Niewidzialne planety
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Doznania

Niewidzialne planety

Hao Jingfang
Czyta się 25 minut

– Opowiedz mi o jakichś ciekawych planetach – mówisz. – Ale bez okrucieństw ani obrzydliwości, nie lubię tego.
– Dobrze – kiwam głową z uśmiechem. – Oczywiście nie ma sprawy.

Chichi Raga

Chichi Raga to zachwycająca planeta, z kwiatami i jeziorami, które na długo pozostają w pamięci przybyszów. Na jej powierzchni nie zobaczysz choćby skrawka nagiej ziemi, bo wszędzie rośnie bujna roślinność: delikatne jak jedwab trawy anua, sięgające chmur drzewa gorzkozielu i całe mnóstwo gatunków przedziwnych owoców, których przeciętny człowiek nie potrafi nazwać ani nawet sobie wyobrazić, wydzielających najbardziej kuszące wonie.

Mieszkańcy Chichi Raga nie muszą się martwić o swój byt. Są długowieczni, mają powolny metabolizm i niewielu naturalnych wrogów. Żywią się owocami różnych gatunków roślin. Zamieszkują wnętrza ogromnych drzew zwanych aikaya, których pnie są okrągłe i puste w środku, mających wewnętrzną średnicę na tyle dużą, że dorosły osobnik może się w nich wygodnie położyć. W pogodne dni ich gałęzie rozchylają się na wszystkie strony, a gdy pada deszcz, unoszą się i prostują, tworząc parasol z liści.

Ci, którzy przybywają na Chichi Raga po raz pierwszy, nie mogą się nadziwić, jak na takiej planecie mogła rozwinąć się cywilizacja, ponieważ według nich w miejscu, gdzie brak zagrożeń i rywalizacji, życie może z powodzeniem przetrwać bez inteligencji. Jednakże istnieje tu cywilizacja – i to cywilizacja piękna, żywotna i twórcza.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W pierwszej chwili wielu przybyszów pragnie zamieszkać tu na starość i w spokoju cieszyć się jesienią życia. Większość z nich sądzi, że najtrudniej byłoby się przyzwy- czaić do tutejszej diety. Niecierpliwie, lecz ostrożnie próbują miejscowych owoców. Jednak kiedy pomieszkają tu jakiś czas i nacieszą się obfitymi ucztami w gronie tubylców, ze zdziwieniem stwierdzają, że choć uwielbiają lokalną żywność i kwiaty, to nie mogą wytrzymać tutejszego życia – dotyczy to zwłaszcza ludzi starszych.

Chichiragańczycy od urodzenia uczą się kłamać – w rzeczywistości jest to ich najważniejsze zajęcie. Przez całe życie nieustannie zmyślają, opowiadają niestworzone historie o tym, co się wydarzyło, i o tym, co się nie wydarzyło, spisują je, malują, wyśpiewują, ale nigdy ich nie zapamiętują. Nie obchodzi ich, czy opowieść odpowiada faktom, tylko czy jest zajmująca. Jeśli zapytasz ich o historię Chichi Raga, przedstawią ci setki różnych wersji, lecz nigdy nie zaprzeczą opowieściom innych, ponieważ nieustannie są zajęci zaprzeczaniem samym sobie.

Na Chichi Raga wszyscy zawsze mówią: „dobrze, zrobię to”, ale nigdy nie robią nic. Nikt nie traktuje ich zapewnień poważnie, a obietnice tego rodzaju po prostu ubarwiają życie. Tylko w wyjątkowych przypadkach Chichiragańczycy robią coś tak, jak obiecali, ale tylko wtedy, gdy są ku temu ważne powody. Kiedy dwie osoby stawią się na umówione spotkanie, przeważnie łączą się w parę i postanawiają zamieszkać razem. Oczywiście takie wypadki są bardzo rzadkie, więc większość z nich spędza całe życie w samotności.

Chichiragańczycy bynajmniej nie uważają, że jest w tym coś złego – przeciwnie, gdy słyszą o problemach z przeludnieniem na innych planetach, utwierdzają się w przekonaniu, że to właśnie oni poznali sekret dobrego życia.
Na Chichi Raga rozwinęła się wspaniała literatura, sztuka i historiografia, a planeta stała się słynnym ośrodkiem cywilizacji. Wielu obcych przybywa tu zwabionych jej sławą, z nadzieją usłyszenia rodzinnych opowieści snutych przez tubylców pośród traw, w cieniu rodzimych drzew.

Dawniej niektórzy wątpili, by na takiej planecie wykształciło się stabilne społeczeństwo, wyobrażali sobie Chichi Raga jako pogrążony w chaosie kraj, pozbawiony jakiegokolwiek rządu czy handlu. Mylili się jednak, bo na Chichi Raga kwitnie kultura polityczna, eksport owoców odbywa się nieprzerwanie od stuleci, a zwyczaj kłamania nigdy nie stanowił przeszkody w rozwoju – przeciwnie, nawet mu sprzyjał. Jedyne, czego brakuje na Chichi Raga, to nauka. Każdy tutejszy światły umysł zna jakieś sekrety wszechświata, ale nigdy nie udaje się tych fragmentów poskładać w całość.

Pimaqi

Innym miejscem, w którego historii nie sposób się połapać, jest Pimaqi. Różne wersje minionych wydarzeń, które można usłyszeć w tutejszych muzeach, barach i hotelach, mogą wprawić w zakłopotanie, bo poważny i świadczący o zaangażowaniu wyraz twarzy każdego opowiadającego sprawia, że chcąc nie chcąc, zaczyna się mu wierzyć. Tymczasem tych historii nie da się ze sobą pogodzić.

Krajobraz Pimaqi to już legenda. Mówiąc ściśle, nie jest to planeta kulista. Północna półkula Pimaqi wypiętrza się na znacznie większą wysokość niż południowa, a wzdłuż równika biegnie niemal pionowy klif dzielący planetę na dwa całkiem odrębne światy, tak jakby miała ona głowę przykrytą czapą śniegu, a stopy zanurzone w oceanie. Na tym pozornie ciągnącym się w nieskończoność klifie zbudowano miasto. Od morza po horyzont widać niewielkie zagłębienia domów oraz doskonałe drogi wiodące w górę i w dół, a wszystko przypomina skąpany w świetle gigantyczny fresk.

Nikt tak naprawdę nie wie, jak to państwo powstało. Obecni mieszkańcy opowiadają różne fantazyjne historie. Każda z nich jest bardzo poruszająca. Jedne są krwawe, drugie – tragiczne i ponure, a jeszcze inne mówią o dramatycznej miłości. Ich charakter w dużym stopniu zależy od wieku i płci opowiadającego. Nikt nie jest w stanie przedstawić wersji przekonującej dla wszystkich. I tak Pimaqi trwa w przekazywanych z ust do ust opowieściach, dzięki którym staje się coraz bardziej tajemnicza i pociągająca.

Wielu przybyszów, zafascynowanych niezwykłym krajobrazem i opowieściami, postanawia zostać tutaj na stałe. To bardzo otwarta i gościnna planeta, a przyjezdni z łatwością się dostosowują i zaczynają wieść na niej spokojne życie. Osiedlają się, budują własne domy na klifie i opowiadają zasłyszane historie kolejnym przybyszom. Zadowoleni, stopniowo stają się nowymi gospodarzami tego miejsca.

Żyją w upojeniu, aż pewnego dnia odkrywają prawdę o planecie w sobie samych. Nagle pojmują, że Pimaqi w niezliczonych wskazówkach już dawno ujawniła przed nimi swoje prawdziwe oblicze: w rzeczywistości wszyscy na tej planecie są przybyszami, nie ma tu prawdziwych gospodarzy i ich następców.
Tak, Pimaqi była niegdyś planetą o wspaniałej historii, ale z niewiadomych przyczyn została opuszczona. Jej pierwotni mieszkańcy porzucili swoje domostwa, pozostawiając opustoszałe miasto, które zadziwia trafiających tu przypadkiem międzyplanetarnych wędrowców. Pozostawili po sobie jedynie niezrozumiałe strzępy słów, jak ziarna zasiane w szczelinach murów, pozwalając im zakiełkować w umysłach późniejszych przybyszów i wydać owoce w postaci najbardziej fantastycznych wyobrażeń o przeszłości planety.

Nikt nie wie, kto odkrył tę krainę. Historia przybyszów, przekazywana z pokolenia na pokolenie, również powoli odchodziła w zapomnienie. Wszyscy, którzy się tu osiedlili, żywią nadzieję, że to oni są prawdziwymi Pimaqijczykami. Stoją na straży planety, z determinacją odgrywają rolę serdecznych gospodarzy, aż w końcu nabierają przekonania, że właśnie tutaj jest ich odwieczna ojczyzna.

Tajemnicy Pimaqi nie udaje się rozwikłać prawie nikomu poza garstką najbardziej wytrwałych obieżyświatów, którzy dotarli do najdalszych zakątków wszechświata. Od razu wyczuwają oni, że miejscowi trochę zbyt często nazywają siebie „prawdziwymi Pimaqijczykami” – o czymś takim zwykle łatwo zapomina się na planetach, gdzie dominują rdzenni mieszkańcy.

Nggiwo

Poza Pimaqi w całym morzu gwiazd chyba tylko na Nggiwo można zobaczyć tyle istot przybyłych z różnych miejsc z ich własnymi, odmiennymi obyczajami i kulturą, które na tej małej planecie zderzają się, przenikają i ścierają, iskrząc między sobą.

Nggiwo jest planetą ani dużą, ani małą, o łagodnym klimacie, z ciepłymi i wilgotnymi porami roku. Pokrywają ją rozległe równiny, nie ma tu zbyt wielu gór, a ląd o lekko pofalowanej powierzchni tworzy łagodnie zakrzywioną linię w miejscu, gdzie ziemia styka się z niebem. Jest tu wszystko, co znajduje się na przeciętnych planetach, ale nic ponadto. Żyzne gleby, bogate złoża minerałów, różnorodna flora i fauna, a także otoczone krzewami okrągłe place, na których przybysze lubią śpiewać i tańczyć. Ale poza tym nie ma tu nic ciekawego.

Mieszkańcy Nggiwo są tacy jak ich planeta: zwyczajni i przeciętni. Należą do bardzo rozpowszechnionej rodziny ssaków, są drobnej budowy, prości i dobrzy z natury, łatwo ich zadowolić. Ich struktura społeczna jest bardzo luźna, ale żyją ze sobą w harmonii.

Jeśli coś ich wyróżnia, to chyba właśnie pogodne usposobienie. Bardzo rzadko się kłócą – czy to między sobą, czy z gośćmi przybyłymi z innych planet. Są doskonałymi słuchaczami: zarówno dorośli, jak i dzieci, słuchając kogoś, zawsze szeroko otwierają oczy i raz po raz kiwają głowami, a ich twarze rozpromieniają się, jakby nagle doznawali olśnienia.

Najsprytniejsi poszukiwacze przygód we wszechświecie dostrzegli potencjał kryjący się w łagodnym charakterze lokalnych mieszkańców i postanowili go wykorzystać. Bo i któż nie chciałby władać taką krainą? Bogate zasoby naturalne, dogodne do życia warunki i, co najważniejsze, znakomite położenie na skrzyżowaniu licznych szlaków komunikacyjnych.

Zjechali się pedagodzy, misjonarze, mówcy polityczni, a nawet rewolucjoniści i dziennikarze. Roztaczali przed mieszkańcami Nggiwo takie czy inne wizje raju, przedstawiali wzniosłe idee, a mieszkańcy Nggiwo wzdychali z zachwytem, przyjmując coraz to nowe poglądy. Co więcej, niektóre planety przysyłały swoich „gubernatorów”, którzy w majestacie obejmowali władzę na Nggiwo, a miejscowa ludność nie tylko się nie buntowała, lecz w ogóle nie miała na ten temat żadnego zdania.

Ale kiedy mijało pierwsze poczucie triumfu, goście z innych planet doznawali rozczarowania, które z czasem się pogłębiało. Mieszkańcy Nggiwo nigdy bowiem nie ulegli agitacji żadnej ze stron. Nawet jeśli zasadniczo zgadzali się z nowymi doktrynami, nie próbowali według nich postępować. Zachwycając się bez końca koncepcjami sprawiedliwego ustroju społecznego, puszczali mimo uszu wszystkie zasady ustanawiane przez przybyłych z daleka prawodawców.

Zadufani w sobie kolonizatorzy byli bezradni wobec takiej postawy. Odkrywali, że ta niezgodność czynów z deklaracjami nie jest bynajmniej przebiegłą taktyką, lecz po prostu życiowym nawykiem. Proszeni o wyjaśnienia mieszkańcy Nggiwo odpowiadali skonsternowani: „Tak, to, co mówicie, jest słuszne, ale rzeczy słusznych jest na świecie tak wiele. Cóż więc z tego, że macie słuszność?”.

Niektóre planety, nie mogąc tego znieść, próbowały podporządkować sobie Nggiwo siłą, ale wtedy natychmiast interweniowały inne planety. Dzięki utrzymującej się delikatnej równowadze sił wszystkie potencjalne konflikty były rozwiązywane poza atmosferą Nggiwo.

W ten sposób Nggiwo stało się miejscem zgromadzeń przybyszów, a równocześnie pozostało jedną z tych planet, na których najlepiej zachowała się pierwotna kultura.

* * *

– Podobają ci się te opowieści?
– Tak, ale nie do końca. Dlaczego na każdej planecie jest tylu przybyszów? To mi trochę przeszkadza, bo przypomina ogród zoologiczny.
– Hm, masz rację, mnie też się to nie podoba. W ten sposób pierwotny charakter każdej planety zawsze się po trochu zaciera, jak odciski palców. Dobrze, pomówmy w takim razie o rdzennych mieszkańcach.

Amiyagi i Aihuowu

Opowiem ci o dwóch planetach, którymi rządzą rdzenni mieszkańcy. Są to Amiyagi i Aihuowu. Władają nimi dwie odmienne, inteligentne rasy, z których każda sądzi, że jest jedynym gospodarzem na swojej planecie.

Amiyagi krąży wokół dwóch gwiazd. Jedną z nich jest błękitny olbrzym, a drugą – biały karzeł. Obie mają podobną masę, ale całkiem różną objętość i emitują inne promieniowanie. Dlatego orbita, po której krąży Amiyagi, przypomina kształtem nieregularną tykwę. Planeta wykonuje podobny do walca taniec, poruszając się po paraboloidzie hiperbolicznej wyznaczonej przez pole grawitacyjne dwóch obracających się gwiazd.

Kiedy Amiyagi zbliża się do błękitnego olbrzyma, na planecie rozpoczyna się długie lato. Gdy przemieszcza się w kierunku białego karła, wkracza w okres równie długiej zimy. Latem wszelka roślinność obficie się pleni i rozrasta, szaleńczo puszczając pędy, zimą większość gatunków zapada zaś w głęboki sen i tylko nieliczne nieśmiało zakwitają na pustej ziemi.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Latem i zimą na planecie dominują odmienne rodzaje istot. Jedne z nich tańczą w bujnych dżunglach lata, drugie – samotnie przemierzają jałowe pustkowia zimy. Letni Amiyagijczycy mieszkają w domach splecionych z pnączy. Z nastaniem chłodów ich gałęzie i liście obumierają, a schronienia znikają bez śladu. Zimowi Amiyagijczycy zamieszkują jaskinie we wnętrzu potężnych skał. Gdy nadchodzi ocieplenie, wejścia do jaskiń zarastają gęstniejące z każdym dniem trawy i paprocie.

Kiedy letni Amiyagijczycy szykują się do zimowego snu, wydzielają ochronną ciecz i skrywają się pod ziemią. Ciecz ta sprawia, że maleńkie owady zwane wususu wchodzą w okres rui i mnożą się obficie, co z kolei stymuluje wzrost odpornych na zimno roślin alodong. Owe niepozorne roślinki inicjują długi i powolny proces budzenia zimowych Amiyagijczyków. 

Kiedy zima ma się ku końcowi, zimowi Amiyagijczycy kończą sezonową wędrówkę i wydają na świat potomstwo. Te nowo narodzone istoty, osłonięte ochronnymi błonami, rozwijają się w głębi ziemi. Reakcje jonowe zachodzące w procesie ich wzrostu zmieniają skład i odczyn pH gleby, co z kolei pobudza do kwitnienia pewne gatunki roślin, zwiastując nadejście lata i czas panowania letnich Amiyagijczyków.

W ten sposób oba inteligentne gatunki zamieszkujące Amiyagi nie wiedzą nawzajem o sobie. Nie mają pojęcia, że ich cywilizacja jest zależna od innej, a obie przypominają awers i rewers jednej monety. Jedni i drudzy mają wiele przepięknych dzieł literackich sławiących boską mądrość, która obdarza ich nowym życiem, gdy budzą się z uśpienia, ale nigdy nie odkryli, że są nie tylko dziećmi powołanymi do istnienia przez bóstwa, lecz także samymi bóstwami.

Z kolei na Aihuowu sytuacja jest zupełnie inna. Planetę tę dzielą ze sobą dwie inteligentne rasy i cywilizacje, które doskonale zdają sobie sprawę ze swojego istnienia, lecz nie mają pojęcia, że ci drudzy są tacy sami jak oni, to znaczy zdolni do uczuć, logicznego myślenia i moralnego osądu.

Powód jest bardzo prosty: oba gatunki funkcjonują w zupełnie innych skalach czasu.

Aihuowu to planeta o osobliwym ruchu. Jej oś obrotu jest ustawiona pod bardzo niewielkim kątem do płaszczyzny orbity, a sama oś obrotu także powoli się obraca. Dlatego powierzchnia planety jest podzielona na cztery strefy: w pasie równikowym pory dnia i nocy odpowiadają obrotowi Aihuowu wokół własnej osi, natomiast obszary podbiegunowe mają własne okresy ciemności i jasności następujące zgodnie z prędkością, z jaką obraca się oś planety. Różnica w długości doby w różnych częściach planety jest kilkusetkrotna, dlatego istoty, które żyją w jednej strefie, doświadczają czasu kilkaset razy wolniej lub szybciej niż te, które zamieszkują inne strefy.

W oczach mieszkańców strefy równikowej dnie i noce na obszarach polarnych jawią się jako mistycznie długie, natomiast w odczuciu mieszkańców stref biegunowych pory ciemności i jasności w rejonie równika zmieniają się w mgnieniu oka, co wydaje im się bardzo ciekawym zjawiskiem. Równikowi Aihuowuńczycy są drobni i ruchliwi, żyją w gromadach liczących kilkaset tysięcy osobników, natomiast Aihuowuńczycy biegunowi mają metabolizm dostosowany do swojego cyklu dobowego i budowę ciała dopasowaną do ich skali czasowej.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Niekiedy równikowi Aihuowuńczycy wyruszają na wyprawy w rejony polarne. Zawsze się wtedy gubią w przypominającym labirynt gąszczu ogromnych drzew, a przypadkiem napotkane domy biorą za niezdobyte klify. Gdy z kolei polarni Aihuowuńczycy zapuszczają się w okolice równika, często nie zauważają tego, co drobne, i nieświadomie demolują siedliska maleńkich mieszkańców w tym regionie. Jak w dawnych baśniach o krainach liliputów i olbrzymów żyją razem na jednej planecie, ale w zupełnie różnych światach.
Czasami równikowi Aihuowuńczycy zastanawiają się, czy owe wielkie istoty podbiegunowe są inteligentne. W głębi duszy jednak uważają, że gdyby nawet ten gatunek – tak powolny, że wykonanie najdrobniejszego ruchu zajmuje jego przedstawicielom setki lat – miał wykształconą świadomość, byłaby ona bardzo prymitywna i ociężała. Podbiegunowi Aihuowuńczycy również czasem żywią podobne podejrzenia wobec mieszkańców strefy równikowej. Potem jednak wzdychają i potrząsają głowami, dochodząc do wniosku, że tak efemeryczne żyjątka nie miałyby czasu żyć świadomie i stworzyć cywilizacji.

W ten sposób oba inteligentne gatunki na Aihuowu jednakowo doświadczają w życiu nauki, pracy, porywów miłości i nienawiści. Ich historie rozgrywają się równolegle w różnych skalach czasu i stanowią swoje wzajemne odbicie. Ale mieszkańcy nic o sobie nie wiedzą. Nie są świadomi różnic czasowych i mierzą wszechświat własną miarą.

* * *

– Zaczekaj – przerywasz mi nagle. – Jak możesz znać jednocześnie wszystkie te cywilizacje? Kiedy byłeś na Amiyagi? I której skali czasu doświadczyłeś na Aihuowu?
– Oczywiście, że je znam. I ty też byś znała, gdybyś była na moim miejscu. To jest właśnie różnica między przybyszem a mieszkańcem, na tym właśnie polega podróż.
– Na tym polega podróż? I dlatego właśnie trzeba podróżować?
– I tak, i nie. Chcesz poznać sens podróży? W takim razie opowiem ci o planecie związanej z podróżowaniem.

Lunaqi

Mieszkańcy Lunaqi potrafią budować najpiękniejsze samochody, łodzie, statki powietrzne i katapulty w całym wszechświecie. Ich kunszt i stopień skomplikowania przerastają najśmielsze oczekiwania gości z innych planet. Maszyny te znacznie przewyższają poziomem technologicznym wszystkie inne wytwory tej cywilizacji.

Osoby obdarzone intuicją bez trudu mogą odgadnąć, że podróże mają dla Lunaqijczyków wielkie znaczenie. Nie domyślają się jednak, że przyczyna jest głębsza. Nie są w stanie wyobrazić sobie, dlaczego te inteligentne istoty poświęcają wszystkie swoje siły na podróże i przygotowania do nich, zamiast angażować się w jakieś bardziej produktywne działania. Tylko ci, którzy dokładnie poznali cykl życiowy Lunaqijczyków, mogą w pewnym stopniu zrozumieć tę ich niepojętą potrzebę.

Na Lunaqi znajduje się ogromna niecka, w której nagromadzenie tlenu jest większe niż w innych miejscach. Gleba jest tam żyzna i wilgotna, małe wodospady wpadają do krystalicznie czystego jeziora, kwiaty kwitną przez cały rok, a drzewa owocowe o okrągłych koronach rosną wokół miękkich traw, usłanych grzybami we wszystkich kolorach tęczy. Każdy mieszkaniec Lunaqi rodzi się w owej niecce i spędza w niej beztroskie lata dzieciństwa. Nie wie jednak, jak przyszedł na świat. W chwili, kiedy otwiera oczy, niecka staje się całym jego życiem.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Ale przychodzi czas, że niektórzy pragną rozwiązać zagadkę istnienia lub odnaleźć siedzibę bogów. Zaczynają wtedy rosnąć i rosną, aż są na tyle wysocy, że mogą wspiąć się na wielkie głazy na łagodnych zboczach niecki. Wchodzą w gęsty, przypominający labirynt las i wspinając się po zboczu, wydostają się na zewnątrz. Nie znają dokładnie swojego wieku, ponieważ każdy z nich zaczyna rosnąć w innym momencie.

Wydostawszy się z niecki, idą dalej i dalej przed siebie, ale niczego nie znajdują. Napotykają wielu innych, którzy opuścili nieckę przed nimi, a którzy wciąż szukają, wciąż wędrują, nie mogąc rozwikłać zagadki istnienia. Dlatego życie Lunaqijczyków jest wieczną migracją. Przemieszczają się z miejsca na miejsce, bez chwili spoczynku. Budują statki, samochody i samoloty, chcąc przyspieszyć podróż, poznać każdy fragment planety i dotrzeć aż na skraj świata.

Czasem, zupełnie przypadkiem, niektórzy z nich dochodzą odludną ścieżką w górskie pustkowie, gdzie rozkwitają przedziwne, srebrzyste kwiaty rozsiewające odurzającą woń. Ten zapach wprawia Lunaqijczyków w oszołomienie i rozbudza w nich nieznane dotąd uczucia. Zaczynają się sobą interesować, obdarzają się pieszczotami, łączą w pary i nawzajem się sobie ofiarowują. A później, nad brzegiem strumienia, wydają na świat dzieci, które prąd niesie do niecki pod wodospadami. Oni sami zaś umierają parami i pogrążają się w błotnistej ziemi.

I tak oto ten prosty cykl okazuje się całym sensem podróży i życia Lunaqijczyków.

Yanyanni

Skoro już mowa o dorastaniu, mogę ci opowiedzieć jeszcze kilka krótkich historii z nim związanych. Pierwsza jest o Yanyanni.

Wiek mieszkańców Yanyanni można ocenić już na pierwszy rzut oka, bo nieustannie rosną, stając się z każdą wiosną wyżsi – jak drzewa, którym co roku przyrastają nowe słoje. Dorosły osobnik jest kilka razy wyższy niż dziecko, a różnica wzrostu między młodzieńcem a starcem może wynosić nawet kilkadziesiąt centymetrów. Najstarszy przerasta wszystkich o głowę i stoi samotnie ponad tłumem.

Dlatego na Yanyanni praktycznie niemożliwe są przyjaźnie między osobami, które dzieli duża różnica wieku. Już sama rozmowa z kimś znacznie starszym lub młodszym jest męcząca, bo kiedy trwa dłużej, nie sposób uniknąć bólu ramion i szyi od ciągłego zadzierania lub pochylania głowy. Poza tym Yanyannijczycy w odmiennym wieku często nie mają wspólnych tematów – ich domy są różnej wysokości, w sklepach kupują towary z innych półek, jedni sięgają wzrokiem tylko do pasa drugich i żaden nie widzi wyrazu twarzy swojego rozmówcy.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Yanyannijczycy nie mogą jednak rosnąć w nieskończoność. Pewnego dnia budzą się i stwierdzają, że ich wzrost się nie zmienił. Jeśli taki stan trwa kilka dni, wówczas wiedzą, że wkrótce umrą. Nie martwi ich to zbytnio, ponieważ w rzeczywistości rośnięcie jest bardzo wyczerpujące. Wielu się męczy i szuka pretekstu, by przestać. Umieranie jest długim i powolnym procesem, ale jak długim dokładnie, nie wiadomo, ponieważ nikt nigdy nie prowadził tego rodzaju obliczeń. Dla uproszczenia za swój ostateczny wiek przyjmują ten, który osiągnęli w dniu, kiedy przestali rosnąć. Według nich miarą czasu jest zmiana. Kiedy więc przestają rosnąć, zatrzymuje się również czas.

Najwyższy dom na Yanyanni został zbudowany ponad wiek temu. Żył tam wtedy pewien wyjątkowo długowieczny starzec. W miarę upływu lat rósł, aż sięgnął głową do sufitu najwyższego w tamtych czasach budynku. Wtedy pobratymcy zbudowali specjalnie dla niego jednoosobową wieżę, której podstawa miała powierzchnię niewielkiego parku. Po jego śmierci nikt już nie dożył tak sędziwego wieku, więc ową wieżę podzielono na dwa poziomy i przekształcono w państwowe muzeum. 

Podobno ów starzec pozostawił na parapecie każdego okna dziennik, w którym prowadził zapiski z codziennego życia w czasach, kiedy był wzrostu odpowiadającego wysokości danego okna. Potomni wspinali się na drabiny, aby sięgnąć po dzienniki i je przeczytać, ale wskutek różnych wydarzeń wszystkie one się pogubiły. 

Teraz zwiedzający zatrzymują się przy pustych oknach i snują domysły, jak się mył i co jadł na co dzień starzec, który jednym krokiem mógł pokonać rzekę.

Tisu Ati i Lokikawuwu

Tisu Ati i Lokikawuwu to kolejna para przeciwieństw. Te dwie niewielkie planety, oddalone od siebie o sto tysięcy lat świetlnych, są jak dwa przeciwstawne bieguny, które stanowią swoje zaprzeczenie, a jednocześnie wzajemne odbicie.
Tisuatijczycy mają ciała mniejsze od mieszkańców wielu innych planet, niezwykle miękką skórę i mogą szybko zmieniać swój fizyczny kształt. Na tej iście lamarkiańskiej planecie proces ekspresji genów został doprowadzony do skrajności, a czas ewolucji skrócił się do życia pojedynczego osobnika.

Mieszkańcy Tisu Ati potrafią zmieniać postać zgodnie z własną wolą. U tych, którzy uprawiają wspinaczkę górską, ramiona i ręce coraz bardziej się wyciągają i osiągają długość przekraczającą ich wzrost. Z kolei operatorzy maszyn mogą wykształcić pięć albo sześć ramion, tak że jedna osoba jest w stanie jednocześnie obsługiwać kilka przycisków otwierających i zamykających różne zawory. Różnice w wyglądzie napotkanych na ulicy osób są olbrzymie: wszędzie można zobaczyć ogromne, zajmujące pół twarzy usta, smukłe jak nitka makaronu talie, gnące się na wietrze, czy pękate kule, które pokrywa warstwa rogowego pancerza przypominającego zbroję. Przez całe życie zmieniają swoją postać i nikt nie może rozpoznać rodziców po wyglądzie potomstwa. Nawet rodzice, jeśli nie widzą swoich dzieci wystarczająco długo, mają trudności z wyłowieniem ich z tłumu.

Mimo to określenie „zgodnie z własną wolą” nie jest precyzyjne, bo nie każdy Tisuatijczyk może przybrać taką postać, jaką zechce. Przeważnie sami nie mają jasności co do swoich pragnień. Tylko przypadkiem, kiedy robią krok lub zderzają się z czymś, zauważają, że ich nogi wydłużyły się o trzydzieści procent albo na plecach wyrósł im rząd małych kolców. W ten sposób w ciągu kilku lat wykształcają długie nogi, które pozwalają im pokonać dwa piętra jednym krokiem, lub zmieniają się w porośniętego twardymi, ostrymi kolcami wojownika.

Dlatego Tisuatijczycy są w większości znacznie bardziej ostrożni niż mieszkańcy innych planet. Bardzo uważają na to, co mówią i jak postępują, obawiając się, że jeśli nieopatrznie przed snem zrobią jakąś minę, następnego dnia obudzą się ze straszliwym grymasem, którego nie da się już usunąć.

Na ulicach Tisu Ati łatwo odgadnąć zawód i sposób życia każdej osoby, co prawdopodobnie jest jedyną cechą wspólną Tisu Ati i Lokikawuwu.

Mieszkańcy Lokikawuwu również dzielą się na wiele grup pod względem wyglądu: są tu biegacze, śpiewacy, odlewnicy, myśliciele i jeszcze wiele innych typów. Można ich bez trudu rozróżnić po muskulaturze, budowie ciała, wymiarach i rysach twarzy, podobnie jak na Tisu Ati.

Jednak na Lokikawuwu droga życiowa jest dokładnym przeciwieństwem Tisu Ati. To planeta darwinowska, która przeczy zasadzie rozwijania narządów używanych i pozbywania się nieużywanych. Na Lokikawuwu prawdopodobieństwo mutacji genetycznych jest bardzo małe, zmiany zachodzą powoli, losowo i zgodnie z zasadą doboru naturalnego. Jednakże ze względu na szczególny, bezpłciowy sposób rozmnażania mutacje komórek somatycznych mieszkańców Lokikawuwu mogą być w sposób ciągły przekazywane przez dziedziczenie. Owe komórki somatyczne przenoszą cechy adaptatywne bez najmniejszego uszczerbku z pokolenia na pokolenie. W ten sposób zmiany genetyczne rodziców są nieprzerwanie dziedziczone przez ich potomstwo.

Dlatego syn kowala rodzi się silniejszy od innych, a córka zegar- mistrza ma od urodzenia ponadprzeciętnie ostry wzrok i zręczne palce. Te różnice, nawarstwiające się przez tysiące lat, z czasem doprowadziły do specjacji. Każda grupa zawodowa wyewoluowała w odrębny gatunek, a kiedy jakieś zawody zanikają, przystosowane do ich wykonywania gatunki żyją i nadal się rozwijają.

Te wszystkie inteligentne gatunki łączy jedynie język. Tylko wspólne mowa i pismo oraz taka sama liczba chromosomów pozwalają im uznawać się wzajemnie za istoty o tożsamym pochodzeniu. Poza tym nie mają żadnych łączących je cech. Nikt nie zazdrości nikomu pracy, tak jak małpa nie mogłaby niczego zazdrościć dinozaurowi. Jak powiada przysłowie: „Ptaki mają niebo, a ryby morze”. Mieszkańcy mijają się więc wzajemnie, patrzą na siebie, ale siebie nie widzą.

Mieszkańcy Tisu Ati ewoluują miliony razy, ale nie znają prawdziwej ewolucji. Niezależnie od tego, jak bardzo się zmieniają, ich zarodki zawsze mają ten sam pierwotny kształt. Z mieszkańcami Lokikawuwu jest odwrotnie: żadna jednostka nie odczuwa postępów ewolucji, ale z perspektywy wieczności tworzą nieskończone, rozwidlające się łańcuchy.

* * *

– Kłamiesz – mówisz, wydymając wargi. – Jak w jednym wszechświecie mogą jednocześnie rządzić dwie dokładnie przeciwstawne reguły?
– A czemuż by nie, moja słodka księżniczko? Nie ma rzeczy niemożliwych. Kiedy kolejne, same w sobie nic nieznaczące kroczki połączą się w ciąg, mogą utworzyć regułę. Kto wie, czy twój uśmiech lub zmarszczenie brwi w przyszłości nie doprowadzi do dwóch różnych rezultatów, do powstania dwóch różnych reguł, ale jak ty – ta z chwili teraźniejszej – możesz o tym wiedzieć?
– A więc to tak? – pytasz z namysłem, przechylając głowę, i milkniesz na dłużej.

Patrzę na ciebie, uśmiechając się łagodnie. Huśtawka, na której siedzisz, kołysze się lekko, a wzbudzane przez nią powietrze porusza w przód i w tył kosmykami twoich włosów przy uszach. Tak naprawdę tajemnica tkwi w sposobie rozmnażania, ale tego rodzaju odpowiedź byłaby zbyt sucha i nieciekawa. Nie chcę w taki sposób o tym mówić.

– Wiesz co? Tak naprawdę nie jest ważne to, czy mówię prawdę, ale czy mi wierzysz. Od początku do końca biegiem opowieści kieruje nie język, lecz ucho.

Cinkato

Język i ucho odgrywają fundamentalną rolę na Cinkato. Dla mieszkańców tej planety rozmowa nie jest sposobem spędzania czasu, lecz życiową koniecznością.

Na Cinkato nie ma nic szczególnego oprócz atmosfery – tak gęstej, że nawet światło nie jest w stanie jej przeniknąć, więc powierzchnia planety tonie w ciemnościach. Życie na Cinkato rodzi się w strumieniach gorącej i lepkiej substancji organicznej, czerpie energię z wrzącej lawy, rozwija się i mnoży ogrzewane ogniem buchającym nieustannie z wnętrza planety. Bulgocące kratery wulkaniczne są dla tamtejszych istot słońcem, siedzibą bogów, źródłem siły i mądrości. Na zewnątrz kraterów mogą one znaleźć odtwarzające się stale zapasy cukrów organicznych zwanych stajainą, które stanowią ich pożywienie i podstawę życia.

Mieszkańcy Cinkato nie są wyposażeni w żadne fotoreceptory ani nie mają oczu. Odnajdują się nawzajem za pomocą dźwięków – uszy służą im zarówno do słuchania, jak i do obserwacji. Oczywiście, mówiąc ściśle, wcale nie mają uszu, a wszystkie bodźce odbierają całą powierzchnią skóry. Górną połowę ich ciał pokrywają niewielkie, trapezoidalne membrany usiane tysiącami krótszych lub dłuższych strun, które rezonują z dźwiękami o różnych częstotliwościach.

Mózg mieszkańca Cinkato wychwytuje różnice w czasie między poszczególnymi dźwiękami, dzięki czemu potrafi zlokalizować ich źródło, określić odległość, w jakiej się ono znajduje, a nawet ustalić jego dokładny kształt.

Dlatego mieszkańcy Cinkato całymi dniami bez przerwy mówią i bez przerwy słuchają. Wydają dźwięki, by poczuć obecność innych i dać im odczuć własną obecność. Nie mogą zamilknąć – milczenie jest dla nich niebezpieczne i wywołuje panikę. Tylko bezustanne mówienie pozwala im upewnić się co do swojego położenia i utwierdzić w przekonaniu, że wciąż żyją. Starają się mówić jak najgłośniej, ponieważ w ten sposób wydają się sobie bardziej wyraźni i zauważalni dla innych.

Jeśli jakieś dziecko rodzi się z wadą strun głosowych, zwykle nie jest w stanie przeżyć. Wystarczy chwila nieuwagi, żeby zginęło stratowane przez jakiegoś wielkiego osobnika rozpychającego się na wszystkie strony, a inni nawet się nie zorientują, że takie dziecko kiedykolwiek istniało.

* * *

– To strasznie smutne. Dlaczego twoje historie są coraz krótsze i coraz smutniejsze?
– Smutne? Czy smutne są historie, które opowiadam, czy te, których słuchasz?
– A jaka to różnica?
– Bardzo duża. Byłem na pewnej planecie, której mieszkańcy potrafią wydawać dziesięć tysięcy dźwięków o różnych częstotliwościach, ale słyszą tylko niewielką część z nich. Wrażliwość ich uszu pozostaje daleko w tyle za możliwościami strun głosowych, więc słyszą znacznie mniej, niż mówią. Ale najciekawsze jest to, że każdy z nich odbiera trochę inny zakres częstotliwości. Wydaje im się, że słuchają tej samej piosenki, tymczasem tysiąc osób słyszy tysiąc różnych piosenek, tylko żadna o tym nie wie.
– Znowu mnie nabierasz. Gdzie niby jest takie miejsce? – zagryzasz wargi, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami. – Zaczynam wątpić, czy rzeczywiście byłeś na tych wszystkich planetach. A może zmyśliłeś to wszystko, żeby mnie zabawić?
– Moja droga księżniczko, począwszy od Odyseusza, każdy rycerz opowiada historie z dalekich krain, by zdobyć serce swojej ukochanej. Czy potrafisz odróżnić prawdziwe od fałszywych? Wędrowałem wśród tych planet jak Marco Polo po miastach Wschodu, jak Kubilaj-chan po swoim imperium – to wszystko zdarzyło się w jednym mgnieniu oka. Możesz powiedzieć, że naprawdę tam byłem albo że nigdy się stąd nie ruszyłem. Planety, o których opowiadam, są rozsypane w różnych zakątkach wszechświata, ale czasem gromadzą się w jednym miejscu, jakby od zawsze były razem.


Słysząc to, chichoczesz:
– Rozumiem, gromadzą się w twoich opowieściach, a teraz, kiedy mi je opowiedziałeś, zebrały się w mojej głowie, zgadza się?
Patrzę na twoją roześmianą twarz i wzdycham. Ten dźwięk jest tak cichy, że widząc mój uśmiech, niczego się nie domyślasz. Co mam powiedzieć, jak ci to wytłumaczyć? Opowieści nie są w stanie połączyć tego, co jest skazane na rozdzielenie.
– Tak – mówię cicho. – Siedzimy tu sobie przez całe popołudnie, opowiadając historie, i mamy nasz wspólny wszechświat. Ale to nie ja opowiedziałem ci te historie. Tego popołudnia oboje byliśmy jednocześnie opowiadaczami i słuchaczami.

Gingarin

Gingarin to ostatnia planeta, o której ci dziś opowiem. To bardzo krótka historia, opowiedzenie jej zajmie tylko chwilę.

Gingarińczycy różnią się wyglądem od mieszkańców innych planet, o których opowiedziałem. Mają ciała jak miękkie balony albo jak unoszące się w powietrzu meduzy, przezroczyste i o luźnej strukturze. Ich powierzchnia jest płynną lipidową membraną przypominającą błonę komórkową. Nie można jej ot tak przeniknąć, ale gdy dwie membrany się zetkną, mogą się połączyć, a później znowu rozdzielić.

Kiedy dwoje Gingarińczyków spotyka się przelotnie, części ich ciał na moment się przenikają, a materiał w ich wnętrzu ulega wymieszaniu. Kiedy zaś się rozłączają, zostaje na nowo rozdzielony. Dlatego Gingarińczycy nie przywiązują wielkiej wagi do własnego ciała, bo sami nie są w stanie dokładnie określić, jaka jego część w danym momencie pochodzi od przypadkowo napotkanych osób. Uważają, że jeśli tylko nadal pozostają sobą, to wymiana odrobiny substancji z innymi osobnikami nie stanowi problemu.

Nie wiedzą jednak, że w rzeczywistości zachowanie własnego „ja” to iluzja. W chwili połączenia dwie osoby przestają istnieć i zostają zastąpione przez jedną złożoną osobę, a kiedy znów się rozdzielają, powstają dwie nowe osoby. Te nowe osoby nie wiedzą o wszystkim, co się zdarzyło przed ich spotkaniem, ale uważają, że pozostały sobą i nic się nie zmieniło.

* * *

– Wiesz, po tym, jak opowiedziałem ci te wszystkie historie, a ty ich wysłuchałaś, „ja” to już nie jestem „ja”, a „ty” to już nie „ty”. Tego ciepłego popołudnia na chwilę połączyliśmy się w jedno i odtąd już zawsze każde z nas będzie nosiło w sobie cząstkę drugiego, nawet jeśli zapomnimy o tej rozmowie.
– Chcesz powiedzieć, że Gingarin to nasz własny świat?
– Nasz własny świat? O jakim świecie mówisz? Czy jakaś planeta kiedykolwiek do nas należała? Albo czy my należeliśmy kiedykolwiek do jakiejś planety?
Nie pytaj mnie o współrzędne tych planet. Te liczby to najstarsze maksymy wszechświata. Są powietrzem między twoimi palcami. Możesz wyciągnąć rękę, by je schwytać, ale gdy otworzysz dłoń, będzie pusta. Ty, ja i one spotkaliśmy się na chwilę w jednym miejscu i czasie, ale znów musimy się rozstać. W końcu jesteśmy tylko wędrowcami, którzy przemierzają czarny kosmos, śpiewając nie do końca zrozumiałe ballady, niczym więcej. A śpiew planet słychać w wietrze, wietrze z dalekiej ojczyzny.

 

 

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

 

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

 

Czytaj również:

Zimno
i
zdjęcie: Jacob Campbell/Unsplash
Opowieści

Zimno

H.P. Lovecraft

Pytacie mnie, czemu tak bardzo boję się zimna, czemu drżę bardziej niż inni, gdy wchodzę do zimnego pokoju?

Dlaczego sprawiam wrażenie chorego, bliskiego mdłości, gdy pod koniec jesieni wieczorny chłód bierze górę nad ciepłem południa?

Czytaj dalej