Obraz Lily Briscoe
i
"Abstrakcja", ok. 1914 r., Vanessa Bell, Tate Gallery w Londynie
Doznania

Obraz Lily Briscoe

Grzegorz Uzdański
Czyta się 6 minut

W jesiennym numerze o opowieść o ulubionym dziele redakcja „P” poprosiła swoją ukochaną artystkę, która już jakiś czas nie żyje – Virginię Woolf. W spirytystycznym kontakcie z pisarką pomógł autor Nowych wierszy sławnych poetów.

Virginia Woolf żyła między malarzami i malarkami – w zasadzie niemal dosłownie, zważywszy na to, jak dużo czasu spędzała w Char­leston u swojej siostry, malarki Vanes­sy Bell, i szwagra, teoretyka malarstwa Clive’a Bella, gdzie często (lub nieustannie) bywali też malarz Duncan Grant, malarka Dora Carrington oraz krytyk i malarz Roger Fry. Sama Woolf pisała eseje o malarstwie (choć dużo rzadziej niż o literaturze). Kiedy przyjeżdżała w odwiedziny do Charleston, mogła tam wielokrotnie obserwować, jak ktoś pracuje nad obrazem lub rzeźbą. Miała więc z pewnością mnóstwo ulubionych dzieł sztuki, które istnieją, ale ja chciałem napisać o tym z jej ulubionych obrazów, który nie istnieje. A raczej: istnieje tylko w powieści Do latarni morskiej.

Utwór opisuje ro­dzinę Ramsayów i ich przyjaciół, którzy spędzają wakacje na wyspie Skye. Jedna z bohaterek, Lily Briscoe, maluje obraz. Nie jest uznaną artystką, wszyscy postrzegają ją jako amatorkę, a jej malowanie jako hobby. Sprzyja temu fakt, że Lily jest kobietą – znajdujemy się gdzieś między 1904 a 1910 rokiem i zebrane u Ramsayów towarzystwo ma w większości (dość w stylu epoki) potwornie seksistowskie poglądy, które najlepiej wyraża inny gość Ramsayów, Charles Tansley, mówiąc: „Kobiety nie umieją malować, kobiety nie umieją pisać”. To sympatyczne, ciepłe zdanie wraca do Lily wielokrotnie w ciągu powieści, jest to również zdanie, które nieraz musiały też słyszeć – w różnych formach – i Virginia, i Vanessa. Im udało się je pokonać: Virginia napisała jedne z najwybitniejszych powieści XX w., a Vanessa (choć raczej nie osiągnęła w malarstwie aż takiej wielkości jak jej siostra w literaturze) też została znakomitą, powszechnie uznaną artystką. Lily Briscoe nie zyskuje – przynajmniej podczas trwania akcji Do latarni morskiej – uznania ze strony świata, ale i ona odnosi sukces: maluje do końca swój obraz. Co o nim wiemy?

Przedstawia dom państwa Ramsayów, prawdopodobnie na tle ogrodu. W jednym z okien siedzi pani Ramsay z synkiem Jamesem (ukazana dość abstrakcyjnie, ale do tego zaraz wrócimy).

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kolory użyte w obrazie to: zielony i błękitny, biały, szary, czerwony i fioletowy. Wszystkie są mocne, ostre, krzykliwe. „Zasłona była jaskrawofioletowa, a ściana oślepiająco biała. Nie miała zamiaru zmieniać jaskrawego fioletu i oślepiającej bieli, bo tak to właśnie widziała, jakkolwiek od czasu wizyty pana Paunceforte’a zapanowała moda na używanie eleganckich kolorów: bladych, na pół przejrzystych” (ten i następne cytaty z: Virginia Woolf, Do latarni morskiej, tłum. Krzysztof Klinger, Czytelnik, Warszawa 2005).

Na pewno nie jest realistyczny. Przyjaciel Lily, William Bankes (jedyna osoba, która traktuje jej malowanie poważnie), pyta, co ona chce wyrazić przez „ten trójkątny fioletowy kształt, o tu?”. Kiedy dowiaduje się, że trójkątny fioletowy kształt to pani Ramsay z Jamesem, Lily wyczuwa „[…] jego zarzut, iż nikt by się w tym nie dopatrzył ludzkiej postaci”. Kiedy William pyta, dlaczego zdecydowała się na taki właśnie kształt, Lily udziela symptomatycznej odpowiedzi: „[…] chyba tylko dlatego, że jeżeli w tamtym rogu dała jasną barwę, to w tym odczuwała potrzebę ciemnej”. Po raz kolejny opowiada się tu za malarstwem skupionym na barwie i kształcie, na samej warstwie wizualnej i zgłębianiu jej w kontrze do malarstwa narracyjnego. Zgadza się to z poglądami samej Woolf, która w eseju Obrazy pisała:

„Obraz, który opowiada jakąś historię, jest żałosny i niedorzeczny, przypomina psa usiłującego utrzymać na nosie ciastko”. (Virginia Woolf, Eseje wybrane, tłum. Magda Heydel, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2015).

Co ciekawe, William daje się jednak Lily przekonać, że jej podejście ma sens (co już sprawia, że awansuje – po części z braku jakościowej konkurencji – na najbardziej otwartą męską postać powieści). Ich dyskusja to również powtórzenie – tylko że w przyjemnej miniwersji – zamieszania, jakie rozpętało się w 1910 r., kiedy przyjaciel Woolf, Roger Fry, zorganizował wystawę Manet i post­impresjoniści, pierwszą taką w Anglii. Mnóstwo ludzi reagowało na obrazy van Gogha, Gauguina i innych ostrzej niż pan Bankes na obraz Lily – nie zabrakło nawet klasycznego argumentu: „Tak to by dziecko namalowało”. Fry’owi wysyłano rysunki dzieci, sugerując, że skoro daje na wystawę takie bohomazy, to może je także tam dołączy. Ostatecznie jednak był to początek przełomu w postrzeganiu sztuki w Anglii – i tak też widziała to sama Woolf.

Strategia Lily jest również (przy wszystkich różnicach między malarstwem a literaturą) wyrazem tego, co sama Woolf robi w powieści – portretując bohaterów i miejsce, nie skupia się na tym, co ówczesna publiczność literacka uważała za realistyczne, w efekcie dając nam książkę, w której standardowo rozumianej akcji mamy raczej niewiele. Woolf koncentruje się na zbliżeniach – niewiarygodnych zbliżeniach, mało jest podobnych w literaturze – myśli i nastrojów postaci, w całej ich zmienności i subiektywności. Subiektywność (a zarazem pewna wspólnota) odbierania świata to jeden z głównych tematów książki, w której ciągle zmieniają się i migoczą perspektywy patrzenia na daną sytuację. I tu znowu wracamy do Lily Briscoe, dla której malarstwo (zgodnie z postimpresjonistycznymi wzorcami, których ona sama prawdopodobnie nie zna, przynajmniej w pierwszej części powieści, dziejącej się jeszcze przed wystawą Fry’a) musi być oddaniem sposobu patrzenia danej osoby, czyli samej autorki. Ten argument często wraca jako jej ostateczna obrona przed rozmaitymi Charlesami Tansleyami – „[…] dla podtrzymania odwagi mówiła sobie: »Ależ ja tak to właśnie widzę, tak to widzę«, przytrzymując biedne resztki malarskiej wizji, którą tysiące jakichś mocy usiłowało jej wyrwać”; „Myślała, że się rozpłacze. Jej obraz był zły, całkiem do niczego. Oczywiście, że mogłaby namalować go inaczej: barwy bardziej wyblakłe, stonowane, a kształty łagodniejsze i nieco zatarte; Paunceforte tak by to właśnie namalował. Ale cóż, kiedy ona widziała to po swojemu. Dla niej kolor stalowej konstrukcji płonął, a światło motylego skrzydła kładło się na bokach katedry”.

Lily maluje obraz, spędzając z Ramsayami czas w ich domu, ale potrafi go dokończyć dopiero 10 lat później, kiedy pani Ramsay już nie żyje. Mamy tu więc dystans, czas i przetworzenie wspomnień jako warunek sztuki – Woolf z pewnością zgodziłaby się tu z Proustem (z którym jako pisarkę niewątpliwie dużo ją łączy). Równocześnie Lily kończy obraz w tym samym miejscu na wyspie Skye, gdzie go zaczęła – tu widać (dość oczywistą) różnicę między literaturą a malarstwem, wymagającym często bezpośredniego kontaktu z konkretnym miejscem, widokiem.

Czy mieliście/miałyście kiedyś dość niesamowite doświadczenie powrotu do jakiegoś bliskiego sobie miejsca, np. tam, gdzie spędzało się w dzieciństwie wakacje, i patrzenia na nie teraz, kiedy jesteście starsi, nie ma z wami tych osób, co wtedy (być może część nie żyje, a z pewnością wszystkie się zmieniły), i czujecie równie silnie, że udało się wrócić, jak i to, że się nie udało i nigdy nie uda? Właśnie w takiej sytuacji (tak ważnej również dla Prousta, który opiera na niej swój zwrot do wnętrza, przekonanie, że ostatecznie to, czego szukamy, jest w naszych włas­nych wspomnieniach, a nawet więcej: w subiektywnym obrazie/przeżyciu świata), stojąc znowu przed domem państwa Ramsayów, kiedy pani Ramsay nie żyje, a James jest już prawie dorosły, Lily nareszcie widzi swoje dzieło, w przebłysku wizji, o której Woolf pisze wielokrotnie i w powieściach, i w dziennikach.

„Oto był przed nią jej obraz – ze wszystkimi barwami zieleni i błękitu, z liniami biegnącymi w górę i w poprzek, z całym wysiłkiem, by osiągnąć zamierzony cel. Powieszą go w mansardzie, myślała, a może nawet zniszczą. Lecz cóż to miało za znaczenie? […] Z nagłym napięciem, jakby na chwilę dane jej było bezbłędne widzenie, przeciągnęła pędzlem przez środek płótna. Dokonała tego, czego chciała. Obraz był skończony”.

I właśnie taki – skończony, gotowy – przebywa w świecie powieści (cokolwiek by to miało znaczyć), więc nie możemy dać tu jego zdjęcia, bo (jak wiemy) nie ma stamtąd zdjęć. Zastąpi go więc obraz Vanessy Bell Abstract Painting (obraz Lily Briscoe nie ma tytułu, więc dość, powiedzmy, ogólnikowy tytuł „Obraz abstrakcyjny” idealnie tu pasuje, a poza tym Abstract Painting jest piękny).

TO LIUBIĘ! Artyści i krytycy mówią o dziełach, które noszą w pamięci, i o ich twórcach. O inspiracjach, wstrząsach artystycznych i zachwyceniach. Wrażeniach, które utkwiły pod powieką i zostaną tam na zawsze.
 Portret Virginii Woolf, 1882 r., zdjęcie: George Charles Beresford (domena publiczna)
Portret Virginii Woolf, 1882 r., zdjęcie: George Charles Beresford (domena publiczna)

Virginia Woolf:

Żyła w latach 1882–1941. Angielska pisarka, autorka słynnej powieści Pani Dalloway. Przez większość życia zmagała się z chorobą psychiczną. Zmarła śmiercią samobójczą.

Czytaj również:

Jan Lechoń „Twardowski na Księżycu”
i
Michał Kluczewski, "Twardowski śpiewający Godzinki" (drzeworyt sztorcowy), 1876 r., źródło: Wikimedia Commons (domena publiczna)
Rozmaitości

Jan Lechoń „Twardowski na Księżycu”

Grzegorz Uzdański

Na Księżycu już wieczór. W szarym regolicie
Wyrzeźbiony krajobraz – z wolna mrok zakrywa.
Twardowski siadł na hałdzie skalnego kruszywa
I myśli o pluszczącej w butli okowicie.

Wypijał jedną kroplę raz na cztery lata,
Więc starczyła na długo… Lecz wkrótce się skończy.
Otula się fałdami zetlałej opończy.
Oto stał się naprawdę umarły dla świata.

Czytaj dalej