Pishtaco wychodzi z Andów
i
Machu Picchu, zdjęcie: Fábio Hanashiro/Unsplash
Wiedza i niewiedza

Pishtaco wychodzi z Andów

Tomasz Pindel
Czyta się 9 minut

Na pozór – kolejny w galerii potworów, andyjski kuzyn wampira, zabobon, element folkloru. Rzecz w tym jednak, że jest prawdziwszy, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. I znacznie groźniejszy!

Jeśli polski czytelnik kiedykolwiek spotkał się z postacią pishtaco, to najpewniej za sprawą powieści Lituma w Andach Maria Vargasa Llosy. Wysłany w Andy, gdzie panoszą się terroryści ze Świetlistego Szlaku, tytułowy bohater próbuje odnaleźć się w obcym świecie i wyjaśnić zagadkę serii zaginięć mieszkańców. W samym Peru spora część tych, co identyfikują się z andyjskością, przyjęła powieść bardzo niechętnie. Trudno się dziwić. O rdzennych andyjskich kulturach oraz indygenizmie, czyli nurcie postulującym prymat indiańskiego, inkaskiego dziedzictwa nad pierwiastkiem hiszpańskim w tym kraju, pisarz nieraz się wypowiadał, i to z zasady w niezbyt życzliwym tonie, toteż podejrzliwość czytelników wydawała się wysoce uzasadniona. Część znawców kultury andyjskiej uznała jednak powieść za solidnie skonstruowaną i wartościową pod względem etnograficznym. W każdym razie pishtacos pojawiają się w Litumie… wielokrotnie, rzeczowo opisane współtworzą obraz obcego (dla bohatera powieści i jej autora) andyjskiego świata.

Czytelnik może dowiedzieć się o tych potworach sporo, tyle że najpewniej uzna je za element monstrualnego panteonu, lokalny odpowiednik wampirów, upiorów i im podobnych. Rzecz ciekawą, ale zasadniczo rodem z literatury fantastycznej. No chyba że uważnie śledzi medialne doniesienia o tragicznych losach co poniektórych turystów w Andach czy Amazonii, jak choćby o śmierci polskich kajakarzy na Ukajali w 2011 r. czy zamordowaniu turysty z Wrocławia w Boliwii w roku 2002. W tragediach tych powtarza się intrygujący wątek, jakoby zaatakowani zostali wzięci właśnie za pishtacos.

Stwór z ludzką twarzą

Wygląda jak biały mężczyzna czy też – mówiąc ściślej – jest białym mężczyzną. Wysoki, często z brodą, niekiedy z dostrzegalną siwizną. W czasach kolonialnych często ubierał się jak katolicki duchowny, widywano go także w mundurze, potem w lekarskim kitlu; dziś równie dobrze może prezentować się jak archeolog, „miastowy” w marynarce czy turysta.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Obserwowany za dnia zachowuje się tak jak biali ludzie. Nie żuje koki, pisco raczej nie pija, żywi się tym, co jedzą przyjezdni – stroni od miejscowych potraw. Często jeździ konno, choć współcześnie raczej samochodem. Miewa przy sobie drogi sprzęt i narzędzia, można zobaczyć go z książką. Raczej nie mówi w keczua. Jego groźna natura daje o sobie znać po zmroku. Pishtaco czai się na swoje ofiary w ciemnych zaułkach, na mniej uczęszczanych drogach, przy opustoszałych ruinach albo wyjściach z kopalni. Nieostrożnych przechodniów napada, czasem pomagając sobie specjalnym magicznym proszkiem z mielonych kości. Zabija ich, podrzynając gardła i dekapitując, a ciała przenosi do kryjówki, zwykle w jaskini, gdzie wytapia z nich tłuszcz, choć się nim nie żywi – sprzedaje go do miast i za granicę. (Niegdyś tłuszcz dodawano np. do metalu, z którego odlewano kościelne dzwony, żeby lepiej brzmiały. Dziś surowiec ten zasila przemysł farmakologiczny i kosmetyczny, ale może też służyć choćby do oliwienia maszyn). Pishtaco atakuje w ten sposób tylko mężczyzn. Kobiety napastuje seksualnie, czasem więzi.

Jak sobie z nim radzić? Pishtaco, w odróżnieniu od innych znanych potworów, zgładzić można stosunkowo łatwo. Nie potrzeba do tego żadnej magii, specjalistów czy skomplikowanych zabiegów. Należy po prostu odrąbać mu głowę. Można zabezpieczać się przed działaniem jego proszku, ale przede wszystkim należy zachowywać zdrowy rozsądek i nie chodzić po nocy samemu przez ciemne zaułki. Generalnie lepiej iść na niego grupą, a nie samotnie.

Trauma wcielona

Problem w tym, że pishtaco – w odróżnieniu od reszty potworów – istnieje naprawdę. No dobrze, z naszej europejskiej perspektywy nie nazwiemy może pishtaco prawdziwym. Jednak w Andach żyją miliony ludzi, dla których ów stwór jest postacią autentyczną, a przynajmniej prawdopodobną – jedni wierzą w niego bez wątpliwości, inni mogą się wahać, ale zagrożenie ze strony tego monstrum traktują zupełnie poważnie.

Etnografowie, którzy zajmują się pishtacos – czy to pionier Efraín Morote Best, działający w rejonie Ayacucho w latach 40., czy Amerykanka Mary Weismantel, eksplorująca Andy w latach 80. i 90. XX w., czy wreszcie dwójka polskich badaczy i wspinaczy, Elżbieta Jodłowska i Mirosław Mąka (ich książka Pishtaco. Fenomen symbolizacji traumy kulturowej w społecznościach andyjskich z 2016 r. to być może najlepsza praca na ten temat, nie tyle po polsku, ile w ogóle) – zgodnie zauważają, że wśród ludności andyjskiej opowieści o pishtacos są powszechne. W zasadzie każdy zna obyczaje tych potworów. Może się zarzekać, że to zabobon, ale jest w tym temacie doskonale zorientowany.

Nawet pobieżna refleksja nad pishtaco pozwala dostrzec, że nadrzędną cechą tej istoty jest jej obcość: to nie-runa w świecie runa (runa to w keczua człowiek, w domyśle: miejscowy, Indianin). Jego poszczególne wcielenia odpowiadają „wcieleniom” białych, którzy wdzierali się w rdzenny świat: podbój przynieśli żołnierze i duchowni, potem zjawiali się przedstawiciele władz i biznesu, policja i przedsiębiorcy, lekarze i naukowcy, wreszcie turyści. Z zasady byli to mężczyźni, statystycznie wyżsi od Indian, posiadający zarost, tak rzadki u miejscowych, obce obyczaje i sprzęt. I generalnie zawsze czegoś chcieli.

W andyjskiej – i nie tylko – tradycji to tłuszcz kojarzy się z życiodajną mocą. Wszak kto tłusty, ten ma co jeść, czyli jest silny. Ofiarami pishtaco są mężczyźni w wieku reprodukcyjnym, co z kolei wiąże się ze skojarzeniem tłuszczu z potencją. Wywożenie tłuszczu poza Andy i wykorzystywanie go do celów niezrozumiałych dla miejscowej ludności jawi się jako klarowna metafora wyzysku, odbierania zasobów i sił. Niebezpieczeństwo wcale nie ma demonicznej twarzy baśniowego potwora, tylko oblicze brodatego Hiszpana kolonizatora, przybysza z wybrzeża, z miasta, przedstawiciela władzy i kapitału oraz cudzoziemca, gringo. Zabobonny lęk przed obcym kojarzyć się może z obskurantyzmem i zacofaniem, jednak przecież w kontekście andyjskim jest jak najbardziej racjonalny.

Hiszpański podbój Andów w XVI w. oznaczał dla miejscowej populacji katastrofę o niezwykle trwałych skutkach: tu nie chodzi jedynie o wydarzenia sprzed 500 lat, ale o to, jak pojawienie się białych trwale i na gorsze odmieniło życie rdzennych narodów. Choroby, przesiedlenia, okrucieństwo, feudalna zależność, zmuszanie miejscowych do ciężkiej i nieadekwatnie wynagradzanej pracy wcale nie skończyły się wraz z koloniami, ponieważ nowo powstałe państwa niewiele bardziej przejmowały się swoimi obywatelami „o miedzianej skórze”, z których znaczna część nie była w stanie nawet porozumieć się po hiszpańsku z przedstawicielami władz. Wszak wszyscy – od zawsze – rozmawiali tu w keczua oraz innych rodzimych językach. Potworny pishtaco okazuje się po prostu personifikacją trwającej od wieków traumy – formą, w którą daje się zamknąć realne lęki.

Historia i teraźniejszość

Pishtaco (nazywany także nakaq, kharisiri, lik’ichiri czy też po prostu degollador – po hiszpańsku „podrzynacz”) nie jest spadkiem po czasach Inków, żadne źródła sprzed podboju o nim nie wspominają. Mimo to można dostrzec w nim pewne wpływy prekolumbijskich wierzeń. Na terenie Amazonii na przykład znana była potworna istota nazywana z hiszpańska pela-cara, co jasno wskazuje, czym się zajmowała – stwór zabijał ofiary, zdzierając im skórę z twarzy. Zachowały się również relacje o indiańskich wierzeniach w chupadores (wysysaczy) – występujące na peruwiańskim wybrzeżu istoty wampiryczne żywiące się ludzką krwią. Warto dodać, że hiszpańscy najeźdźcy przywieźli ze sobą nie tylko chrześcijaństwo, lecz także cały zestaw ludowych wierzeń – w tym znaną w iberyjskim folklorze postać groźnego sacamanteca, istoty porywającej przede wszystkim dzieci i pozyskującej z ich ciał tłuszcz (podobieństwo do pishtaco rzuca się w oczy). Przykładów mieszania się ludowych wierzeń na terenach andyjskich jest oczywiście więcej, np. obecność bóstwa kopalni – Mukiego, który być może zawdzięcza pewne swoje cechy europejskim górniczym duchom w rodzaju naszego Skarbnika. Pishtaco to jednak twór z czasów kolonialnych, element folkloru andyjskiego, ale powstały już po przybyciu Hiszpanów, właśnie w wyniku reakcji na ich pojawienie się.

W kolejnych stuleciach prześladowania lokalnej ludności i towarzyszące im niepokoje trwały, stając się pożywką dla wiary w potwora. Dotyczy to również czasów zupełnie niedawnych, jak choćby dekady lat 80. i 90. XX w., kiedy to w Peru rozwinęła swoją działalność maoistyczna partyzantka Świetlisty Szlak. Działała przede wszystkim właśnie w Andach, pogrążając kraj w czymś w rodzaju wojny domowej. Za cel terroryści stawiali sobie przeoranie społecznego porządku. Ich naturalnymi wrogami były państwo i jego instytucje, ale też rdzenni mieszkańcy Andów, którzy wcale nie chcieli podporządkować się nowemu ładowi i gotowi byli bronić tradycyjnego sposobu życia. Z kolei peruwiańska armia, skierowana do walki ze Świetlistym Szlakiem, posądzała miejscową ludność o wspieranie partyzantów, toteż indiańskie społeczności atakowano z obu stron i to one poniosły największe koszty wojny (liczbę ofiar konfliktu w latach 1980–2000 szacuje się na około 69 tys.; trzy czwarte z nich to ludzie posługujący się keczua; terroryści i wojskowi odpowiadają za tę masakrę mniej więcej po połowie). Czas wojny domowej przyniósł nasilenie doniesień o działalności pishtacos. Po raz kolejny zadziałał ten sam mechanizm: zewnętrznemu zagrożeniu nadano twarz potwora.

Krwawy konflikt spowodował jeszcze jeden bardzo istotny dla losów andyjskiego monstrum skutek. Tysiące mieszkańców Andów uciekły z niebezpiecznych gór na wybrzeże, do dużych miast, z jednej strony zatracając część swojej kulturowej tożsamości, z drugiej – przenosząc pewne jej elementy do wielkomiejskiej społeczności. Pishtaco nie tylko „zdobył” nowe obszary, lecz także się zmienił. Zaczęto kojarzyć go z innymi makabrycznymi procederami, np. kradzieżą organów do transplantacji, wyłupywaniem oczu, atakami na dzieci i różnorodną działalnością przestępczą. W 2009 r. całe Peru żyło sprawą gangu „Pishtacos”, którego członkowie – pojmani przez policję – mieli jakoby trudnić się handlem ludzkim tłuszczem, a w 2016 r. w Huaycán pogłoski o porywaniu dzieci przez pishtacos przerodziły się w regularne zamieszki.

Pishtaco wciąż żyje

Andyjski potwór nie uniknął losu innych tego rodzaju istot: stał się elementem popkultury, rodzimym peruwiańskim smaczkiem z dziedziny grozy. Wystarczy wpisać jego nazwę w wyszukiwarkę YouTube’a, by trafić na mniej lub bardziej amatorskie filmiki ukazujące pishtaco w konwencji gore. Choć tak naprawdę kino i literatura wciąż w raczej skromnym stopniu wykorzystują tę postać – być może właśnie dlatego, że dla tak wielu ludzi pozostaje ona żywa.

Zagadnąłem kiedyś peruwiańskiego pisarza regionalistę, Wilfreda Silvę Mudarrę, autora m.in. tomu opowiastek opartych na ludowych przekazach pt. Entre Brujas y Pishtacos (Wśród wiedźm i pishtacos), o opinię na temat andyjskiego monstrum. „Mam swoją wersję – odparł. – W latach 60. podróżowałem kajakiem po Ukajali i poznałem człowieka należącego do jednego z amazońskich plemion, który opowiedział mi, że w jego społeczności wciąż jada się ludzkie mięso, bo zgodnie z miejscowymi wierzeniami jest najlepsze ze względu na zawarte w nim proteiny. Wyznał, że najbardziej smakują mu dłonie, bo są pyszne i słodkie, oraz tłuszcz. Myślę sobie, że może pishtacos to po prostu członkowie tego plemienia. Trzeba pamiętać, że w Peru mamy przecież dzikie plemiona, takie jak Jíbarowie [Shuarowie], którzy zmniejszają głowy wrogów. Podejrzewam, że wielu się ucywilizowało, ale z pewnością od czasu do czasu ulegają pokusie i jakiś człowiek znika, trafiając na ich stół”.

Ciekawe w tej wypowiedzi wydaje się nie tylko to, że pishtaco pozostaje autentyczny nawet dla osób spoza andyjskiego świata, lecz także swoiste odwrócenie sytuacji: w tej wersji potwór nie jest uosobieniem lęków Indian przed białymi, ale wręcz przeciwnie – przybyszów przed „dzikimi”. Wraca tu nieśmiertelna od czasów podboju figura kanibala. To jednak zapewne bardziej autorska, „zracjonalizowana” wizja. Pishtacos żyją wciąż głównie wśród rdzennych mieszkańców Andów.

Z kolei wspomniany badacz Mirosław Mąka wyjaśnił mi żywotność wierzeń w potwora w następujący sposób: „To trochę tak, jakbyśmy wzięli kogoś, kto obawia się muzułmanów. Nawet jeśli taka osoba ma sympatycznego sąsiada tego wyznania, to w głębi duszy jest przekonana, że w pewnym momencie może on się okazać niebezpieczny. Tak jest właśnie z obawami, jakie mają andyjscy Indianie w stosunku do białych: mogą znać tych białych, mieć dobre stosunki, jednak lepiej zachować ostrożność, bo niby ci biali są w porządku, no ale w końcu to biali, więc kto ich tam wie”.

Czytaj również:

Wirujący sens
i
ilustracja: Mieczysław Wasilewski
Opowieści

Wirujący sens

Mario Vargas Llosa

Nie każdemu jest dane poznać tajemnicę tańca i pijaństwa. Tylko tym, którzy na to zasługują. Fragment najbardziej peruwiańskiej książki noblisty – Lituma w Andach.

Wiem; może dziwić to, że zostaliśmy w Naccos, a nie w jakim­kolwiek innym miasteczku sierry. Jednak kiedy skończył się czas przygód i starość rzuciła nas w to miejsce, Naccos nie było jeszcze taką ruiną. Nie wyglądało, jakby umierało z minuty na minutę. Chociaż zamknięto już kopalnię Santa Rita, miasteczko leżało na szlaku komunikacyjnym, miało mocną chłopską osadę i jeden z najlepszych jarmarków w Junín. W niedziele ta ulica wypełniała się handlarzami z całej okolicy, Indianami, Metysami, a nawet eleganckimi panami kupującymi i sprzedającymi lamy, alpaki, owce, świnie, tkaniny, wełnę czesaną i nieczesaną, kukurydzę, żyto, roś­liny quinua, kokę, kury, kapelusze, kamizelki, buty, narzędzia, lampy. Tutaj kupowało się i sprzedawało wszystko, czego potrzebowali mężczyźni i kobiety. Wówczas w Naccos mieszkało więcej kobiet niż mężczyzn, niech wam ślinka cieknie, świntuchy. W tym lokalu był dziesięć razy większy ruch niż teraz. Dionisio raz w miesiącu jeździł na wybrzeże, żeby zaopatrzyć nas w gąsiory. Zarabialiśmy tyle, że mogliśmy opłacić dwóch mulników do po­ganiania mułów, ładowania i rozładowywania towaru.

Czytaj dalej