Opowiadanie na dwa głosy
i
Pokazy lotnicze w Warszawie, ok. 1936–1939 r./NAC (domena publiczna)
Opowieści

Opowiadanie na dwa głosy

Dino Buzzati
Czyta się 6 minut

Stary doktor Nunzio Toro, człowiek niezwykle inteligentny i sympatyczny, którego jednak niektórzy uważają za niebezpiecznego, lubi zabawiać swoich przyjaciół grą w „opowiadania na dwa głosy”. Jeden zaczyna, drugi podejmuje temat i rozwija go zależnie od swojej fantazji; potem znowu mówi pierwszy i tak dalej. Oczywiście bez żadnych oszustw, bo opowiadanie zaraz przekształciłoby się w bufonadę. Ale, tak czy inaczej, zawsze on kontroluje sytuację.

Przykład. Siedzimy sobie, on i ja, przed wejściem do jego wiejskiego domku. Szósta wieczór dnia pełnego niepokoju, to słonecznego, to pochmurnego. Jak zwykle zaczyna on.

Mąż i żona, stare małżeństwo. Dobrze ubrani, smutni, rozmawiają o synu, który zdobył niezłą pozycję w Peru.

– Sam nie wiem – mówi mąż – im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem niespokojny. Dla niego to będzie przykra niespodzianka.

– Dlaczego przykra?

– Bo nie wie, że przyjeżdżamy i możemy mu sprawić wielki kłopot.

– Przecież ma taką wspaniałą willę!

– To niczego nie dowodzi. Zapominasz o jego żonie, o rodzinie jego żony. Lepiej było przedtem do niego napisać.

– Właśnie, żeby natychmiast odpisał odmownie.

– Nigdy w życiu. Franco jest dobry. Franco nas uwielbia. Zobaczysz, jaki będzie szczęśliwy, gdy nas zobaczy.

– Dosyć, teraz twoja kolej.

Zaczynam więc:

Podczas gdy tych dwoje rozmawia, nieopodal jakiś ubrany po cywilnemu ksiądz poprawia przemówienie, które nazajutrz otworzyć ma obrady międzynarodowego kongresu geofizyki. To wielebny Estrogarratz, znany sejsmolog, dziś jednak uważany na ogół za wstecznika. On wie o tym. Zdaje sobie sprawę, że zdobył pozycję przewodniczącego zgromadzenia dzięki poparciu „starych”. Więc w swoim przemówieniu oczywiście nie może ich zawieść, bo byłaby to oczywista niewdzięczność. Równocześnie jednak chciałby pokazać swoje poparcie dla pozycji awangardy, zwłaszcza w tym, co dotyczy innowacji kompensacyjnej statystyki. Istotnie, na drugiej stronie jest wątpliwy ustęp, który…

Oczy Nunzio Tora zabłysły.

– Bardzo dobrze – przerywa. – Doskonały pomysł z tym księdzem. Zupełnie jakbyś czytał w moich myślach. Teraz ja ciągnę dalej.

Sejsmologa rozpraszają jednak dwie damy, siedzące tuż za nim. Mają około czterdziestki, jeszcze przystojne, ładnie opalone.

– Więc ty go także zauważyłaś? – pyta jedna z nich.

– Oczywiście. W pierwszej chwili nawet go nie poznałam.

– W przeciągu kilku miesięcy została z niego ruina. Biedny Giancarlo… Żebyś wiedziała, jak bardzo mi go żal. To straszne! Był jednym z moich najbliższych przyjaciół.

– Zobaczysz, że nie doczeka zimy…

– Cii… Takich rzeczy nie wolno nawet pomyśleć. Boże, cóż za niesprawiedliwość losu! Taki wartościowy i ważny człowiek jak on w takim stanie, a na przykład ja, która nigdy nie zrobiłam nic dobrego, mam żelazne zdrowie.

– I komu to mówisz, mnie? Czy wiesz, że w czasie ostatnich kontrolnych badań powiedziano mi – dosłownie – że mam zdrowie młodej dziewczyny, od stóp do głów, serce, żołądek, jelita i wszystko.

Doktor Toro przerywa i gestem zachęca mnie, bym kontynuował. Podejmuję więc natychmiast.

Księdzu przeszkadzają także dwaj młodzi ludzie, odziani w osobliwe stroje sportowe. Są podnieceni i starają się zwrócić na siebie uwagę.

– Masz tutaj to powiększenie? – pyta głośno jeden.

– No myślę. Muszę je tylko odnaleźć w tym stosie papierów.

Grzebie w wielkiej skórzanej teczce i po chwili wyciąga stamtąd fotografię o wymiarach 32 na 24. Przedstawia ona gigantyczną, pokrytą lodowcem ścianę skalną. Dokładnie w środku młodzieniec wskazuje palcem jakiś punkt.

– To tu. W małym formacie nic nie było widać. Rzecz jasna trzeba to będzie ocenić na miejscu, ale wydaje się, że ta nachylona powierzchnia w rzeczywistości odłączona jest od ściany i że z tyłu jest coś jakby tunel. Przysiągłbym, że tamtędy można przejść.

Doktor Toro wybucha śmiechem.

– Doskonale. Dziś wieczór jesteśmy w formie. Na pozór oderwane fragmenty nakładają się na naczelny leitmotiv – przyszłość. Stare małżeństwo, ksiądz, obaj przyjaciele, wszyscy myślą o przyszłości – i to ze ślepą ufnością. Ale teraz, żeby ta historia mogła się rozwinąć i nabrać znaczenia, trzeba jakoś umieścić te postacie. To twoja kolej. Gdzie chciałbyś ich umieścić?

– A nie! – odparłem. – Tym razem mnie nie nabierzesz. Nie jestem sprytny, ale już po pierwszych słowach odgadłem, do czego zmierzasz. I zabawiłem się, sekundując ci. Ale teraz już wystarczy. To jasne jak dzień: małżeństwo, ksiądz, obie przyjaciółki, alpiniści są w podróży. Dokąd jadą? Do Ameryki Południowej – można to wydedukować z epizodu starego stadła. Jakim środkiem lokomocji? Może statkiem? Nie, bo na statku ksiądz mógłby spokojnie rozwiązać swój problem w samotności kajuty. A więc jak podróżują? Aeroplanem, do licha! Nie ma innego rozwiązania. A teraz – nieprawda? – nastąpi wypadek, kraksa, błyskawiczna katastrofa, która wszystkie rozmowy i problemy zabarwi ironią i okrucieństwem. Nie, drogi doktorze Toro, tego się po panu nie spodziewałem. To zbyt banalne, naprawdę niegodne ciebie, który zazwyczaj masz wyobraźnię w dobrym gatunku. Nie, żadnego samolotu! Raczej zacznijmy wszystko od początku.

Stary lekarz odpowiada mi jednym ze swoich sprytnych uśmieszków.

– To nie moja wina – woła. – Przysięgam, że osobiście byłbym się tego wystrzegał, ale… – I wskazuje palcem niebo.

Patrzę. W tejże chwili ze skłębionego ciężkimi chmurami nieba – które jakby się wypogadza – na wysokości około trzech tysięcy metrów wyłania się czterosilnikowy samolot. Jego prawe skrzydło ciągnie za sobą smugę czarnego dymu. Coś się zdarzyło i samolot traci wysokość.

Porażony zdumieniem wobec diabolicznego zbiegu okoliczności milknę. Mijają trzy czy cztery sekundy i od samolotu odrywa się ciemny i dymiący przedmiot, który odbywszy krótką drogę po łuku, zaczyna spadać, nabierając przerażającej szybkości.

– O Boże, ależ to silnik!

Doktor Toro przytakuje.

Samolot, który dymi nieco mniej, leci dalej i jestem już niemal uspokojony. Nagle jednak aparat zaczyna wirować wokół własnej osi, a jego skrzydła, niby ramiona wentylatora, wykonują cztery, pięć, osiem przyspieszonych obrotów.

Po czym, jakby wprowadzając w czyn długo przemyśliwany plan samobójczy, samolot kieruje nos ku ziemi i zaczyna spadać pionowo.

Gigantyczna trumna znika za zarysem wzgórza. To wszystko. Nie słychać ani huku, ani wybuchu. Nie widać ognia ani dymu.

– To okropne – mówię niemal bez tchu. – Jesteś wcieleniem diabła!

Odwraca się ku mnie blady, ale spokojny.

– Byli tam w górze.

– Kto? Małżeństwo, ksiądz, przyjaciółki, alpiniści?

Twierdząco kiwa głową.

– Ale jak ty mogłeś o tym wiedzieć?

– Chciałeś powiedzieć, jak my mogliśmy wiedzieć? Ty też masz w tym swój udział. To proste, właśnie my strąciliśmy ich na dół.

– Nie. W naszym opowiadaniu nie było katastrofy. Przytoczyliśmy rozmowy, to wszystko.

– Ale treść tych rozmów poprzedzała klęskę. Więcej, z punktu widzenia narracji czyniła ją nieuniknioną. Sam to przyznałeś.

– Nigdy w życiu. Jesteś szalony. Tak czy inaczej, ja nie mam z tym nic wspólnego. Od pierwszych słów miałeś w zamyśle samolot. Ja nic tu nie znaczę. Nic.

– Nie podniecaj się, nie miotaj. Nawet bez katastrofy lotniczej nie czekałoby ich nic innego.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nic innego. Przyszłość, plany na przyszłość, projekty… Nieszczęśnicy. Widziałeś przecież, jak spadał ten przedmiot… Czy sądzisz, że godziny, dnie, miesiące, lata nie spadają na nas równie szybko?


Tekst pochodzi z numeru 1582/1975 r. (pisownia oryginalna), a możecie go Państwo przeczytać w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Wyżej
i
„Balon", E. Pichot, 1883 r., Library of Congress/Rawpixel (domena publiczna)
Rozmaitości

Wyżej

Mateusz Kołczinger

– Co tu robicie, dzieciaki? – spytałem, marszcząc brwi.

– Balony zostały z urodzin, to sobie hel wdychamy. Chce pan trochę?

Czytaj dalej