Opowieści białoruskiej Szeherezady
i
Alfons Mucha, cykl "Epopeja słowiańska", nr 18: Przysięga „Omladiny” pod słowiańską lipą. Odrodzenie słowiańskie (XIX w.), 1926 r. (niedokończone), zamek w Moravskim Krumlovie; zdjęcie: domena publiczna
Wiedza i niewiedza

Opowieści białoruskiej Szeherezady

Mikołaj Gliński
Czyta się 16 minut

Od ludowych opowieści grozy po manifest narodowy, czyli jak polski szlachcic Jan Barszczewski napisał klasykę literatury białoruskiej, która ­ma w sobie coś i z opowiadań Gogola, i z Frankensteina Mary Shelley.

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, gdzieś na dalekich północno-wschodnich rubieżach polskiego imaginarium była sobie szczęśliwa kraina. To tam pośród gęstych lasów, na brzegu ogromnego „na kształt odnogi morskiej” jeziora stoi dom, a może dworek, w którego oknie każdej zimowej nocy pali się świeczka. Staje się ona jakby latarnią morską dla zbłąkanych wędrowców – jadących konno lub sunących na saniach po skutej lodem tafli jeziora, które zimą zamienia się w szeroki gościniec bez żadnych punktów orientacyjnych i drogowskazów. W takich chwilach, pośród śnieżnej zadymki, majaczący w oknie płomyczek staje się jedynym ratunkiem dla zimowych rozbitków, a dom – bezpieczną przystanią. Na tych, którym uda się dotrzeć w jego gościnne progi, czeka ciepła strawa, miejsce przy kominku, a nawet nocleg pod ciepłą pierzyną. Jest jednak jeden warunek, a stawia go sam gospodarz: gość musi opowiedzieć historię i dobrze, żeby była zajmująca. Chociaż na szczęście milczkom i nudziarzom nikt tu głów za karę nie ścina.

Tak mniej więcej wygląda punkt wyjścia czy może raczej rama narracyjna książki niby należącej do polskiej literatury, ale o której jednak mało kto w Polsce słyszał. Publikacja nosi tytuł Szlachcic Zawalnia, czyli Białoruś w fantastycznych opowiadaniach i ukazała się w czterech tomach w Petersburgu w latach 1844–1846, jej autorem jest zaś Jan Barszczewski. Można powiedzieć, że to lokalna wersja włoskiego Dekameronu albo lepiej: arabskiej Księgi tysiąca i jednej nocy skrzyżowanej ze staropolską gawędą. Rolę spragnionego opowieści sułtana odgrywa tu tytułowy bohater i gospodarz domu, polski szlachcic pan Zawalnia. Należy przy tym zaznaczyć, że słucha opowieści Szeherezady białoruskiej, bo historie snute przez kolejnych narratorów książki zostały zasłyszane na dalekiej Witebszczyźnie, w północno-wschodniej Białorusi, gdzieś w okolicach Połocka i leżącego na północ od niego jeziora Nieszczarda (dzisiaj 5 km dalej jest już granica rosyjska), a więc na terenach od setek lat zamieszkanych przez lud białoruski. Stąd też w większości wywodzą się wędrowcy odwiedzający dom pana Zawalni – wśród nich woźnica, rybak Roćka, kowalowa Auhinia czy organista Andrzej – i serwujący mu jego ulubioną wieczorną strawę, czyli hipnotyzujące opowieści niesamowite lub mrożące krew w żyłach historie z dreszczykiem, które choćby na chwilę mogą rozproszyć nudę długich zimowych wieczorów w domu gospodarza pustelnika.

Autor, autor…

Zanim jednak powiemy więcej o samej książce, poświęćmy nieco uwagi autorowi, który w polskiej kulturze popadł, jak się wydaje, w podobnie absolutne zapomnienie jak jego dzieło. Przyszedł na świat w roku 1790 lub 1794, w miejscowości Morohy, czyli – jak dawniej pisano – „na wschodniej granicy Białorusi”, „w dawnym województwie połockim”, na terenie, który jeszcze kilkanaście lat przed jego narodzinami należał do Rzeczypospolitej, a wcześniej do Wielkiego Księstwa Litewskiego. Edukację odebrał Barszczewski w słynnym kolegium jezuickim w Połocku. Niedługo później przeniósł się jednak do Petersburga, gdzie początkowo utrzymywał się z nauczania łaciny i greki.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W stolicy imperium obracał się w polskich kręgach. Pracował jako redaktor pisma „Niezabudka”, gdzie poznał Tarasa Szewczenkę i Adama Mickiewicza, który podobno poprawiał mu wiersze (co uchodzi za komplement, ale może też być jego przeciwieństwem). Według jemu współczesnych był „lubionym powszechnie oryginałem” i obnosił „twarz opaloną, nie gabinetową”. To ostatnie wynikało zapewne z faktu, że co roku na wiosnę ruszał w rodzinne strony. Jak opisywał go jego znajomy, literat i duchowny Ignacy Hołowiński, „całą Białoruś zna jak najdoskonalej, bo ze trzydzieści razy piechotą ją obszedł, i corocznie ją i teraz z Petersburga odwiedza”. Swój kraj schodził z kijem pielgrzymim, a najlepiej czuł się wśród gminu, na łąkach Dźwiny lub w przydrożnych karczmach – wszędzie, gdzie można było wysłuchać ciekawej historii. W mieście nad Newą był nieszczęśliwy, o czym świadczą pojawiające się na kartach kolejnych tomów Szlachcica Zawalni dosyć żałosne w tonie wiersze, których podmiot liryczny znosi ciężkie północne aury i wichry na kamiennych nabrzeżach miasta „u Finlandzkiej odnogi” i wzdycha do ojczyzny.

Mimo to w Petersburgu Barszczewski wydał swoje opus magnum, którym jednak nie osiągnął spodziewanego sukcesu. Kolejnych tomów dzieła nie miał już kto subskrybować. Pod koniec życia Barszczewski przeniósł się na Wołyń (dzisiejsza Ukrai­na), gdzie zmarł w zapomnieniu w 1851 r.

Pograniczna fantastyka

O czym opowiadają goście Zawalni? Co przeraża i niepokoi ludzi na białoruskim pograniczu w pierwszej połowie XIX stulecia? Mnożą się tu typowe baśniowe motywy: czarnoksiężnicy i czarownice, zakopane skarby porzucone przez smoka (ich śladem może być np. wielki kamień leżący na wzgórzu obok wsi) albo pełna wyzwań wyprawa po koronę Króla Węży. Są tu cudowne transformacje ludzi w zwierzęta (i vice versa), jest kot Wargin, demon Nikitron oraz duchy ogniste, a także mitologiczny białoruski Leśnik przeprowadzający zwierzęta między lasami. Pojawia się też znany nam z polskiej tradycji literackiej Twardowski. Równie baśniowa wydaje się przestrzeń tych opowieści, która nie zawsze odpowiada naszym wyobrażeniom o kraj­obrazie północnej Białorusi. Pełno tu wysokich gór, stromych przepaści i odludnych miejsc. Jak wspomina jeden z narratorów, „po całej tej przestrzeni wąskie kamieniste drogi przerzynają górzyste miejsca i mijając dzikie brzegi jezior, kryją się w borach”.

Najciekawsze historie opowiadane polskiemu szlachcicowi to oczywiście te dotyczące niewyjaśnionych zjawisk lub stanów, w które popadają bohaterowie. W jednej z tych szkatułkowych opowieści słuchamy spowiedzi człowieka, który pod wpływem zaczarowanej wódki zmienił się w wilkołaka i przez kilkanaście lat „w postaci strasznego zwierza” błąkał się po górach i lasach, mszcząc się na ludziach. W końcu pod wpływem kazania księdza wrócił jednak na łono ludzkiej wspólnoty.

Rola księży i Kościoła okazuje się zresztą – w ramach ludowego światopoglądu reprezentowanego przez kolejnych narratorów – szczególnie istotna. Ksiądz jest zwykle ostatnim ratunkiem i autorytetem, który zna praktyczne sposoby radzenia sobie ze złem (pacierze i modlitwy), bo zło czy choroby dotykające ludzi to przeważnie skutki knowań oraz poczynań sił diabelskich. Diabły zaś, które zresztą zjawiają się na każde zawołanie, często zasiedlają odludne miejsca, np. wyspę na wytrzebionym z ryb jeziorze. Bywa też, że w myśl białoruskiego przysłowia („W cichym bołocie czerci rodziucca”) gnieżdżą się w leś­nym bagnistym jeziorku. Kiedy rybacy zarzucą tam sieci, wyłowią całe gniazda małych diabełków („podobne do raków pokrytych czarną sierścią, inne jakby pająki wielkości kotów”). Jak się okazuje, okropieństwa te wylęgły się zachęcone niezgodzeniem się pana, by ksiądz pobłogosławił akwen. Zdarza się również, że diabeł przyjmuje postać zupełnie nowoczesną i ubiera się z europejska, jak demon Nikitron, który zjawia się w czerwonej szacie jako „ogromny Murzyn”. W tej formie jednak nie jest mniej niebezpieczny.

Ślepe plamki

Ważnym, przy czym jakby całkowicie oczywistym i niewymagającym komentarza elementem świata przedstawionego w Szlachcicu Zawalni jest pańszczyzna wraz z całym towarzyszącym jej patriarchalnym układem stosunków społecznych. Pojawia się ona jakby mimochodem, a ucieleśniają ją bezimienni panowie, którzy czegoś wymagają, aranżują chłopom śluby, zmuszają rybaków do niebezpiecznych połowów, czasem zaś wchodzą w konszachty z ciemnymi siłami. W tej rzeczywistości człowiek najnormalniej w świecie wychodzi o świcie do darmowej, całodziennej pracy na polu pana, a po drodze na powierzchni jeziora widzi diabła ze skrzyżowanymi nogami grającego na dudach – i tylko ten diabeł jest czymś, co dziwi oraz wymaga wyjaśnienia. Pańszczyzna i hierarchiczny, przemocowy układ społeczny pozostaje rodzajem ślepej plamki w światopoglądzie głównego narratora Zawalni – jest elementem naturalnego, a więc niekwestionowanego porządku rzeczy. Jego ślady nosi też mityczna „złota epoka” z przeszłości, do której wzdycha narrator, a której kres przyniosła – jak się dowiadujemy – żądza bogactw i ciemiężenie biednych. Od kiedy „złota epoka” przeminęła, ludzkość prześladują kary w postaci kolejnych klęsk żywiołowych i nieurodzajów zsyłanych przez Boga.

Jednak świat Zawalni to także świat, w którym idealizacja przeszłości – wypływająca, pamiętajmy, z ust szlachcica będącego właścicielem ziemi i dusz – łączy się z lękiem przed nadchodzącą przyszłością. Przytoczona przez Zawalnię historia szlachcica, który postanowił zbudować fabrykę (przez co doprowadził do ruiny tradycyjną gospodarkę rolną, na skutek czego jego chłopi popadli w biedę), służy tu za generalną przestrogę przed nowoczesnością wraz z jej diabelskimi wynalazkami, takimi jak industrializacja. Fragment ten kończy się panegirykiem na cześć ojców – dobrych panów, którzy w czasie nieurodzajów dawali hojną ręką nieszczęśliwym poddanym i sąsiadom.

„Rok bez lata”

Oprócz dużej dozy lokalnej fantastyki Szlachcic Zawalnia kryje również ciekawostki natury, powiedzmy, literaturoznawczej. Ważną częścią świata przedstawionego książki są wspomnienia licznych klęsk żywiołowych oraz innych katastrof, które od dawien dawna i w sposób iście fatalistyczny dotykają te ziemie i ludzi je zamieszkujących. Jak pisze Iwona Węgrzyn w swoim studium Koniec świata, którego nikt nie zauważył, z rozrzuconych w tekście okruchów informacji można wnioskować, że akcja opowieści rozgrywa się w ciągu zimowych miesięcy na przełomie lat 1816 i 1817. Badaczka zauważa też, że w historii Zachodu rok 1816 znany jest jako „rok bez lata” – kiedy to z powodu unoszenia się pyłów po wybuchu wulkanu Tambora w Indonezji znacznie spadła temperatura na wielkich obszarach półkuli północnej. Efektem gwałtownego oziębienia były m.in. niskie plony zbóż, a w konsekwencji głód. Najsłynniejszym literackim świadectwem związanym z tym dziwnym czasem jest Frankenstein – napisany przez Mary Shelley owego feralnego lata w willi Diodati nad brzegiem Jeziora Genewskiego.

„Jeśli mam rację – mówi Węgrzyn – kojarząc rok 1816 Jana Barszczewskiego z doświadczeniem roku 1816 przez Byrona i Mary Shelley, to może wcale nie tak niedorzeczne będzie nazwanie domu pana Zawalni białoruską willą Diodati… Może snute w niej opowieści to nie tylko literackie wariacje na ludowe tematy, ale także w pełni romantyczny zapis przeczuć i niepokojów doświadczanych przez ludzi tamtej epoki”.

Szlachcicu Zawalni pojawia się motyw zaćmienia słońca, są również opisy innych pogodowych anomalii. Jedną z nich jest wspomnienie o tzw. roku lebiedliwym, który „rozprzestrzenił głód i morowe powietrze po całej Białorusi”. „Ziemia wtenczas była bez śniegu, góry pozbawione trawy, miały widok skał bezpłodowych, wiatry północne przelatując przez niepokryte pola, jakby przez piaszczyste stepy, zmiatały suchą ziemię i zabijały swym tchnieniem żytnie zasiewy, od silnych mrozów pękała się ziemia, ginęły ryby w jeziorach zawalone lodem nadzwyczajnej grubości”. Gdzie indziej wspomina się dziwne zjawiska związane z tzw. nocą rabinową (białoruska rabinawaja, czyli jarzębinowa, nocz): „ […] czas walki dobra ze złem, kiedy gwałtowne sierpniowe burze, bijące pioruny i rozświetlające niebo błyskawice odczytywane były jako znaki zmagania sił dobra z siłami piekielnymi oraz moment decydujący o losach plonów”. Ważne miejsce w książce zajmują też opisy dziwnych zjawisk atmosferycznych, krwawych lub ognistych zachodów słońca, a zwłaszcza niesamowitych formacji chmur układających się w gmachy, twierdze, całe armie rycerzy na koniach ścierających się w walce. Dla autora stają się one symboliczną prefiguracją przyszłych zdarzeń: „[…] zrozumiejcie te znaki w niestałych formach pływających obłoków, które zawsze przed waszemu oczyma; ręka Boska pisze tam przestrogi, że nic stałego nie ma na ziemi, gmachy wasze obrócą się w ruiny, potęga, bogactwa, honory i sława rozproszą się i znikną, jak lekki dym w powietrzu”.

Barszczewski kontra Gogol

Wykorzystanie przez Barszczewskiego opowieści miejscowego ludu w książce napisanej w innym języku docelowym może nasuwać skojarzenia z pewnym znanym dziełem powstałym w tym samym czasie, zaliczanym jednak do kanonu literatury rosyjskiej. Chodzi o utwory Mikołaja Gogola, które znalazły się w jego zbiorach Wieczory na chutorze niedaleko DikańkiMirgorod. Opowiadania te, napisane po rosyjsku w pierwszej połowie lat 30. XIX w., stanowiły debiut pisarza pochodzącego ze wschodniej Ukrainy (Gogol przyszedł na świat w ukraińskiej rodzinie szlacheckiej w okolicach Połtawy, między Kijowem a Charkowem). Podobnie jak Barszczewski w Szlachcicu Zawalni Gogol wykorzystał w nich znane ze słyszenia, często przesiąknięte fantastyką opowiadania rodzimego ludu – w tym wypadku ukraińskiego. Stworzył przy okazji prawdziwe perełki klasycznej literatury grozy, takie jak niesamowity Wij czy Zaczarowane miejsce.

Oczywiście tym, co odróżnia Gogola od Barszczewskiego, jest niezrównany geniusz pisarski tego pierwszego, który już w tych tekstach, na kilka lat przed słynnymi Opowiadaniami petersburskimi, objawił się w zupełnie skończonej postaci jako niezwykły zmysł obserwacji i realizmu w połączeniu z poczuciem humoru oraz ironią. Ta ostatnia, na co zwracała uwagę Maria Janion, jest w zasadzie u Barszczewskiego nieobecna („obca ludowi, narażająca na szwank moralistyczną jednoznaczność, byłaby wielce niebezpieczna”). Zamiast niej mamy u polskiego twórcy trochę nudnawe moralizatorstwo (Zawalnia często kwituje usłyszane historie formułką o skutkach pijaństwa i zuchwałych postępków), które jednak wydaje się dużo bardziej zgodne z konserwatywnym porządkiem ludowym.

Mimo to możemy mówić o dwóch dość podobnych i niejako równoległych gestach kulturowego kolonializmu. W obu przypadkach mamy do czynienia z „wampiryzmem” kultury dominującej, w ramach którego pisarze rosyjski i polski czerpią materiał oraz siły z lokalnej kultury ludowej – odpowiednio ukraińskiej i białoruskiej – by stworzyć dzieła w języku swojej (w przypadku Gogola adoptowanej) kultury. Ostateczna różnica polegałaby na historycznej skuteczności tych gestów. Podczas gdy dzieło Gogola, m.in. za sprawą jego nietuzinkowego talentu, przyczyniło się do stworzenia marki literatury rosyjskiej (a przy okazji zamazania ukraińskiej odrębności), dzieło Barszczewskiego – jako mniej udane literacko i wierniejsze duchowi ludu – zajęło miejsce na marginesie literatury polskiej, o światowej nie wspominając. Paradoksalnie jednak ta artystyczna „niewybitność” i wierność ludowemu światopoglądowi sprawiły, że Barszczewskiemu – inaczej niż Gogolowi – udało się pozostawić świadectwo. Jak pisze Iwona Węgrzyn, „Barszczewski poprzez inspirowane białoruskim folklorem fantastyczne historie opowiada o doświadczanym przez wspólnotę lęku – świadomości rozpadu znanego świata i przerażeniu tym, co niesie przyszłość. W opowieściach czuć doświadczane przez ludzi wszechogarniające zagrożenie”. To właśnie ten aspekt sprawił, że książka Barszczewskiego miała jeszcze do odegrania pewną niezwykle istotną, choć zupełnie niespodziewaną rolę w historii literatury.

Zarzewie literatury narodowej

Szlachcic Zawalnia nigdy na dobre nie wszedł do polskiej świadomości, o czym najlepiej świadczy fakt, że między pierwszym wydaniem a 2012 r. pozycja ta nie była nad Wisłą wznawiana. Dla badaczy i krytyków pozostawała jednym z pomniejszych dzieł tzw. szkoły białoruskiej (północnej) romantyzmu polskiego. Zwyk­li czytelnicy znali co najwyżej pojedyncze historie z książki Barszczewskiego, które z rzadka pojawiały się w antologiach, np. Włosy krzyczące na głowie zamieszczone w Tuwimowskiej Polskiej noweli fantastycznej (1949). Tymczasem zupełnie nieporównywalną rolę publikacja Barszczewskiego odegrała w literaturze białoruskiej.

Choć napisana po polsku, stała się dla wielu tamtejszych pisarzy i badaczy wręcz kamieniem węgielnym literatury narodowej, a sam autor bywał określany „pierwszym pisarzem białoruskim XIX wieku” (obok innych polskich autorów pochodzenia szlacheckiego tworzących w tamtym czasie: Aleksandra Rypińskiego czy Jana Czeczota). Chętnie przywoływano słowa samego Barszczewskiego, który pisał: „Nie wszystkim czytelnikom może być zrozumiały białoruski język, a więc te gminne opowiadania, które słyszałem z ust ludu, postanowiłem ile mogąc w dosłownym tłumaczeniu napisać po polsku”, sugerując niejako, że w swojej oryginalnej formie opowieści te miały postać białoruską. W rezultacie niektórzy białoruscy literaci, np. Maksim Harecki, domagali się wręcz „ponownego” przełożenia opowiadań „na język rodzimy, bo są one bardzo białoruskie i obca forma im szkodzi”. Harecki i wielu innych chcieli widzieć w Szlachcicu Zawalni oryginalne świadectwo białoruskiego folkloru i dzieło przynależące do ludowej kultury oralnej. Z tym ostatnim raczej nie zgadzali się folkloryści i etnografowie, w tym najwybitniejszy znawca białoruskiej kultury ludowej Michał Federowski („garstka podań z Witeb­szczyzny przez obrobienie literackie mocno wynaturzonych”). Mimo to współczesny białoruski literaturoznawca Michaś Skobla nie ma wątpliwości co do narodowej tożsamości utworu Barszczewskiego: „Gdy czyta się go po białorusku, nie ma się wrażenia, że jest to przekład z innego języka. Jest za to stuprocentowa pewność, że zostało to napisane o Białorusi” – wyrokuje.

Popularność Szlachcica Zawalni w białoruskiej literaturze poświadcza liczba tłumaczeń i wydań poszczególnych opowiadań – w samym XX w. przełożyło je kilkunastu różnych białoruskich tłumaczy. Jednocześnie na pierwsze całościowe wydanie książkowe trzeba było czekać aż do 1990 r., kiedy w Mińsku wyszedł przekład Mikołaja Chaustowicza. Według tego badacza, który jest też autorem dwujęzycznego polsko-białoruskiego wydania dzieła, Barszczewski – inaczej niż np. Mickiewicz oraz filomaci – jako pierwszy z pisarzy świadomie i konsekwentnie stosował nazwę Białoruś (wspomniani autorzy, pisząc w zasadzie o tym samym obszarze terytorialnym, używali historycznej nazwy Litwa). Według Chaustowicza w Szlachcicu Zawalni Barszczewski stworzył podwaliny obowiązującego do dziś białoruskiego literackiego mitu narodowego, na który składają się następujące elementy: Białoruś to kraj, który ma swoją historię; jego przeszłość była szczęśliwsza niż teraźniejszość; jego ludność to osobny naród, który powinien żyć bez dyktatu ze strony sąsiadów, według praw i tradycji swoich przodków, a nie zwyczajów i porządków innych narodów. W opinii tego samego badacza dzieło Barszczewskiego – w stopniu większym niż „jakikolwiek inny wiersz, hutarka [utwór w postaci rozmowy typowy dla literatury białoruskiej – przyp. red.] czy poemat napisany po białorusku” – stymulowało białoruskojęzyczną literaturę, wpływając m.in. na twórczość Wincentego Dunina-Marcinkiewicza, Arcioma Wiaryhy-Dareuskiego, Janki Bryla i wielu innych. „Sprawą kolejnych pokoleń Białorusinów stało się rozwinięcie narodowej literatury. Następcom pisarza było łatwiej orientować się w żywiole narodowego życia, widząc kontury nakreślonej przez niego Białorusi” – konkluduje badacz.

Aktualny dramat polityczny

Dowodem na już zupełnie współ­czesną białoruską recepcję polskiej książki sprzed ponad półtora wieku niech będzie fakt, że w 2019 r. w Teatrze im. Janki Kupały w Mińsku wystawiono spektakl na jej podstawie. Co ciekawe, sztuka pokazywana na deskach najważniejszej państwowej sceny autorytarnie rządzonej Republiki Białorusi miała wyraźne polityczne przesłanie. Według recenzenta portalu Radio Svaboda głównym tematem tekstu, stworzonego przez dramaturga Siergieja Kowaliowa, miał być strach przed rosyjską okupacją, co znalazło zupełnie bezpośredni wyraz na scenie. W sztuce jedna z fantastycznych postaci, złowieszcza Biała Sroka, mówi po rosyjsku z niemieckim akcentem, przez co jednoznacznie kojarzy się z Katarzyną Wielką (stanowiącą uosobienie Rosji). Główni zaś bohaterowie (szlachcic Zawalnia i jego bratanek) próbują przeciwstawić się jej, demonowi Nikitronowi oraz innym stworom­ z fan­t­astycznego uniwersum Barszczewskiego. Sama estetyka spektaklu przypomniała recenzentowi teatralne realizacje z la­t ­20. XX w. – krótkiego czasu twórczej wolności i artystycznego eksperymentu w sowieckiej Białorusi, po którym nastąpił okres brutalnej rozprawy z kulturą narodową zakończony czystkami i unicestwieniem niemal całej białoruskiej inteligencji. Krytyk kończył swoją recenzję, podkreślając, że unikatowe dzieło reżyserki Aleny Ganum ma przed sobą „długie sceniczne życie, które zakończyć może chyba tylko… realna okupacja Białorusi przez Rosję, do czego, miejmy nadzieję, nigdy nie dojdzie”. Pisał to w lipcu 2019 r.

Jak wiadomo, rok później – latem 2020 r. – w Białorusi doszło do sfałszowania wyborów prezydenckich, co wywołało masowe demonstracje, brutalnie stłumione przez władzę. Do protestów przyłączyli się również pracownicy Teatru im. Kupały, większość z nich później – na znak solidarności ze zwolnionym dyrektorem Pawłem Łatuszką – odeszła­­ z pracy. „Realna okupacja” kraju przybli­żyła się jeszcze bardziej pod koniec lutego 2022 r. wraz z inwazją Rosji na Ukrainę. Od tego czasu wojska rosyjskie stacjonują w Białorusi, a najczarniejszy scenariusz nakreślony w teatralnej adaptacji książki Barszczewskiego zdaje się materializować na naszych oczach.

Życie po życiu

Jednak jeśli historia Szlachcica Zawalni czegoś nas uczy, to właśnie tego, że nigdy nie można tracić nadziei ani też przewidzieć, jaką ścieżką podąży Historia. A także tego, iż nie da się do końca wyplenić autentycznych przejawów życia narodu. To, co wielokrotnie mogło wydawać się martwe, trwa oraz rozwija się w ukryciu – i nigdy nie wiadomo, kiedy wykiełkuje i rozkwitnie. Za taki symboliczny moment powrotu umarłych można uznać odnalezienie wios­ną 2019 r. tablicy nagrobnej Jana Barszczewskiego w Cudnowie w Ukrainie, gdzie pisarz zmarł blisko 170 lat wcześniej. Odkryła ją nieopodal swojego domu ukraiń­ska dziewczynka, po czym za pomocą Internetu przetłumaczyła polską inskrypcję. Od tego czasu tablica zdążyła odwiedzić rodzinne strony pisarza w Białorusi, a w Cud­nowie we wrześniu 2020 r. postawiono ­polsko-białoruskiemu pisarzowi pomnik.

Jak widać, droga Szlachcica Zawalni i jego autora do centrum białoruskiej kultury była kręta i wyboista, jest też wciąż niezakończona. Przy czym nie ma wątpliwości, że autentyczne ziarna białoruskiej kultury – których istotą jest prawo do samostanowienia i niezależności Białorusinów jako narodu – zasiane niegdyś przez polskiego szlachcica spod Połocka żyją, a ich zadanie jeszcze się nie wypełniło. Żywie!


Korzystałem z dwujęzycznej edycji Szlachcica Zawalni pod redakcją i ze wstępem Mikołaja Chaustowicza, a także z artykułów Marii Janion Jan Barszczewski oraz Iwony Węgrzyn Koniec świata, którego nikt nie zauważył. Białoruski „rok bez lata” Jana Barszczewskiego.

 

Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!

Czytaj również:

Biogramy książąt i księżniczek słowiańskich
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum
Rozmaitości

Biogramy książąt i księżniczek słowiańskich

Wszystko Będzie Dobrze

Dobrochna III – niegodna imienia

Słowiańska księżna znana z tego, że wbrew swojemu imieniu była bardzo złą osobą. Zgładziła ona (podając truciznę, wynajmując płatnych zbirów, rzucając kamieniami z okna baszty) 17 kontrkandydatów do tronu książęcego Dzielnicy Kłodawskiej. Otruty przez nią inny Słowianin, Wodzisław Szalony, miał zakrzyknąć przed śmiercią: „Złochna, nie Dobrochna!”.


Mieszko V – mało znany Słowianin

Rozpoznawalność Mieszków zmniejsza się proporcjonalnie do zwiększania się ich numeru porządkowego. Mieszko I jest nieporównywalnie bardziej znany niż Mieszko II, który z kolei – mimo że raczej nieznany – jest wręcz kolosalnie bardziej znany niż Mieszko III i tak dalej. Jak łatwo się domyślić, książę Mieszko V jest wręcz kos­micznie nieznany – z tego, co wiemy, tekst, który Państwo czytają, to pierwszy i do tej pory jedyny materiał na jego temat. Jako że wiedzę o dawnych postaciach czerpiemy ze źródeł pisanych, a nasz tekst jest pierwszy, to niestety nie możemy o Mieszku V napisać w zasadzie nic. Pewne światło na jego postać rzucają wykopaliska w Gnieźnie, gdzie znaleziono coś, co może być jego kością. Nie ma jednak pewności, czy nie jest to kość Mieszka VI (o ile ten istniał, bo nie wiemy, czy Mieszko V miał dzieci).

Czytaj dalej