Owcza skóra
i
ilustracja z archiwum, nr 2059/1984
Doznania

Owcza skóra

Peter Marginter
Czyta się 14 minut

Peter Margintner urodził się to roku 1934 w Wiedniu. Po ukończeniu studiów prawniczych pracuje jako radca prawny w jednym z austriackich towarzystw ubezpieczeniowych. W latach sześćdziesiątych wydał swoje dwie pierwsze powieści Baron i ryby oraz Umarły wujek. Pisze powieści i opowiadania o charakterze dziwaczno-fantastycznym, podobnym w dużej mierze do stylu twórczości pisarskiej Herzmanowskiego-Orlando i Italo Calvino. Owcza skóra pochodzi z jego trzeciej powieści, tłumaczonej jako pierwsza na język polski, pt. Zajazd pod najpiękniejszymi widokami.

Na terenach leżących przy granicach naszej pięknej ojczyzny, na pobrzeżu wielkiego, dzikiego lasu, na jednego psa przypada wiele setek owiec, a na jednego pasterza nawet tysiące. Wiedzą o tym również i wilki z lasu. Gdyby nie było tego braku równowagi, to może by nawet i już wymarły.

Mimo to, z upływem lat również i życie wilka stało się cięższe. Wilczy głód, pędzący go przez góry do owiec, jest nadal taki sam, ale zaspokajanie go stało się niebezpieczne od czasu, gdy pasterzy wyposażono we flinty. Flinty są bardzo nie fair. Taki wilk nie może walczyć przeciwko kulom. Kula jest szybsza niż wszystkie cztery nogi naraz, jej ugryzienie sięga głębiej niż psi ząb, a żadne uderzenie nie roztrzaskuje tak łatwo kości. W tym przypadku pomaga jedynie spryt, szczęście i ta chytrość, którą wilk tak pogardzał u lisa, tego intelektualisty ze spiczastym nosem, mieszkającego jak szczury pod ziemią i chwalącego się swoim ogonem.

— Sprytny jest ten mały — po zastanowieniu wilk dopasował swój obraz świata do rzeczywistości. Siedział na granicy ziemi niczyjej, oglądał góry pełne owiec, a jego żołądek burczał w tym czasie z głodu. Widział jednak również i psy oraz pasterzy, a na ramionach pasterzy — te nowoczesne diabelskie rzeczy, o których już wiedział, jak funkcjonują.

Potrzeba jest nie tylko matką wynalazków, gdyż musiano by jeszcze dziękować tej potrzebie, gdyby się w niej ktoś znalazł. Potrzeba zżera pryncypia, a właśnie sok żołądkowy jest szczególnie mocnym kwasem, który w końcu rozpuści również i kręgosłup.

Naturalnie, musi minąć dłuższa chwila, zanim się to zauważy. Najpierw wydaje się jakby człowiek zaczął w końcu myśleć i jest to, jakby nie było, wzniosłe i uwalniające od codzienności uczucie. Przesądy zostają odrzucone, punkty widzenia zrewidowane, otwierają się nowe perspektywy. W końcu dochodzi się do wniosku, że zostało się innym człowiekiem, ale to już nic nie pomoże. Kto jest mądry, próbuje się do tego przyzwyczaić.

A więc wilk był tak głodny, jak wilk, ale dać się zastrzelić z tego powodu też nie miał ochoty. Dlatego zaczął myśleć, odrzucił przesądy, zrewidował swój punkt widzenia i w obliczu perspektyw, które zaczęły się przed nim otwierać, poczęła mu się zbierać w pysku ślina. Co zrobił potem, jest już ogólnie znane.

Wilk nałożył owczą skórę. Robił to często już poprzednio, gdyż na balach wilki chętnie występują w owczych kostiumach, tak jak my często przebieramy się na naszych balach maskowych za Murzynów czy Chińczyków. Ale teraz wilk był w zupełnie innej sytuacji, tu nie wystarczała już kędzierzawa skórka. Musiał również zachowywać się jak owca. Przynajmniej tak długo, jak długo ktoś na niego patrzył. Wymaga to dyscypliny i ćwiczenia.

Kiedy po raz pierwszy zobaczył w kałuży swój nowy wizerunek, chciało mu się wyć. Wydał się sobie tak owczy; w biały dzień w takim śmiesznym przebraniu. Gdyby nie wiedział, że to on sam spogląda z kałuży, mógłby naprawdę wziąć siebie za prawdziwą owcę. Ale było to przecież, musiał znowu upewnić siebie samego, jego celem.

O wiele poważniejszym problemem, który teraz należało rozwiązać, była dla niego inna od wilczej mowa owiec. Owczą skórę może nosić każdy, a w każdym razie każdy wilk, ale prawdziwego beczenia trzeba się nauczyć. Jego wycie nie pomagało mu zupełnie. — Brchee, brchee — dławił się wilk.

Samokształcenie było w tym przypadku bez sensu, potrzebował teraz nauczyciela języka, albo logopedy. Z wielkim wysiłkiem i pośród niebezpieczeństw, tuż, tuż obok przelatującej jednej z tych przeklętych kul, wilk złapał jedną z owiec i z trudem zmusił się, aby jej natychmiast nie rozerwać na sztuki. Męczarnie, które przeżyło to biedne zwierzę, kiedy musiało uczyć wilka beczenia, były, być może, gorsze od nagłej śmierci, z którą już się liczyło. Tym bardziej, że wilk i tak w końcu ją zeżarł, kiedy był już pewny, że niczego więcej nie mógłby się od niej nauczyć. Mocny wilczy akcent nadal był jednak zauważalny, z tym, niestety, nie dało się nic zrobić, ale kiedy beczał po cichutku, unosząc przy tym wargi, a nie pokazując zębów, wychodziło z tego coś w rodzaju świńskiego pochrząkiwania.

— Brchee, brchee — chrząkał wilk, który wyglądał jak owca, i jeśli ktoś nie wiedział, jak jest naprawdę, mógł go nawet wziąć za przeziębioną i kaszlącą owcę.

Tak więc wilk zdecydował się teraz wejść pomiędzy owce. Wybrał w tym celu stado ze stosunkowo małą ilością psów. Początkowo trzymał się nieco na uboczu, niuchając wokół, z udanym zainteresowaniem, w trawie i chrząkając przy tym. Na razie wszystko szło zupełnie dobrze, prawdziwe owce pasły się spokojnie dalej, a pasterz siedział pod krzakiem bzu i dmuchał w swoją fujarkę. Gdyby nie ten gryzący wilczy głód, czułby się tu niemal swojsko. Na nerwy działały mu tylko psy.

— Wau, wau, ty głupku — szczekał taki kundel na niego. — Żadnych skoków na bok! Wau! — i gryzł przy tym wilka w nogę.

Jednak, aby być bliżej owiec, konieczne było ograniczenie samozakłamania — jeśli ten pies tego chce, to niech i ma tę przyjemność.

—Na zdrowie! — życzyła mu stojąca w pobliżu owca — bee, bee.

— Brchee, brchee — chrząkał wilk.

— Bee, jesteś przeziębiona — zabeczała owca współczująco i odsunęła się nieco od niego. Było to, jak doszedł do wniosku, wcale nie najgorsze wytłumaczenie dla tych, którym by wpadło w oko, że on tylko tak, dla pozoru, niucha sobie wokół, a nie skubie trawy naprawdę.

— Bee, szybkiego powrotu do zdrowia — zabeczały owce.

I tak powoli przemijał dzień, w gruncie rzeczy nie do zniesienia, nudny, gdyby nie było w nim przedsmaku radości zbliżającej się nocy. Och, ta noc! Kiedy zrobiło się ciemno, owce zaczęły się tłoczyć, gdyż każda z nich chciała się znaleźć w jednym z wewnętrznych kręgów. Również i wilk zaczął się pchać, ale nie miał nic przeciwko temu, aby pozostać na zewnątrz, z odkrytą flanką i w budzącym grozę miejscu.

— Bee, ale ty jesteś odważna — podziwiała go leżąca obok niego owca. — Śnij o czymś pięknym — dodała i ziewnęła: bee-e.

Kiedy było już zupełnie ciemno i wszyscy zasnęli, wilk jednym chwytem przegryzł owcy szyję, tak że ostatnie bee uwięzło jej w gardle, następnie zaciągnął do uprzednio wybranego, dobrze ukrytego miejsca i zeżarł ze skórą i futrem. W piasku zakopał tylko najgrubsze kości.

Ponieważ stado było bardzo duże, nikt nie zauważył braku owcy, a pasterz rzadko zadawał sobie trud, aby liczyć więcej niż do trzech. Jest to właśnie najpraktyczniejsze w przypadku owiec i jedną z ich najważniejszych cech, że gdy jedna z nich zniknie, nie wpada to nikomu w oko. Może minąć dużo czasu, nim pasterz zauważy, że jego stado nagle się zmniejszyło. Jeśli idzie o psy, to w tych sprawach też nie można na nie liczyć. Psy są zawsze przekonane, że robią wszystko co do nich należy, tak że przeważnie za późno rozpoznają jako wroga kogoś, kto wygląda inaczej niż ci, przeciwko którym się ich tresowało. A pasterz, jak słyszeliśmy, woli grać na fujarce. Dmuchanie w fujarkę nic nie kosztuje, a dobry pasterz boi się przede wszystkim nieporządku, jaki we własnych szeregach wywołuje strzał. Po takim strzale owce są jak pijane ze szczęścia, zataczają się w poprzek łąki, zamiast myśleć o pozostałych wilkach i z wdzięcznością żreć codzienną trawę; psy zachowują się tak, jakby to one strzelały.

Następnego dnia rzecz miała się jeszcze lepiej. Wilk nie miał już tremy i miał tak pełny brzuch, że głód dał mu o sobie znać dopiero koło podwieczorku. Również i jego chrząkanie miało syte brzmienie.

Nawet ekspert miałby poważne kłopoty z odróżnieniem wilka w tej gromadzie i typowałby go raczej jako świnię. Chrząkanie nie brzmiało już tak chrapliwie i dlatego pozostałe owce przestały się odsuwać od niego, a nawet śmiały się z tego, co uważały za świńskie dowcipy. Wilk, tak uważały, był najbardziej wesołą owcą, jaką kiedykolwiek spotkały i nawet zaczęły się spierać między sobą o to, która ma być jego sąsiadem.

Wieczorem wilk nie mógł już tak łatwo znaleźć sobie cichego miejsca na skraju stada. Stał się bowiem tak popularny, że każda owca chciała spać obok niego.

— Zostawcie mnie — chrząkał wilk. — Choruję na klaustrofobię.

Owce zabeczały z wrażenia. Na pewno nie było bezpiecznie chorować na coś tak greckiego. Poradziły więc wilkowi, aby zwrócił się mimo wszystko do pasterza, znającego zawsze jakieś ziele, albo lekarstwo przeciwko każdej chorobie.

— A jeżeli będzie bardzo źle — pouczały wilka — to wyśle cię do góry, do nieba i będziesz jedną z tych owieczek na niebie, której wolno się paść na niebieskich łąkach.

— Bcheech — chrząknął wilk z oburzeniem. Nie miał żadnej ochoty na to, aby o tak późnej porze wchodzić jeszcze w dyskusję z owcami. Przy okazji dowiedział się ładnych rzeczy o pasterzu, który miał takie poważanie wśród owiec. Najwyraźniej nie był on o wiele lepszy od przeciętnego wilka — o nie! Był nawet gorszy. Przynajmniej wilki nie usiłują wmówić owcom, że robią dla nich coś dobrego. Na niebo i jego niebieskie łąki! — tego nie dałoby się porównać nawet z lisem. Już od czasu strzelaniny ten facet, stojący jak ptak na dwóch nogach, stał się dla wilka bardzo podejrzany. Trzeba będzie przy okazji wytłumaczyć to temu głupiemu bydełku.

— Czy to jest zaraźliwe? — informowała się owca, która położyła się na ziemi obok wilka.

— Na pewno nie — zapewnił ją wilk. — Śnij o czymś pięknym.

Ta szczególna choroba minęła sama, kiedy okazało się, że wcale nie jest konieczne, aby zawsze spędzać noc na obrzeżu stada, a podczas najpiękniejszego momentu połykania — jednym uchem uważać na psy, które przebiegały w pobliżu, patrolując teren. Owce były błogosławione bardzo mocnym i głębokim snem, tak mocnym i tak i głębokim, że żadnej nie przeszkadzało, kiedy wilk pożerał jedną z nich.

Byłoby to cudowne życie, gdyby wilk wziął pod uwagę, że również i on musi mieć trochę czasu na odpoczynek. Owce, jak wszyscy wegetarianie, wstają bardzo wcześnie, rosa przyprawia im pierwszą trawę młodego dnia, wszystkie są pracowite i pełne apetytu, zaś wilk, ziewając, z pełnym brzuchem, zataczał się po łące, szukając jakiegoś krzaka, aby móc się pod nim jeszcze godzinę położyć. Trwało to wszystko nie dłużej, niż potrzebował pasterz na swoją poranną kawę, potem życie toczyło się już dalej swoim ustalonym trybem.

— To znowu ty! — szczekał pies, zbierający owce w stado. — Czemu się tak pokładasz? Jesteś chora?

— Bchee, bchee — chrząkał wilk.

— A tłusta przy tym, jak świnia — stwierdził pies i uszczypnął wilka w udo. — Wygląda to wprost niegustownie. I pachniesz też nieładnie. Masz wzdęcia?

— Może to są gruczoły — zamruczał wilk przez zaciśnięte zęby.

— Wuff — załatwił go pogardliwie pies. — Widzę cię już jako chmurkę. Wstawać, wstawać!

Nikomu nie wpadło do głowy, że również i owca może znajdować się pod wpływem stresu. W każdym razie wilk, po tygodniu nadmiaru pożywienia, stał się w wysokim stopniu nerwowy, drażliwy i tak wyczerpany, że nie potrafił już normalnie zasnąć. Te krótkie, cenne minuty, na które mu pozwalano, spędzał w męczącym stanie sennego zamroczenia. Jego chrząkanie stało się złym warczeniem, a każda owca, która podczas dnia odważyła się chociażby o niego otrzeć, narażała się na plugawe przekleństwa. Mimo wszystko owce przyjmowały jego ordynarne zachowanie nie gorzej, jak poprzednio świńskie dowcipy. Uważały, że wilk rzeczywiście ma trochę racji, nazywając je głupimi i przeżartymi. Być może, było to rzeczywiście tylko głupie, wynikające z braku doświadczenia i wykształcenia przyzwyczajenie, że w zamkniętej grupie pozwalały się pędzić w jednym, wymyślonym przez pasterza, kierunku przez pyszałkowate psy-samochwały. I w jakiś sposób imponowały im te pełne fantazji, egzotyczne wyrażenia, które rozrzucał wokół siebie wilk, a ich własne beczenie wydawało się im już dość monotonne.

— Wy głupie… — warczał wilk.

— Bee — beczały zawstydzone owce.

Stopniowo zmieniał się również i sposób, w jaki ze sobą obcowały. Zaczęły po sobie deptać i odpychać się; płaciły za to, naturalnie, najsłabsze z nich. Faktu, że w stadzie szerzy się niedobry nastrój, nie dało się długo ukryć przed psami, ale były one tak długo bezradne, jak długo pasterz udawał, że niczego nie zauważa. Jednakże pewnej nocy wilk przeżył coś dziwnego, co dało mu dużo do myślenia. Właśnie, jak zwykle, chciał przegryźć szyję swojej sąsiadce, gdy owca błyskawicznie sparowała uderzenie i skoczyła mu do gardła z taką zaciekłością, że uniknął nieszczęścia jedynie dzięki temu, że szybko odskoczył na bok. Potknął się przy tym na jakiejś śpiącej owcy i zanim się znowu podniósł, nad nim stał już jego dziwny sąsiad. Milcząco szamotali się tak długo, aż zabrakło im sił.

— Przeklęta owca — dyszał wilk. — Co ci wpadło do głowy?

— Sam jesteś owcą — odfuknął sąsiad. — Co tobie wpadło do głowy!

Ich oczy iskrzyły się w świetle księżyca.

— Hm! — zawarczał wilk. — Mam wrażenie…

— Ja też — potwierdził sąsiad. Wilk skupił się i popadł w głębokie zamyślenie.

— Od kiedy tu jesteś? — zapytał w końcu.

— Prawdopodobnie dłużej niż ty — odpowiedział sąsiad. — Ale jeszcze nie tak długo, jak ci się wydawało. Rozumiesz, mój przyjacielu?

Tym razem wilk myślał bardzo długo. — Niezupełnie — przyznał się w końcu. — Jesteś wilkiem?

Jego przeciwnik zaśmiał się bezgłośnie.

— Powiedz coś wreszcie — zasyczał do niego wilk.

— Bee-ee — zabeczał ten drugi- — Smakuje ci trawa?

— Trawa? — powtórzył zaskoczony wilk.

No, zioła i ta cała pozostała zielenina — wyjaśnił tamten. — Jak ci to smakuje?

Nnno, wiesz… — zastanowił się wilk. — Chyba są dobre na trawienie, no nie?

— A więc ci smakują? — dręczył go tamten.

— Na początku to chciało mi się rzygać — przypomniał sobie wilk. — Ale można się przyzwyczaić. I na pewno jest to zdrowsze, jak stałe żarcie mięsa. Wydaje mi się, że nawet lepiej się po tym śpi.

— Brawo! — pochwalił go tamten.

— Co?! — wilkowi nagle z przerażenia stanęły włosy, co w przypadku owczej skóry zdarza się nader rzadko i już sam ten fakt pozwala określić, jak wielki był jego strach.

— Owce są szczęśliwymi stworzeniami — uspokoił go tamten i popatrzył ponad śpiącym stadem w kierunku budy pasterza, gdzie z okienka widać było odblask nocnej lampki. — Smacznego, panie kolego. — A potem odwrócił się i przegryzł gardło leżącej obok niego owcy.

Tym razem wilkowi przeszła cała ochota na owcze mięso. Wyczołgał się ze spokojnego kręgu owiec i pobiegł tak szybko, jak mu na to pozwalał jego gruby brzuch na szczyt pobliskiego wzgórza, u którego stóp obozowało stado. Tam, na górze, usiadł na tylnych łapach i zawył do księżyca. Wycie obudziło psy, które zaczęły wściekle szczekać w jego kierunku. Kiedy w końcu wilk przestał wyć, to wcale nie z ich powodu — jego wycie, jak mu się wydawało, brzmiało nie tak, jak powinno brzmieć prawdziwe wilcze wycie. Nie przenikało do szpiku kości. Wpadł w depresję, próbował sobie jeszcze wmówić, że to tylko chwilowa — ale już przecież wiedział, że to coś więcej niż zwykła — niedyspozycja. I tylko dlatego przerwał swoje wycie. Po godzinie podniósł się, i powoli, noga za nogą, zszedł w dolinę. Zanim dojrzał do tej decyzji i odważył się zbliżyć do pasterza, kosztowało go to kilka nocy i dokładnie tyle samo owiec straciło jeszcze życie. Wilk pomyślał: wszystkiemu winien był pasterz. Nie było innej drogi — musiał go zabić.

Obok psów przeszmuglował się, mówiąc, że jest chory.

— Chory? — zdziwił się dyżurny pies. — Wyglądasz, jak samo kwitnące życie.

— To z nerwów — wyjaśnił, rzeczywiście drżący na całym ciele wilk.

— Mięczak — szczeknął pies, spoglądając na niego z góry z wielką pogardą.

I tak wilk stanął przed pasterzem. Jednocześnie zniknęła gdzieś cała jego nadzieja, że zaskoczy pasterza w trakcie dmuchania w fujarkę. Pasterz odłożył instrument i patrzył na niego z przyjaznym uśmiechem. Wilkowi nie wpadło do głowy nic mądrzejszego, jak tylko machać ogonem z psim oddaniem.

— No, moja owieczko — pozdrowił go pasterz. — Czego ci brakuje?

— Brchee — chrząknął wilk. — Jestem chory.

— No to cię obejrzymy — powiedział pasterz i mlasnął językiem. — Coś podobnego! Dlaczego masz takie duże oczy?

— Brchee — chrząknął z rozpaczą wilk.

— I dlaczego masz takie duże uszy? — pytał dalej pasterz.

— Brchee — jęknął wilk.

— I dlaczego masz taki duży pysk?

Wilk w ogóle nie odpowiedział na to pytanie, i kiedy pasterz zażądał od niego, aby podał mu łapę, uczynił to prawie z ulgą.

— A to ci kawał — stwierdził pasterz, i w jego głosie zabrzmiał łagodny wyrzut. — Ty przecież wcale nie jesteś owieczką — potrząsnął głową. Taak, a kimże ty jesteś, mój mały? Fuj, fuj! Mówisz, że wilkiem? Ho, ho, taki wilk! Takiego wilka to ja jeszcze nie widziałem!

Wilk skulił ogon pod siebie i wlepił oczy w swoje przednie łapy.

— A gdyby nawet! Czymś przecież w końcu musisz być — pocieszył go pasterz. — Wilkiem nie jesteś, owcą też nie… Pasterz podrapał się po nosie. Jego oblicze nagle się rozjaśniło. — Wiesz co? — krzyknął. — Ty jesteś pudlem! Chciałbyś być pudlem?

Ale było to, jak to się mówi, już tylko pytanie retoryczne. Pożywienie, które od tej pory wilk mógł jadać razem z psami, było znakomite, a że takie psie życie może trwać bardzo długo, więc prawdopodobnie żyje on jeszcze nadal.


Tekst pochodzi z numeru 2059/1984 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

ilustracja z archiwum, nr 2059/1984
ilustracja z archiwum, nr 2059/1984

Czytaj również:

Niedziela w Stawanger
i
rysunek: Janusz Maria Brzeski, archiwum nr 82/1946 r.
Doznania

Niedziela w Stawanger

Leopold Tyrmand

Rozdział I

w którym autor wyprowadza w pole niemieckie arbeitsamty i podejmuje nowy, niebezpieczny fach.

Czytaj dalej