Perfekcja mnie przeraża
Przemyślenia

Perfekcja mnie przeraża

Rozmowa z Benem Mendelsohnem
Jakub Armata
Czyta się 12 minut

Po pierwsze, chodzi o to, by czerpać maksymalną przyjemność ze swojej pracy. Po drugie, by starać się jeszcze mocniej, bo to gwarancja lepszego rezultatu – mówi Jakubowi Armacie Ben Mendelsohn. 

Jakub Armata: Po tym, jak zrobił pan sporą karierę w Hollywood, czego dowodem są role w popularnych blockbusterach z produkcjami Marvela na czele, wraca pan do rodzinnej Australii, by zagrać w skromnym, niepozornym Babyteeth w reżyserii Shannon Murphy. Co kryje się za tą chwilową ucieczką z Fabryki Snów?

Ben Mendelsohn: Powrót i możliwość pracy w Australii przypomniały mi o tym, co robiłem wcześniej. Pokazały różnice w podejściu pomiędzy tymi miejscami. Z pracą nad Babyteeth było co prawda trochę inaczej, ale to jak ze strzelaniem z łuku: niezależnie od tego, jaki on jest, musisz włożyć w to pewien wysiłek, napiąć go, skoncentrować się i przymierzyć. Nie nakręciłem filmu w Australii od dobrych 10 lat. Ten projekt potraktowałem jako coś, dla czego warto wrócić. Rezultat okazał się lepszy od samej możliwości. Ta niesamowicie realistyczna baśń, piękna historia miłosna o dwójce straconych dzieciaków to chyba najfajniejszy film, jaki kiedykolwiek zrobiłem.

Łatwo zatem było pozyskać kogoś takiego jak pan do filmu debiutującej reżyserki?

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wiele osób może w to nie uwierzyć, ale bardzo łatwo. Poczułem, że spotkałem na swojej drodze jedną z tych osób, która poświęca życie, przedstawiając swoich bohaterów w taki sposób, by odczuwali z tego dumę. Innymi słowy, gdy spotkasz kogoś, kto ma serce, duszę i rozum, a to cała Shannon, idź w to, nawet się nie wahaj. Pamiętam, że dzwoniła do mnie po wysłaniu scenariusza i cały czas naciskała: „Czytaj to. Czytaj. No czytaj!” (krzyczy). Nie miałem wyjścia, przeczytałem. I pomyślałem, że historia zawarta w Babyteeth jest piękna. Moi bliscy przekonywali, że nigdy nie słyszeli, żebym tak o czymkolwiek kiedyś powiedział (śmiech). Zatem, jak sam widzisz, to było naprawdę proste, bo jak po takich wyznaniach mógłbym nie wziąć tej roli i nie stać się częścią filmu?

Czy obecność hollywoodzkiej gwiazdy…

Nie, nie, nie. Zupełnie się tak nie czuję. Ale dokończ pytanie (śmiech).

… pomaga w rozwoju takiego projektu?

Nie ma co ukrywać, że udział w blockbusterze przydaje się, bo gdy potencjalny inwestor pomyśli, że w obsadzie jest gość, którego nie tak dawno widział w filmie Marvela, to może łatwiej mu będzie wyłożyć pieniądze. W przypadku kina niezależnego to przecież często być albo nie być.

Przeszedł pan drogę od wysokobudżetowych filmów, gdzie aktor jest jedynie trybikiem w wielkiej machinie, do takich produkcji jak Babyteeth, pozwalających na znacznie więcej. Jakie to uczucie?

Myślę, że to był jeden z powodów, dla którego chciałem wrócić do takiego kina. Niezależnie jednak, czy pracuję przy mniejszej, czy wysokobudżetowej produkcji, cały czas czuję, że odbieram tę samą lekcję. Po pierwsze, chodzi o to, by czerpać maksymalną przyjemność ze swojej pracy. Po drugie, by starać się jeszcze mocniej, bo to gwarancja lepszego rezultatu. Te myśli towarzyszą mi cały czas. Tajemnica blockbusterów polega na tym, że ludzie je po prostu kochają. Oczywiście są i tacy, którzy uwielbiają kino arthouse’owe i trochę się krzywią, ale nie ma co się oszukiwać, blockbusterom towarzyszą ogromne emocje rzeszy widzów. Wyzwaniem dla wielu twórców uprawiających takie kino jest sprawienie, by aspirowało ono do miana klasyki. Niektóre produkcje – mam wrażenie – pukają już do tych drzwi. Na tej liście umieściłbym na przykład filmy Logan: Wolverine Jamesa Mangolda, Thor: Ragnarok Taiki Waititiego (dla mnie to małe cholerne arcydzieło!). Uwielbiam też ostatnie filmy Marvela, choć wcześniejszych wręcz nienawidziłem. Coś czuję, że będzie to cytowane (śmiech).

Jest pan w grupie aktorów, obok takich osób jak Benicio Del Toro czy Cilliana Murphyego, którym z jakiegoś powodu często powierzane są role czarnych charakterów. Ten pierwszy tłumaczył, że to pewnie przez jego oczy. Jak jest z panem?

Myślę, że w moim przypadku niekoniecznie musi wynikać to z fizyczności. Choć kto wie…? Wydaje mi się, że to raczej długi cień, jaki ciągnie się za Królestwem zwierząt Davida Michôda z 2010 r., gdzie zagrałem taką rolę. Jednak fakt, że reżyserzy często proponują mi takich bohaterów, postrzegam akurat za komplement (śmiech). Postaci złoczyńców zwykle są bardzo charakterystyczne i niosą ze sobą pewien ciężar. Mam swoją teorię, dlaczego tak się dzieje z niektórymi aktorami, że wpadają w taką szufladkę. Kiedy raz zagrasz czarny charakter i zrobisz to naprawdę dobrze, wszyscy, a przede wszystkim widzowie, na długo to zapamiętają. Chcąc nie chcąc, wchodzisz w te buty. To działa na zasadzie skojarzeń. Zupełnie jak z piosenkami disco. Mówisz disco, myślisz Bee Gees. A przecież na pewno jest sporo pięknych, nieodkrytych piosenek reprezentujących ten gatunek. Ale nie, zawsze muszą być Bee Gees (śmiech).

Henry z Babyteeth – głowa rodziny, mąż, ojciec chorej na raka dziewczyny, z czarnymi charakterami nie ma nic wspólnego. Czy ta rola wymaga nieco innych aktorskich umiejętności niż na przykład te w filmach Marvela?

Myślę, że chodzi o zupełnie inny poziom bliskości. Na pewno wymaga też innej wytrzymałości. Wytłumaczę ci to na przykładzie właśnie Marvela. To takie filmy, w których ogrom czasu spędzam na przygotowaniach. Siedzę długie godziny na krześle u charakteryzatora, otoczony niezliczoną ilością kostiumów i rekwizytów. Bardzo mocno ścieram się z fizycznością. A tutaj wszystko było dużo prostsze, bardziej bezpośrednie. Wystarczyło, że poczułem się komfortowo przed grupą ludzi, z którymi miałem do czynienia. Wszystko po to, by pokazać odpowiednie emocje, a te z Babyteeth to rzeczywiście dość szczególny „zestaw umiejętności”.

W znaczeniu wejścia na osobiste terytorium?

Wydaje mi się, że niezależnie od produkcji zawsze na nie do jakiegoś stopnia wchodzę. Sam jestem ojcem, a nie ma co ukrywać, że przedstawiona w Babyteeth historia może być traumą dla niejednego rodzica. Gdybym wziął to za bardzo do siebie, mógłbym się wykrwawić. Powiedziałbym, że to jak z pogłaśnianiem i ściszaniem dźwięku. Raz jest bardzo wyraźny, kiedy indziej ledwo go słychać. Praca aktora polega również na tym, by oswajać takie sytuacje. Myślę, że to kwestia czasu i doświadczenia. Paradoksalnie bardziej może to oddziaływać na publiczność niż aktora. Z tą historią zdecydowanie łatwiej się utożsamić niż z superbohaterską opowieścią z blockbustera, bo kojarzyć się może z reminiscencjami z naszego życia. Blockbuster w tej materii jest bardziej powściągliwy, ale też służy czemu innemu.

À propos oddziaływania na publiczność, dawno nie widziałem w żadnym filmie tak bliskiej relacji pomiędzy ojcem a córką. Można odnieść wrażenie, że Henry czuje dokładnie to, co Millie. Trudno uwierzyć, że zostało to stworzone całkowicie na potrzeby roli.

Uważam się za dość empatycznego typa i widzę sporo przecięć pomiędzy tym, jak ja podchodzę do wielu spraw, a jak robi to Henry. Zawsze starasz się przeszczepić jakieś swoje cechy czy doświadczenia do bohatera, choć często zupełnie nieświadomie. Ta rola była podchwytliwa, naładowana wręcz emocjami. Niektóre w sobie miałem, innych sytuacji nigdy nie doświadczyłem. Na to wszystko mieliśmy ledwie 10 dni, bo mój kalendarz był dość napięty i jechałem bezpośrednio na kolejny plan. To bardzo krótki czas, jak na ilość rzeczy, które musieliśmy przerobić. W takich sytuacjach, typowych zresztą dla aktora, chodzi przede wszystkim o złapanie odpowiedniego kontaktu z ludźmi. Miałem sporo szczęścia. Z Essie Davis, która gra moją ekranową żonę, znam się całe lata, ale nigdy wcześniej razem nie pracowaliśmy. Za to oglądałem ją przez dekady. Jeśli masz ochotę na pełnokrwiste aktorstwo, zobacz australijski horror Babadook Jennifer Kent, z Essie w roli głównej. To jeden z moich ulubionych filmów. Ta kreacja wymagała od niej ogromnej energii, a uwierz mi, wiem, co mówię. Często zresztą powtarzam, że kobiety są lepszymi aktorami, bo odnajdują większą łatwość, naturalność w poruszaniu się po szerokiej skali emocji. Mężczyzna zawsze musi mieć jakiś powód, wytłumaczenie.

W rolę Millie wciela się z kolei wschodząca gwiazda australijskiego kina, niesamowicie utalentowana Eliza Scanlen.

Elizy nigdy wcześniej nie spotkałem. Zatem wejście z kimś w taką relację, zwłaszcza kiedy ma się niewiele czasu, nie było takie znowu oczywiste, ale udało nam się to wyjątkowo szybko. Pamiętam dobrze, jak pierwszy raz zobaczyłem Elizę z ogoloną głową. Byłem w szoku. Totalnym. W pozytywnym tego słowa znaczeniu, bo zobaczyłem osobę, która wbrew wszystkiemu próbuje wziąć byka za rogi. Pomyślałem wtedy: „Dajesz, dziewczyno!”.

W tym filmie niemal wszyscy – zarówno dorośli, jak i młodsi bohaterowie – korzystają z używek. Znak czasów. Łatwiej o problemie na chwilę zapomnieć, niż go rozwiązać.

Z używkami masz rację, ale pozwól mi najpierw powiedzieć, że uwielbiam te postaci i to, jak są powykręcane. Po prostu uwielbiam! Choć wydawać by się mogło, że to najgorszy model rodzicielstwa, jaki możemy sobie wyobrazić. Nie wiem, jak o mnie to świadczy, ale jestem chyba bliżej tych bohaterów niż klasycznego rozumienia, czym jest idealne rodzicielstwo. Henry to człowiek, który racjonalizuje pewne rzeczy, ale jednocześnie takie podejście sprawia, że może coś przeoczyć. Rozpoznaję w tym siebie. Można próbować uciec od traumatycznej sytuacji i szukać jakiegoś sensownego wytłumaczenia. Ale czasami się po prostu nie da, bo zderzamy się ze ścianą. Tak jak Henry, który orientuje się, że nie ma wpływu ani na swoją żonę, ani na chorą córkę.

Cierpiąca na raka Millie znajduje pocieszenie w relacji z Mosesem, drobnym dilerem narkotykowym. Z perspektywy rodzica, a pan nim przecież jest, to chyba nieidealny kandydat na chłopaka?

Millie i Moses, M&M. Ich relacja to jedna z najpiękniejszych historii miłosnych, jakie widziałem. Kiedy po raz pierwszy przeczytałem scenariusz, pomyślałem: „Millie i Moses. Cholera, o to właśnie w życiu chodzi”. Każde z nich jest wyrzutkiem. Kiedy myślisz o kimś, z kim chciałbyś pójść na randkę, związać się i wejść w jakąś relację, to żadne z tej dwójki nie byłoby pewnie pierwszym wyborem w takim klasycznym rozumieniu. Ale właśnie to, że są inni, dodaje im niezwykłego uroku. Patrząc na Millie, widać, że to jej pierwsza miłość, a nie muszę chyba mówić, jak ona jest ważna w życiu każdego człowieka. Jest trudna, ale przez to wyjątkowa. Ta historia, choć dość uniwersalna, naświetla bardzo wyraźnie moje ulubione australijskie cnoty. W dużej mierze zawierają się one w specyficznym poczuciu humoru – czarnym, często balansującym na granicy dobrego smaku czy poprawności politycznej. Ale myślę też o tolerancji. Powiedzeniu wprost: „Jesteś totalnie popieprzony i zdaję sobie z tego sprawę. Mimo to zapraszam do środka. Możesz być pewny, że i tak będziesz kochany” (śmiech).

Dobrze widać to w scenie urodzin, gdzie aż roi się od wpadek. Co tu dużo mówić, to nie jest najnormalniejsza rodzina.

Pełna zgoda, ale nie świadczy to o niczym złym. Wręcz przeciwnie. Jest w tym jakaś czułość, z którą łatwo się zidentyfikować. Każdy z nas jest do jakiegoś stopnia popieprzony, przynajmniej w moim otoczeniu (śmiech). Każdy zmaga się z problemami, przeciwnościami, ale dzięki temu ci bohaterowie są bardziej złożeni, zabawni. To słabości definiują też i nas, czyniąc z nas niezależne jednostki. W przeciwieństwie do tych, którzy cały czas „świecą” i aspirują do tego, by być idealnymi. Szczerze mówiąc, staram się raczej wśród takich osób nie przebywać. Perfekcja mnie przeraża.

Nawiązując do perfekcji, jest pan bardzo doświadczonym aktorem, mającym na koncie blisko 100 ról filmowych i telewizyjnych. Oznacza to pewnie ciągłe podróże, nieustanne przemieszczanie się z jednego planu zdjęciowego na drugi, presję, stres. Zdarzały się momenty kryzysowe, kiedy myślał pan, że może by to wszystko rzucić?

Pracuję intensywnie od bardzo dawna, w zasadzie od czternastego roku życia, właśnie stuknęła mi pięćdziesiątka. W wieku trzydziestu paru lat przyszedł taki moment, kiedy miałem tego wszystkiego serdecznie dość. Zacząłem się nawet poważnie zastanawiać, czy mógłbym się w życiu zajmować czymś innym. Ostatecznie jednak nie doszedłem do tego, co mogłoby to być (śmiech). Stąd łatwiejsza decyzja, by zostać przy aktorstwie, ale oczywiście momenty kryzysowe czy chwile przesytu się zdarzały.

Woli pan sytuacje, gdzie dostaje precyzyjny scenariusz i jasne wskazówki od reżysera na temat roli czy kiedy zostawia się panu sporo miejsca dla siebie?

Moje upodobania lokują się pewnie gdzieś pomiędzy tymi dwoma podejściami, ale gdybym miał wybrać, poszedłbym pewnie za luźną improwizacją. Czasami na planie panuje dyktatura i mam wrażenie, że akurat w moim przypadku, abstrahując od całości, możliwość wyegzekwowania czegoś jest nieco mniejsza. Jeżeli jest miejsce na oddech, zrozumienie tego, co robisz, wyrażenie siebie, masz szansę na wyciągnięcie z tego czegoś ekstra. Oddanie nastroju to w ogóle jedna z trudności przełożenia scenariusza na obraz. Zwłaszcza jak się ma niewiele czasu. Rano do roli mamy być szczęśliwi, w środku dnia zdewastowani emocjonalnie, a wieczorem jeszcze w kompletnie innym nastroju. To nie są łatwe rzeczy i w tym zawiera się sens kooperacji na planie.

Wspomniał pan, że kobiety są lepszymi aktorami. Czy są też lepszymi reżyserami? W końcu zarówno Babyteeth, jak i Babadook nakręcone zostały przez kobiety.

Odpowiem bezpiecznie (śmiech). Praca przy Babyteeth sprawiła, że pewne rzeczy w tej kwestii zauważyłem i doceniłem. Gdyby Shannon nie zrobiła tego filmu, wiele by mnie ominęło. Trudno mi to nawet wyartykułować. Męski punkt widzenia z pewnością byłby inny, zwłaszcza w kontekście relacji między bohaterami. Warto wspomnieć, że Shannon bardzo blisko współpracowała z operatorem Andrew Comminsem. Zachowywali się w ogóle, jakby w dwójkę grali na pianinie w klubie nocnym (śmiech). W Babyteeth jest dla mnie sporo kobiecej wrażliwości. Można było oczywiście tę historię opowiedzieć, napinając mięśnie, ale Shannon wykorzystała do tego mięsień serca.

Ma pan szczęście do świetnych, utalentowanych reżyserów – Steven Spielberg, Christopher Nolan, Joe Wright, David Michôd czy właśnie Shannon Murphy. Nie myślał pan nigdy, by samemu stanąć za kamerą, także w kontekście wspomnianych aktorskich kryzysów?

Owszem, przeszło mi to przez głowę pewnie nie raz, ale zawsze bardzo przejmuję się tym, co robię. Nie chciałbym walczyć z Tarkowskim, Hitchcockiem czy Scorsesem. W aktorstwie czuję się dość pewnie i wiem, że mogę zdziałać sporo. Z reżyserią mogłoby tak nie być. Wiesz, o czym mówię?

Mogłaby ucierpieć męska duma?

Dokładnie! I może to jest odpowiedź, dlaczego Shannon zrobiła ten film, a nie ja. To musi być w sercu. A widać ja muszę jeszcze trochę nad swoim popracować.

Ben Mendelsohn (mat. prasowe)
Ben Mendelsohn (mat. prasowe)

Bob Mendelsohn – jeden z najbardziej rozpoznawalnych australijskich aktorów, który od wielu lat robi karierę w Hollywood. Zaczynał jako nastolatek i choć od drugiej połowy lat 80. regularnie pojawiał się w kolejnych produkcjach, współpracując m.in. z Bazem Luhrmannem czy Terrence’em Malickiem, na prawdziwy przełom czekał aż do 2010 r. Rola w Królestwie zwierząt Davida Michôda nie tylko otworzyła mu drzwi do Fabryki Snów, ale też przypięła „łatkę” specjalisty od czarnych charakterów. Na swoim koncie ma udział w popularnych blockbusterach – Mroczny Rycerz powstaje Christophera Nolana, Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie Garetha Edwardsa, Player One Stevena Spielberga czy Kapitan Marvel Anny Boden i Ryana Flecka. Przeplata je rolami w mniejszych, niezależnych produkcjach, jak w przypadku reżyserskich debiutów: Ryana Goslinga – Lost River czy Shannon Murphy – Babyteeth. Udział w serialu Netfliksa Bloodline przyniósł mu nagrodę Emmy, Satelitę i nominację do Złotego Globu. Niedawno można było go zobaczyć w innym, głośnym serialu, wyprodukowanym przez HBO Outsiderze.

Czytaj również:

Młoda kobieta po pięćdziesiątce
i
zdjęcie: John Sciulli/Getty Images for WIRED
Przemyślenia

Młoda kobieta po pięćdziesiątce

Artur Zaborski

Maria Bello, gwiazda Ostrego dyżuruAgentów NCIS, opowiada Arturowi Zaborskiemu o kobiecej armii w królestwie Dahomeju i tłumaczy, dlaczego celebryci muszą dziś – chcąc nie chcąc – przejmować obowiązki ekspertów.

Na 59. Festival de Télévision w Monte Carlo, gdzie rozmawiamy, Maria Bello zjawiła się z synem Jacksonem Blue McDermottem i najlepszą przyjaciółką. Nawet gdy była w ich towarzystwie, fotoreporterzy na ściance na próżno błagali ją o uśmiech. Amerykańska aktorka o włosko-polskich korzeniach do popularności podchodzi na własnych warunkach. Niektórzy dziwią się, jak to możliwe, że jest na topie już kolejną dekadę – sławę przyniósł jej Ostry dyżur, w którym wystąpiła jeszcze przed trzydziestką – skoro nie szczerzy się do paparazzich, a jej profile w mediach społecznościowych zioną pustką. Co więc przyciąga do niej dziennikarzy i widzów? Przede wszystkim autentyczność, empatia i życiowa mądrość.

Czytaj dalej