Opadający liść
i
fot. Piotr Krawczyk
Doznania

Opadający liść

Piotr Krawczyk
Czyta się 8 minut

Im dłużej Marcin przebywał w Samarkandzie i pracował w tej firmie, w tym hotelu, tym bardziej doceniał fakt, że przydzielono mu do ścisłej współpracy Parwiza. To z nim spędzał najwięcej czasu, z nim roztrząsał problemy i podejmował decyzje, z nim poznawał realia tutejszego świata. Codzienne obcowanie z tym kulturalnym i rozgarniętym człowiekiem nie tylko posuwało hotelowe sprawy do przodu, ale też stanowiło po prostu przyjemność. Można z nim było żartować i utrzymywać pogodną atmosferę niezależnie od trudów pracy, zmiennych nastrojów Szefa Grupy i codziennych kłopotów. To było niezwykle ważne. Marcin nie wytrzymałby na co dzień z człowiekiem pozbawionym poczucia humoru, z kimś, kto nie umiałby patrzeć na otaczającą go rzeczywistość z pewną dozą dystansu.

Był to młody człowiek, mniej więcej dwudziestodziewięcioletni, bardzo wykształcony erudyta i poliglota, o niemałym już doświadczeniu zawodowym. Skończył japonistykę na uniwersytecie w Taszkiencie, po studiach spędził dwa lata w Japonii. Pracował tam w różnych branżach, dorabiał, by przetrwać, a równocześnie pogłębiał wiedzę o Japonii i doskonalił znajomość języka. Po powrocie do kraju prowadził agencję turystyczną w Taszkiencie, działając już zresztą w ramach Grupy, z którą definitywnie związał swe losy.

[…]

Śmieszne były zakończenia wspólnych posiłków.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zaczęło się od tego, co Marcin spostrzegł po zjedzeniu jednego z pierwszych wspólnych obiadów w ich hotelowej restauracji, którą między sobą nazywali „Pod białym słoniem”. Zaobserwował, że Szirin, dobra muzułmanka, obowiązkowo kończy posiłek gestem obmywania twarzy dwiema dłońmi, tak jak to czynią wyznawcy Proroka, chcąc za coś Stwórcy podziękować lub oddać mu cześć, na przykład przechodząc obok meczetu. Nie było to niczym szczególnym, zdążył się w tym kraju zetknąć z tym obyczajem. Ale zwróciło jego uwagę, że kilka sekund później drugi osobnik z ich trójki, Parwiz, także zaczął wykonywać gest dziękczynny. Ruchy jego dłoni, a nawet całego ciała, były jednak zupełnie inne. Kiedy Marcin spytał, o co chodzi, czemu te gesty tak bardzo się różnią, okazało się, że Parwiz kultywuje obyczaj, który przywiózł z Japonii. Wyglądało na to, że jego dziękczynny pokłon wywodzi się z tradycji szintoistycznej. Było to tym dziwniejsze, że Parwiz podawał się oficjalnie za lewicującego ateistę. W tym jednak przypadku, jak, nagabywany, uprzejmie wytłumaczył, przemawia przez niego nie tyle wiara czy uznanie religii Japończyków za swoją, ile sentyment do ich kultury i obyczajowości, którego pokłady poczuł w sobie już kilka miesięcy po powrocie z Kraju Kwitnącej Wiśni. Nie mówiąc już o tym, dodał z typowym dla siebie naukowym zacięciem, że uznanie szintoizmu w ogóle za religię nastręcza wiele wątpliwości. Ważniejszy u szintoistów, jak wyjaśnił, w ich sposobie patrzenia na świat i rozumieniu rzeczywistości jest bowiem aspekt mitologiczny, kulturowy i obyczajowy, a nie wiara w boga, a właściwie w bogów, bo jeśli już uznać szintoizm za religię, to jest to religia politeistyczna.

Marcin i Szirin przyjęli te wyjaśnienia. Lecz później, któregoś wieczoru, Marcin długo zastanawiał się nad postawą Parwiza. A może w głębi ducha facet jednak czuje, że nie tylko czysty rozum i żelazna logika, że może warto w coś czy w kogoś wierzyć? Że nie do końca jest dobrze tak zupełnie i bez reszty zawierzyć racjonalizmowi? I choć Parwiz szczególną drogę obrał, szintoizm u Uzbeka jest czymś raczej szczególnym, to jednak istniałoby po temu wyjaśnienie. Zespół wierzeń japońskich przemówił do chłopaka w najbardziej odpowiednim miejscu i czasie. Parwiz spędził w tym kraju dwa lata i to w wieku, kiedy jest się najbardziej chłonnym i podatnym na wpływy zewnętrzne, a płynące z otoczenia bodźce na zawsze mogą odcisnąć swe piętno na dopiero krzepnącej osobowości i światopoglądzie człowieka. Tego wieczoru Marcin powściekał się, usiłując znaleźć więcej informacji o szintoizmie w Internecie, jak zwykle klnąc na fatalne połączenie, a gdy w końcu przeczytał interesujące go wiadomości, zadziwił się. No bo przecież wydawać by się mogło, że w obecnych czasach młody, światły, wykształcony mężczyzna nie powinien być podatny na przyjęcie politeistycznych wierzeń. A szintoizm to religia, o ile założyć, że to jest religia, w której nie ma jednego kanonu wiary, świętej księgi czy jasno określonych dogmatów, bóstw zaś jest co niemiara. Każdy Japończyk tworzy niejako swoją własną konkretyzację tego wierzenia. Lecz może właśnie to rozmycie granic, to rozczłonkowanie i konieczność wypracowania własnej interpretacji pociągały Parwiza? Właśnie dlatego, że szintoizm daje wolność jednostce i w swoich fundamentach stoi w opozycji do ostrych i nieznoszących sprzeciwu zasad szariatu?

Zresztą, czy Parwiz naprawdę dał się uwieść? Może tu chodzi jedynie o pewien sentyment? Wspomnienie wspaniałego czasu spędzonego w obcym kraju, kiedy to żył nadzwyczaj intensywnie, kiedy musiał się sprawdzić, walcząc równocześnie na wielu frontach, każdego dnia? Bo przecież musiał znajdować dorywcze zajęcia i lokum do spania, żeby w ogóle utrzymać się na powierzchni, musiał pilnie i sumiennie uczęszczać na zajęcia, skutecznie i szybko uczyć się języka, poznawać obyczaje i kulturę, prowadzić świeżutkie, tam zrodzone, życie towarzyskie. I udało mu się, dał radę. Te dwa lata z pewnością trwale zapisały się w jego pamięci jako wspaniały rozdział w życiu, powód do satysfakcji i niekłamanej dumy. Z pewnością też dawały mu później mocne wewnętrzne wsparcie w codziennym odbudowywaniu wiary we własne siły, która przecież w życiu każdego człowieka niejeden raz ulega zachwianiu.

W każdym razie wyszło na to, że tylko trzeci z trójki nie wykonuje po posiłku żadnego gestu.

Któregoś więc razu, pod koniec obiadu, Marcin podzielił się swoim spostrzeżeniem i oświadczył, że według niego to nie jest w porządku. Że uważa, iż przy ich stole powinna i w tej kwestii panować harmonia. Szirin i Parwiz kiwnęli głowami. Oświadczył więc, że podjął decyzję i od teraz też będzie wykonywał, równocześnie z nimi, swój gest dziękczynny. Szybko wymyślił skądinąd bardzo ładną figurę – wyprostowana prawa dłoń, ustawiona pionowo na wysokości ust, rozpoczynała falujące opadanie liścia, pokonując przestrzeń powolnym płynnym ruchem aż do poziomu piersi.

Tak więc od tego dnia – w momencie, gdy talerz Marcina świecił pustkami, na talerzu Parwiza pozostawało z reguły kilka kąsków czegoś, czego on nie jada albo tego dnia akurat nie wzbudziło w nim ochoty, a talerz Szirin był ledwie dziobnięty (ta śliczna dziewczyna, chuda jak szkielet, bardzo mało jadała) – wszystkie trzy osoby równocześnie wykonywały swoje odrębne gesty. Szirin obmywała dłońmi twarz, Parwiz składał dłonie w odpowiedni sposób i schylał głowę, zginając się w pasie, a Marcin z powagą i namaszczeniem powoli opuszczał falującą na boki prawą dłoń, z nadgarstkiem odgrywającym rolę ogonka spadającego liścia. Razem musiało się to komponować w piękną scenkę teatralną, bo skupiona postawa trzech osób i ich gesty w pewien swoisty sposób się dopełniały, tworzyły współgrającą ze sobą całość.

Marcinowi udało się kiedyś złowić spojrzenie jednego z kelnerów, posłane w ich stronę ukradkiem, kiedy wykonywali swój spektakl dziękczynienia. Spojrzenie młodego człowieka było pełne szczerego zdziwienia. Chyba troszkę nie starczało biedakowi humoru, dystansu i luzu, bo uwadze Marcina nie umknęła też wyraźna dezaprobata, która pojawiła mu się na twarzy.

Marcin doceniał fakt, że nie zadawano mu pytań, czy ruch opadającego liścia ma jakikolwiek związek z chrześcijaństwem. Ani Parwiz, ani Szirin, ani nikt inny w hotelu o to nie zapytali. Co więcej, nikt nigdy podczas jego pobytu w Uzbekistanie nie spytał go w ogóle o jego wyznanie i wiarę. To dopiero była klasa! To dopiero dyskrecja! Niezwykle mu to imponowało i każdego dnia budziło głębokie uznanie. On sam nie zawsze potrafił się powstrzymać od tego typu pytań.

Fragment niepublikowanej powieści Piotra Krawczyka pt. Dziewiętnaście tygodni (rozdział 2).

Czytaj również:

Nuda
i
„Młodość”, Frederick Carl Frieseke, 1926 r., Los Angeles County Museum of Art/Rawpixel (domena publiczna)
Opowieści

Nuda

Łukasz Nicpan

Prawdziwą nudę poznałem w Radomsku, w ceglanym domu dziadków, u których co roku spędzałem wakacje. Całe dwa miesiące w czteroizbowym domu z gankiem pośród ogrodu pełnego kwiatów, malin, jaśminów, krzewów porzeczek i agrestu. Codziennie te same lwie paszcze, malwy, maliny, jaśminy, porzeczki i agrest. W sadzie dojrzewały renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie. Codziennie te same renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie.

W biblioteczce dziadka stały cztery książki po niemiecku, bez obrazków, a po polsku – tylko dwa tomy encyklopedii Orgelbranda. Jedyną książeczkę, jaką przywiozłem ze sobą z Łodzi, rymowaną opowiastkę o amerykańskim milionerze, umiałem już na pamięć. Miała tytuł Mister Twister. Na pamięć znałem nawet nazwisko jej autora. Nazywał się S. Marszak.

Czytaj dalej