Nigdy nie będziesz mądrzejszy od swojej widowni
i
Frank Spotnitz; zdjęcie: dzięki uprzejmości Big Light Productions
Opowieści

Nigdy nie będziesz mądrzejszy od swojej widowni

Rozmowa z Frankiem Spotnitzem
Dariusz Kuźma
Czyta się 11 minut

„Złota era seriali” już przeminęła. Powstaje cała masa złych, przeciętnych czy zupełnie niepamiętanych produkcji, a jednocześnie, statystycznie, nigdy wcześniej nie powstawało tyle dobrych seriali. Wyzwanie polega na tym, by wyróżnić się spośród ogromu realizowanych treści i sprawić, że twój serial będzie coś dla widza znaczył – wyjaśnia producent i scenarzysta telewizyjny Frank Spotnitz, współtwórca sukcesu Z Archiwum X oraz Człowieka z Wysokiego Zamku.

Dariusz Kuźma: Wiem, że jako scenarzysta i producent nie lubisz być określany mianem showrunnera, ale termin ten stał się tak popularny, że chciałbym zacząć naszą rozmowę od zdefiniowania, kim tak naprawdę jest showrunner?

Frank Spotnitz: Określenie showrunner odnosi się głównie do branży amerykańskiej i powstało nie tak dawno, w latach 90. XX w. Oznacza głównego scenarzystę, a zarazem producenta serialu. Nie przepadam za nim, wydaje mi się przesadnie pochlebcze. Nigdy sam bym siebie nie określił osobą szefującą projektowi (od angielskiego run the show, przyp. red.), bo pracują nad nim równie mocno inni scenarzyści i producenci. Natomiast faktem pozostaje, że showrunner to osoba, która jest pewnego rodzaju nadzorcą oraz podejmuje ważne decyzje. System hollywoodzki wyróżnia się tym, że główny producent jest również scenarzystą, podczas gdy w Europie tak się praktycznie nie zdarza. Producent to producent – zatrudnia scenarzystów, reżyserów i nadzoruje ich prace. W Hollywood też tak było, aż do lat 90., gdy wielkie wytwórnie oraz sieci telewizyjne zaczęły się łączyć, eliminując dziesiątki niezależnych producentów. Narodził się nowy sposób myślenia o serialach, na czele takich przedsięwzięć stanęli producenci będący jednocześnie scenarzystami.

Obserwowałeś ewolucję branży przez ostatnie 25 lat. Od realizowanego w dawnym modelu Z Archiwum X po Człowieka z Wysokiego Zamku, który powstał na potrzeby usługi SVoD Amazon Prime Video. Jak w tym czasie zmieniło się podejście do tworzenia seriali?

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Myślę, że główną zmianą było faktycznie odejście od tradycyjnego modelu upowszechnianego przez wielkie sieci telewizyjne. Praca nad Z Archiwum X polegała na wymyśleniu, napisaniu i zrealizowaniu 24 odcinków w ciągu roku. I było to intensywne doświadczenie. Zaczynaliśmy pisać w czerwcu, zdjęcia rozpoczynały się w połowie lipca, a kończyliśmy pracę w kwietniu kolejnego roku, co w perspektywie kalendarza oznaczało, że mieliśmy osiem dni roboczych na jeden odcinek. Gigantyczna ilość telewizyjnego materiału do wyprodukowania. Dziś, przy serialach w rodzaju Człowieka z Wysokiego Zamku, w podobnym okresie przeważnie powstaje 8–12 odcinków – połowa tego, co było kiedyś.

Czyli obecnie jest lepiej?

Jest faktycznie lepiej w tym sensie, że masz więcej czasu na rozwój strony kreatywnej projektu. Prawda pozostaje jednak taka, że scenarzyści i producenci dostają pieniądze od odcinka, a matematyka jest bezlitosna: tworzysz 12 odcinków w okresie, w którym kiedyś tworzyłeś ich 24, czyli zarabiasz 50% mniej.

A jak ta zmiana ma się do faktu, że pisze się serial dla widza, który może obejrzeć cały sezon w ciągu jednego dnia?

Ma to ogromne znaczenie. Kiedy pisaliśmy Z Archiwum X, wiedzieliśmy, że wielu widzów nie będzie śledziło wszystkich odcinków, dlatego musieliśmy powtarzać raz na jakiś czas kluczowe informacje tak, żeby nie wybić jednocześnie z klimatu wiernych fanów. Obecnie nie ma to sensu, bo ludzie oglądają wiele odcinków z rzędu, więc wszystko pamiętają. Dziś panuje też moda na krótsze sezony z nieustannie ewoluującą fabułą, dzięki czemu widzowie mogą bardziej angażować się w emocjonalny rozwój postaci. Nie można pozwolić sobie na pisanie niezależnych odcinków, połączonych jedynie luźno z całością, tak jak było w przypadku Z Archiwum X, które było raczej zbiorem krótkich historii niż serialem w dzisiejszym rozumieniu tego słowa.

Co więc sądzisz o dzisiejszej „złotej erze seriali”? Wedle prognoz, w 2019 r. w USA po raz pierwszy przekroczona zostanie bariera 500 seriali opartych na scenariuszu (angielskie scripted shows, przyp. red.), a na świecie kręci się przecież równie dużo. Ostra konkurencja wpływa na jakość, czy jednak sprawia, że wszystko jest robione w pośpiechu?

To bardzo dobre pytanie, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Osobiście uważam, że ta „złota era” już przeminęła. Ogrom produkowanych dziś seriali nie ma precedensu, a nic nie wskazuje na to, by w przyszłości tempo miało osłabnąć. I choć pod wieloma względami jest to cudowne, trudno nie zauważyć, iż jakość nie zawsze idzie w parze z tą szaleńczą nadprodukcją treści. Powstaje cała masa seriali złych, przeciętnych czy zupełnie niepamiętanych, a jednocześnie, statystycznie rzecz ujmując, nigdy wcześniej nie powstawało tyle dobrych produkcji. Wyzwanie polega na tym, aby wyróżnić się spośród ogromu realizowanych treści, sprawiając, że twój serial będzie coś dla widza znaczył. Jak dawniej, przed erą Internetu, gdy trzeba było usiąść o konkretnej godzinie przed telewizorem i wszyscy następnego dnia w szkole czy w pracy o tym rozmawiali. Tworzyła się więź, która dziś w takiej formie już nie istnieje. Jestem częścią tej branży, a nie jestem świadomy istnienia co najmniej połowy emitowanych produkcji. Jako twórca nie obawiam się zmiany postrzegania serialu jako formatu opowiadania historii, tylko tego, że moja praca nie zostanie zauważona.

Oryginalność i kreatywność nie wystarczają, by serial „sprzedać”. Jaki wpływ ma ta świadomość na seriale wymagające, zgłębiające trudne zagadnienia, jak twoi Medyceusze: Władcy Florencji? Musiałeś iść na kompromisy, żeby opowiedzieć tę historię?

Nigdy wcześniej nie pisałem dramatu historycznego, więc musiałem wymyślić własne zasady. Planując serial z Nicholasem Meyerem, uznaliśmy, że nasi widzowie nie będą zainteresowani opowieścią o piętnastowiecznych włoskich bankierach. Podeszliśmy więc do Medyceuszy jak do projektu gatunkowego, napędzając fabułę morderstwem. Trochę jak w filmie Amadeusz – nie ma żadnych dowodów, że Salieri otruł Mozarta, ale był to idealny punkt wyjścia do opowiedzenia tej historii. Co więcej, nasz serial powstał na zlecenie włoskiego nadawcy RAI, wiedzieliśmy więc, że nie możemy zrobić z Medyceuszy złoczyńców, mimo że dokonali oni wielu jednoznacznie złych czynów. Nie mogliśmy też pewnych aspektów ominąć, więc w naszym serialu czynią oni zło, by później czynić dobro, a głównym motywem projektu jest pytanie, czy cel rzeczywiście uświęca środki. Dzięki temu Medyceusze to serial, który nabrał znaczenia dla współczesnej widowni.

Reguła „znaj swojego widza” nie straciła znaczenia mimo trendu robienia seriali dla „globalnej widowni”?

Wciąż musisz wiedzieć, dla kogo robisz serial, nawet jeśli realizujesz go dla Netflixa, którego widownia jest rozrzucona po całym świecie. Myślę natomiast, że my, scenarzyści i producenci, często zapominamy, że opowiadanie historii jest aktem komunikacji. Opowiadasz historię po to, aby z nią do kogoś dotrzeć, więc warto wiedzieć, do kogo chcesz trafić. Niektórzy lekceważą tę zasadę, ale to się przeważnie nie kończy dobrze. Zawsze myślę o serialu w kontekście widzów. Dobrym przykładem jest Człowiek w Wysokim Zamku, który dał mi doskonałą sposobność, by przestrzec przed faszyzmem oraz nietolerancją. Sęk w tym, że ze względu na naturę SVoD dotarłem głównie do ludzi, którzy już się ze mną zgadzali, a serial był skierowany do wszystkich, miał skłaniać do myślenia, konfrontacji z innymi poglądami. Fragmentaryzacja dzisiejszego medialnego świata coraz bardziej utrudnia takie szersze dotarcie. I muszę przyznać – żałuję, że coraz mniej twórców chce pracować dla publicznych nadawców, takich jak RAI we Włoszech czy CBS w Ameryce, produkujących stricte komercyjne seriale, które trafiają do gigantycznej widowni. Ta widownia również zasługuje na skłaniającą do refleksji telewizję.

Wierzysz w widza zdecydowanie bardziej niż wielu producentów, którzy składają ambicje na ołtarzu łatwo przyswajalnej rozrywki, w której poważniejsza refleksja jedynie zawadza.

Jedna z najważniejszych lekcji, jakie wyniosłem z pracy przy Z archiwum X, brzmi: nigdy nie będziesz mądrzejszy od swojej widowni, choćbyś nie wiem, jak się starał. Zadziwia mnie, jak wielu inteligentnych i utalentowanych scenarzystów zdaje się pisać poniżej swego poziomu, bo ktoś uważa, że tak będzie lepiej. Dzisiejsza widownia jest niezwykle wyrafinowana, ludzie oglądają setki, nawet tysiące godzin seriali, naprawdę trudno ich przechytrzyć. I nie widzę takiej potrzeby. Chcę prowadzić z widzem dialog. Miałem szczęście, że największa popularność Z Archiwum X zbiegła się z początkiem internetowych społeczności, które niezwykle intensywnie reagowały na wszystko, co wymyślaliśmy na potrzeby serialu. Ci anonimowi dla mnie ludzie byli tak spostrzegawczy, tak precyzyjni, tak pełni pasji, że do dziś nie mogę wyjść z podziwu.

Wpajasz to młodym scenarzystom, z którymi współpracujesz?

Zawsze powtarzam: nie bójcie się inteligencji i ambicji, ufajcie własnej intuicji oraz umiejętnościom, a odpowiednie pomysły na pewno się pojawią. Wielu scenarzystów czeka z dobrymi pomysłami do siódmego czy ósmego odcinka, obawiając się, że nic lepszego nie wymyślą, gdy tymczasem powinno być odwrotnie – nie zwlekaj, korzystaj z nich na bieżąco, a na ich bazie przyjdą ci do głowy jeszcze lepsze pomysły. To dotyczy również szanowania czasu i inteligencji widza. Trzeba wspinać się na wyżyny swych umiejętności. To truizm, ale wszystko zaczyna się od scenariusza. Bez niego nie da się uratować serialu. Trzeba naciskać, aby teksty były maksymalnie dopracowane. Walczyć o jakość i nie bać się potknięć. Nie znam nikogo w tej branży, kto by nie upadł kilka razy.

Co mnie prowadzi do pytania, czy w dzisiejszej branży jest jeszcze miejsce na niezależność?

Tak, choć niestety coraz mniej. Założyłem swą firmę Big Light Productions w Europie, bo w Ameryce nie mógłbym cieszyć się taką niezależnością. Tam oddawałem wielkim korporacjom wszelkie prawa autorskie do seriali, które napisałem, do postaci, które stworzyłem. To pierwsza rzecz, jaką robisz w Hollywood, podpisując kontrakt – oddajesz prawa autorskie. A w Europie jestem właścicielem tego, co piszę. Ze względu na ogromną ilość telewizyjnych treści na niezależnych producentach ciąży coraz większa presja, by podpisywać coraz mniej atrakcyjne dla nas umowy. Najwięksi kupcy nie doceniają niestety tego, co na dłuższą metę daje niezależność i różnorodność. Pozostaje mieć nadzieję, że żaden z nich nie stanie się monopolistą.

Czy tak do pewnego stopnia nie jest w przypadku trendów ustalanych przez gigantów streamingu? Netflix ma dziesiątki świetnych seriali nieanglojęzycznych, które kupuje w Europie czy w Azji, ale nie ma czasu i możliwości, żeby je promować.

Masz rację, jest to niezwykle frustrujące dla producentów, którzy wkładają w nie wiele wysiłku, po czym mogą jedynie patrzeć bezsilnie, jak ich projekty giną w natłoku innych. Netflix nie jest w stanie promować wszystkiego, natomiast skala oraz ambicja tego przedsięwzięcia wciąż mnie zadziwia. Twórcy Netflixa postawili sobie za cel stworzenie nowego rodzaju telewizji – globalnej. W dużym stopniu im to się udało, bo dzisiaj zamiast kanału telewizyjnego włączasz Netflixa i masz dostęp do praktycznie takiej samej treści jak widzowie w innych częściach świata. Zuchwałość ich wizji polega też na tym, że pokazali oni, że ten sam serial może sprawdzić się nie tylko na rynku lokalnym, lecz także w perspektywie globalnej. A to ma pozytywny wpływ na świat. Kiedyś było tak, że Amerykanie tworzyli telewizję, którą eksportowali na wszystkie kontynenty, odmawiając zarazem kupowania seriali z tychże kontynentów. Była to jednostronna dyskusja Ameryki z resztą świata, a dzisiaj wszystkie kraje prowadzą ze sobą za sprawą seriali dziesiątki dialogów na różne tematy. Właśnie dzięki temu, co zrobił Netflix.

Netflix ma coraz większą konkurencję, na rynek wejdą usługi Disney+, Apple TV czy HBO Max, a europejscy giganci, jak BBC czy ZDF, planują zakrojone na szeroką skalę działania.

Bardzo mnie to cieszy. Netflix wprowadza wiele pozytywnych zmian, ale konkurencyjność jest kluczowym elementem zdrowego rynku. Pojawienie się nowych usług pokazuje, że daleko nam do powstania monopolu. I mam nadzieję, że BBC, RAI, ZDF oraz inne uznane marki tego świata znajdą sposób, aby zyskać na znaczeniu. Netflix niby działa poza zasięgiem konkurencji, ale w pewnym momencie będzie musiał przystopować. Zobaczymy, co dalej.

A co dalej dla ciebie i innych niezależnych producentów?

Im zdrowszy rynek, tym większe szanse na opowiadanie interesujących mnie historii. Wiem, że wielu z nich nie będę w stanie sfinansować, bo rynek nie przyjmie wszystkiego od niezależnego producenta, ale poszukuję pomysłów, które oferują świeżą perspektywę, przekraczają jakieś granice. I mam rzecz jasna w świadomości to, że trudno będzie się z nimi przebić. Traktuję jednak ten fakt jako aspekt motywacyjny. Opowiadanie historii jest pięknym sposobem na życie, bo jeśli robisz to dobrze, nikomu nie szkodzisz, a jedynie zapraszasz do dialogu.

 

Czytaj również:

Romeo i Julia z jerozolimskiego sztetlu
Przemyślenia

Romeo i Julia z jerozolimskiego sztetlu

Miłada Jędrysik

Shtisel to opowieść na czasy, w których próby przywrócenia dawnych restrykcyjnych norm społecznych zwykle kończą się źle. W izraelski serial o nieszczęśliwej miłości wkręciła się – ku swemu wielkiemu zdumieniu Miłada Jędrysik.

Oni się kochają, ale przeciwko ich związkowi są obie rodziny. Brzmi znajomo, ale to nie jest historia zwaśnionych rodów. Rody nie miałyby nic przeciwko, ale takie małżeństwo po prostu nie spodobałoby się tam, na górze. Bo on jeszcze nie ma trzydziestki, a ona jest 10 lat starsza i pochowała dwóch mężów. W ortodoksyjnej żydowskiej społeczności zamieszkującej Geulę, dzielnicę Jerozolimy, małżeństwa muszą zostać skomponowane tak, żeby miały jak największe szanse na harmonijne trwanie. Skomponowane – bo zadanie dobrania męża i żony należy do swata lub swatki. To zbyt poważna sprawa, żeby pozostawić ją romantycznym złudzeniom młodych. No więc on, Akiwa, grany przez błękitnookiego Michaela Aloniego, zakochuje się w Eliszewie (w tej roli filmowa gwiazda Ajjelet Zurer). To dwoje pięknych izraelskiego kina, a tu on chowa się za pejsami, rzadką brodą i tym śmiesznym, za małym (zapewne tylko z naszego punktu widzenia, pannom z Geuli się to podoba) kapeluszem, ona pod sztywną peruką i spódnicami ledwo ponad kostkę. Czy dalej są piękni? Oczywiście. Tam nie ma niepięknych postaci – owdowiały ojciec Akiwy rabin Szulem, ze swoim wielkim brzuszyskiem i okruszkami jedzenia w rozłożystej brodzie, jego trochę za tłusty syn Cwi Arie, emablowane przez Szulema w celach gastronomicznych 60-latki w czepkach nietwarzowych tak bardzo, że aż boli; oni wszyscy jakoś rozczulają. Przy czym nie jest to rozczulenie tkliwe i łzawe. „Tam jest takie ciepełko” – powiedziała kiedyś przyjaciółka o pewnej znajomej rodzinie. W tym serialu jest właśnie takie ciepełko. Pewnie dlatego, że oni wszyscy – Akiwa, jego bracia, siostry, wujkowie, babcia – to dobrzy ludzie. Zwykli ludzie.

Czytaj dalej