz systemu, stanęły najcięższe z wyrzutów sumienia i najrealniejsze z lęków o najbliższych.

Śnią mi się hiperrealistyczne koszmary o głuchych telefonach do ambulansów, o nieporadnym przeszukiwaniu darknetu, o dziwnych ludziach łażących o piątej nad ranem po klatce i sprawdzających mieszkania. Te sny miksują się z jakimś zduszonym nastoletnim ADHD, a radość z odzyskanego czasu, ciszy i przestrzeni z wizjami bliskiej przyszłości z piachem w przełyku, z prawem silniejszego i walką o wodę jak z Mad Maxa. Nachodzą mnie pytania, czy będziemy kiedykolwiek przygotowani na to, by stać się prawdziwymi nomadami – i kiedy trzeba będzie zacząć myśleć o tym na serio. Czy to koniec rutyny, czy raczej początek gehenny? Moja tęsknota za ludźmi zmienia się w galopującą mizantropię, a satysfakcja z upadku sensu patetycznych ideologii i pozbawionej empatii egokultury we wstyd za swoje uprzywilejowanie wobec sytuacji tylu innych osób. I myśli o tym, z jakiej racji nękają mnie wyrzuty sumienia z powodu ulgi z dziejowo sprawiedliwego zerwania złudnej zasłony bezpieczeństwa w tej części świata, w której żyjemy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

A potem gwałtownie szarpię kabel, by wyrwać wtyczkę z kontaktu, by uciszyć kakofoniczne radio we własnej głowie i znów zakopać się w najgłębszej z kryjówek ukrytej w środku innych schronów, jak w matrioszce. Magiczne słowo tranquillo pomaga mi nie gapić się w dół podczas przeprawy przez wąską kładkę dyndającą nad wąwozem.

Zagłuszyć wewnętrzne radio pomaga tylko muzyka. Znam ten stan z drugiej połowy lat 90., kiedy nie istniały dla mnie żadne umowne strefy komfortu, ani w środku, ani na zewnątrz. To z potrzeby wytańczenia żałoby i rozpaczy wtargnęło do mojego życia błyszczące disco, podobną funkcję spełniały połamańce Prodigy. Zimna fala – cold wave  – paradoksalnie dodawała energii, działała na mnie jak szczepionka. Najbardziej ponury, oprócz miażdżącego jak walec trip hopu, wydawał mi się mdły jazz, easy-listening dla słodkawego odoru aluminiowej folii opalanej przez znajomych. Kojarzył mi się też z folią szpitalnych kapci, których po raz enty zapomniałem zdjąć z glanów. Wtedy, w latach 90. robiłem kasetowe playlisty-niespodzianki, które były odbiciem mojej dwubiegunówki – postrzępionej sinusoidy czy raczej sygnału piłowego o dużej częstotliwości. Dziś powróciłem do tego procederu, nagrywając kawałki z YouTube – także te wymyślone przez dzisiejszych dwudziestolatków.

Często wyobrażam sobie, co by było, gdybym urodził się 20 lat później, jak wszystko byłoby 100 razy bardziej zagmatwane. W dzieciństwie, w połowie lat 80 uwielbiałem oglądać spektakle Andrzeja Maleszki w telewizyjnym Teatrze Młodego Widza – dorośli w większości byli w nich tępi, cyniczni i obojętni. Tak jak zwierzęta o wiele wcześniej wyczuwają nadejście tornada czy tsunami, tak samo radary dzieci i nastolatków lepiej odbierają impulsy z otoczenia. Próbuję poczuć i zrozumieć cokolwiek, przedzierając się wieczorami przez tę lepką auto-tune’ową galaretę rozbrzmiewającą z telefonów.  Dzieciaki mają dziś szybsze procesory, ale też zdefragmentowane dyski, spora ich część z trudem próbuje trzymać się na powierzchni dzięki psychotropom. Bunkrują się w wirtualnych schronach, bo mają pełną świadomość własnego dziejowego no future, bo wiedzą, że na zewnątrz dla nich nic nie ma i równocześnie jest wszystkiego za dużo; kompletny rozpad percepcji. „I tak tu już nie ma nic do stracenia / bo może rano już nie będzie tego wszystkiego” – śpiewała Brygada Kryzys w 1981 r.

Znaczny procent internetowej kultury to rozpacz opakowana w ironiczny grymas, który przypomina ujęcia wyalienowanej kamery lustrującej puste szkolne korytarze w filmie Słoń Gusa van Santa. Część nowego rapu, trapu i posttrapu nie stosuje żadnych omyłkowych opakowań – otwarcie tętni bólem. To ludzie, którzy chodzili zamaskowani, zanim stało się to powszechne. „Za całą samotność świat nam zapłaci” – ostrzega Zdechły Osa, deskorolkowiec z wrocławskich przedmieść, którego numery są jak pamiętniki pełne chaotycznych rysunków nabazgranych długopisem. Letnie nocne chaszcze nadodrzańskich wertepów przepuszczone przez psychodeliczne filtry są tłem dla smutnych piosenek żądlących prosto w serca. Po urbanistycznym buszu snuje się Osa, jak cichociemny urwis z kolumbijskiej faveli, jest też trochę jak bezprizorny z Dworca Leningradzkiego. Słychać tu barwy wczesnego Kalibru ‘44, ale też minimalizm ulicznego bluesa, punkowo-grunge’owe trzy akordy – balladowe i romantyczne jak u Kurta Cobaina, przypominające w czymś też berlińską Trompkę Pompkę.

Audiozestawy pierwszej pomocy podczas izolacji można byłoby podzielić według ich przeznaczenia. Chociaż w miksach piosenek grupować nie wolno! Najważniejszy jest efekt niespodzianki – jak w radiu, gdy nigdy nie wiesz, co będzie za moment. Znajduję nagrania, które są jak strony z pamiętnika, do ślizgania się po kolejnych etapach własnego życia. Inne służą mi do podładowania baterii i nawarstwienia pancerza, do wyciszenia się i zniknięcia, do refleksji nad końcem czy celebracji apokalipsy. Są też piosenki-zaklęcia, atakujące oczyszczającym śmiechem, takie jak surrealistyczne korona szarkysy, freestylowe czastuszki muzyków ze wschodniej Anatolii.

Prawdziwą frajdą stało się wynajdywanie znaczeń w tytułach i fragmentach tekstów piosenek pasujących do dzisiejszej sytuacji – od Isolation Joy Division do To nie my wymyśliliśmy ten świat Ałły Pugaczowej. Dźwięki retro, zwłaszcza kryształowe i księżycowe brzmienia klawiszy, niosą ciepło, poczucie ładu i spokoju. Muzyczne podróże przez ostatnią dekadę XX w. dają mi nowe spojrzenie na dekadencję tych czasów i porównanie jej z tą dzisiejszą. Surowy rap, nie ten nabzdyczony i buraczany, ale poważniejszy, szczerszy i osadzony w ulicznych kodeksach, dziś dodaje mi sił, zwłaszcza w starciu z myślami o nadciągającym powrocie świata z wczesnych lat 90. Energię podbijają składanki z brit corem, angielskiej wersji rapu opartej na szybkim breakbicie, z początku lat 90. Wściekła elektronika z Ugandy i Tanzanii przekształca nastroje bliskie furii w coś abstrakcyjnego, dadaistycznego i dziecięcego. Jeszcze inne przestrzenie to nastrojowe nokturny, stare kosmiczne ambienty. Lubię posłuchać Philipa Glassa, filmowych ścieżek dźwiękowych Edwarda Artiemjewa, muzyki konkretnej czy symfonicznych hymnów o dziwnych skalach, na przykład Republiki Udmurcji. Albo ballad o końcu świata, napisanych przez Davida Tibeta z Current 93. Z nurtu katastroficznego, prawdziwe perły to zapomniane już piosenki Jacka Skubikowskiego z wydanego w 1984 r. albumu Wyspa dzikich, jedyny w swoim rodzaju electro-blues z liryką rodem z literatury cyberpunk, Williama Gibsona czy Philipa Dicka. Teksty utworów takich jak Ostatnie żywe drzewo czy Ja tu tylko śpię brzmią dziś profetycznie. Do wiosny 2020 r. pasuje mi też ezoteryczno-chodnikowa syntezatorowa ballada grupy Jauntix z Wieliczki z roku 1992 o zaginionej Atlantydzie, jak porośnięte wodorostami znalezisko z dna podświadomości.

Można też po prostu utonąć w dźwiękach muzycznych pionierów, którzy przeszli w ostatnich miesiącach na drugą stronę: Genesisa P-Orridge’a, Gabiego Delgado z DAF-u, Dave’a Greenfielda z The Stranglers i Floriana Schneidera z Kraftwerku.

 

Czytaj również:

Echa klatki schodowej
i
ilustracja: Igor Kubik
Marzenia o lepszym świecie

Echa klatki schodowej

Konstanty Usenko

Bloki są jak my – mamy tyle samo lat. Nawet dziś, jadąc windą w swoim bloku w Berlinie, patrzę na datę jej produkcji i czytam: rocznik 1977. Jesteśmy – z moim retrofuturystycznym falowcem wyglądającym jak statek kosmiczny z Gwiezdnych wojen – rówieśnikami. W innym, warszawskim falowcu przyszedłem na świat

Gdy budowano osiedle Jelonki, z jednej strony mieszkania na 12. piętrze widać było pola kapusty ciągnące się po horyzont, z drugiej – wystawała strzelista sylwetka socrealistycznego Pałacu Kultury. Moją wrażliwość na dźwięki od małego kształtowało przeciągłe wycie syren Fabryki Nowotki, o szóstej nad ranem, i turkot pociągów. Potem doszły do tego tajemnicze bulgotanie w rurach i rzężące kosiarki do trawy. Nic dziwnego, że moje serce natychmiast podbiły słyszane z radia melodie grane na syntezatorach analogowych. Przełom lat 70. i 80. to początki electro-popu i new romantic w muzyce, kosmiczne odgłosy obecne były też w radiowych i telewizyjnych dżinglach. Blokowe krajobrazy wraz z pierwszą elektroniką stały się kodem genetycznym pokolenia.

Czytaj dalej