Niedziela w Stawanger
i
rysunek: Janusz Maria Brzeski, archiwum nr 82/1946 r.
Doznania

Niedziela w Stawanger

Leopold Tyrmand
Czyta się 12 minut

Rozdział I

w którym autor wyprowadza w pole niemieckie arbeitsamty i podejmuje nowy, niebezpieczny fach.

Na początku roku 44-go postanowiliśmy z Piotrusiem opuścić Niemcy. Znudziły nam się ciągłe alarmy lotnicze, bombardowane miasta, przymus otępiającej, niewolniczej pracy, w ogóle Niemcy. Piotruś był Holendrem i pochodził z przemiłego, wiatrakowatego, tulipanowego i mlecznego, jednym słowem, holenderskiego miasteczka Deventer. Poza tym był smukły i wysoki, miał ciemno-blond włosy, szaro-niebieskie oczy i był mi lojalnym, oddanym przyjacielem!

Postanowiliśmy stanowczo dostać się do Anglii. Najkrótsza droga na Wyspy Brytyjskie prowadziła wówczas przez jeden z nielicznych krajów neutralnych, przez Szwecję. Ponieważ rząd królestwa Szwecji nie zdradzał wyraźnych zamiarów oficjalnego zaproszenia nas na swe terytorium, zaś władze Rzeszy Niemieckiej nie przejawiały specjalnego entuzjazmu dla udzielenia nam wiz wjazdowych, udaliśmy się do Szczecina, aby pośrednio nad Bałtykiem zbadać możliwości ewentualnej podróży.

W Szczecinie, ściślej mówiąc, w barze „Mexico”, zawarliśmy cenną znajomość z pewnym fińskim palaczem okrętowym, który mimo mocno zalkoholizowanej atmosfery i sporej ilości pochłoniętej wody ognistej miał do nas przemowę, odznaczającą się klasyczną logiką i racjonalistyczną jasnością rozumowania:

— Żaden szwedzki kapitan nie weźmie was „na zielono” na pokład. Statki są zbyt dokładnie kontrolowane przez policję niemiecką przed wyjściem z portu, a nawet w czasie ładowania, aby mogło się udać podobne przedsięwzięcie, w razie nakrycia was kapitan idzie przed niemiecki sąd morski, a sami wiecie, co to dzisiaj oznacza. Jedynym wyjściem z sytuacji jest zaokrętowanie się na jakiś statek niemiecki, idący do Szwecji, schodzicie na ląd w pierwszym lepszym porcie, walicie prosto do angielskiego konsula, a tam już wszyscy mogą was… — zakończył w tym tonie swe wskazówki rodak Nurmiego.

— All right — powiedział Piotruś — da się zrobić. Od jutra szukamy statku.

Popatrzyłem na niego z nietajonym podziwem. O ile mi było wiadomo, poza tą samą przynależnością państwową nie miał on nic wspólnego z chwalebnymi tradycjami żeglarskimi holenderskich de Ruytersów i van Hornów. Z zawodu był absolwentem Wyższej Szkoły Handlowej i usiłował zrobić karierę w bankowości. Tego rodzaju przygotowanie profesjonalne nie dawało mu przecież prawa brania perspektywy pokładowej pracy tak optymistycznie. Ale ostatecznie! Westchnąłem, wspomniałem Jana z Kolna, Krzysztofa Arciszewskiego, Conrada i Mariusza Zaruskiego i oświadczyłem swobodnie:

— Jasna rzecz, do jutra jest wszystko ready, a jutro okrętujemy się na pierwszą, lepszą balię. Okazało się jednak, że nazajutrz dopiero wyłoniły się trudności. Nie żyjemy w czasach Francis Drake’a, czy kapitana Marryta. Minęły owe szczęśliwe epoki, gdy kandydat na wilka morskiego szedł do kapitana byle jakiego statku i nabazgrawszy trzy krzyżyki na podsuniętym mu kontrakcie, okrętował się jako chłopiec okrętowy, majtek, marynarz, kanonier, cieśla, siadał na bocianim gnieździe, zostawał piratem i na koniec tonął bogobojnie w wielkiej filiżance słonej wody. Nawiasem mówiąc, na chłopców okrętowych byliśmy nieco za starzy, lecz to było jeszcze nic w porównaniu ze skomplikowanym procesem przemieniania się we współczesnego marynarza.

Przede wszystkim należało mieć tak zwaną „książkę morską”, czyli dokument, uprawniający do wykonywania zawodu marynarza. Do posiadania podobnych wydawnictw nie byliśmy upoważnieni w żadnej mierze. Potem trzeba było mieć pozwolenie Urzędu Morskiego, zaświadczenie Urzędu Pracy, zgodę policji i opinię lekarską o zdolności do służby morskiej. Wreszcie jednak był to czwarty rok wojny, niemieckie frachtowce tonęły w owym czasie po pięć dziennie, ochotników na rejsy bałtyckie było coraz mniej, o załogi coraz trudniej. Gdy zastanawialiśmy się z Pietrkiem, idąc wolno wybrzeżem, skąd wydostać tę masę papierów, mignął nam przed oczyma szyldzik biura werbunkowego Urzędu Morskiego.

— Wchodzimy? — spytałem Piotra wzrokiem.

Przyjął nas krępy, barczysty, tatuowany na dłoniach urzędnik i spytał, czego sobie życzymy. Chcielibyśmy na morze. Czy jesteśmy marynarzami? Nie, ale właśnie mamy ochotę zostać. Czy pracowaliśmy kiedyś na morzu? Jeszcze nie, ale jesteśmy młodzi i nie tracimy nadziei wykonywania tego rodzaju pracy. Jakie są nasze stosunki z Urzędem Pracy?

— Uregulowane — odparł Piotruś wymijająco.

Zgadzało się to o tyle z prawdą, że Niemieckie Urzędy Pracy poszukiwały nas na przestrzeni całej Rzeszy za notoryczne wymigiwanie się od przyjęcia jakiejkolwiek roboty. Należeliśmy właśnie wtedy do pilnie tępionej kategorii dobrowolnych bezrobotnych. Lecz cóż, należało grać va banque.

Urzędnik popatrzył na nas podejrzliwie. Myślałem, że złapie za telefon, ale nie, wziął jakiś formularz, spytał nas o nazwiska i zaczął pisać.

— Jaką robotę możecie wykonywać na pokładzie — rzekł. — Jedynie jako trimmer (ładownik węgla w kotłowni), palacz, lub robotnik pokładowy. Sterować nie potraficie, nie możecie więc okrętować się jako marynarze.

— Jako robotnicy pokładowi — powiedziałem stanowczo. — Zawsze to na świeżym powietrzu.

— Zakosztujecie wy świeżego powietrza — ironizował gryzipiórek, kręcąc nosem. Coś mu się w tej całej aferze nie zgadzało. W końcu wypełnił formularze i podał nam dwa statki, leżące w Szczecinie, na których mieliśmy się meldować.

Obydwa parowce leżały w ósmym basenie węglowym i bynajmniej nie przypominały „Queen Mary”, „Normandie” ani jachtu „Potomar”. Można było wręcz rzec, że miały odrapaną farbę, zakopcone nadbudówki, czarne kominy i w ogóle były cholernie brudne. Poza tym, co nas najbardziej uderzyło, tętniły na pokładzie gorączkową pracą. Czerwcowe słońce lało strumieniami na zgięte, lśniące od potu grzbiety, windy pokładowe terkotały ogłuszająco. Zatrzymaliśmy się przed trapem prowadzącym na pokład.

— Okropny hałas — rzekł Piotruś.

— Rzeczywiście — przytaknąłem — nie lubię tego. Zawsze byłem zwolennikiem pracy w zbożnym skupieniu.

— Popatrz, tamci dwaj chcą wciągnąć tę ogromną beczkę — wskazał na dwóch robotników portowych o potwornie napiętych mięśniach i obrzmiałych karkach, hissujących sporą beczkę na bloku. — Tylko we dwójkę! Zdaje mi się, że dostaję morskiej choroby…

— Piotr — spojrzałem na niego surowo — chcesz zobaczyć oświetlone, niezaciemnione miasto?

— Chcę… — jęknął.

— Chcesz jeść ser holenderski?

— Chcę…

— Chcesz wprowadzić Wilhelminę z powrotem na utracony tron?

— Chcę koniecznie.

rysunek: Janusz Maria Brzeski, archiwum nr 82/1946 r.
rysunek: Janusz Maria Brzeski, archiwum nr 82/1946 r.

Za nami, z tyłu, ktoś strasznie brzydko klął po francusku. Głos ów zbliżał się powoli i wreszcie spoza stosu skrzyń wynurzył się przysadkowaty facet w pasiastych, biało-niebieskich spodniach, smokingowej marynarce i okrągłej czapce z daszkiem, jakie noszą niemieccy marynarze. Niepewnym krokiem kierował się w stronę trapu, koło którego staliśmy.

— Najmocniej pana przepraszam, monsieur — zwróciłem się wytworną francuzczyzną w stronę przybyłego. — Nie wie pan, przypadkiem, dokąd udaje się w podróż ten oto statek?

Ziomek Ludwika Świętego spojrzał na mnie podejrzliwie.

— Cholera go wie — odparł w stylu Rabelais. — Ale na pewno nie pojedzie beze mnie.

— Uważaj — rzekł Piotr — to może sam kapitan.

Spojrzałem na niego z politowaniem.

— Kapitan, nie kapitan — obraził się Francuz — ale kucharz. Bez kapitana jechać można, bez kucharza, nie!

— Dziwne więc, aby sam kucharz nie znał rejsu już w czasie ładowania.

— A może i znam. Co wy zresztą za jedni, czego chcecie?

Znałem dobrze typ Francuza w Niemczech. Tutaj nie należało bawić się w żadne kołowanie i owijanie w bawełnę. Widać było, że chłop był swój i może pomóc, gdy się z nim odpowiednio pomówi.

— Słuchaj, bracie — rzekłem.

— Jesteśmy dwaj zmęczeni Rzeszą cudzoziemcy i chcemy do Szwecji. Mamy skierowanie do pracy na tym pudle, lecz przed rozmową z kapitanem, wolałbym porozmawiać z tobą.

Francuz spojrzał na mnie bystro, bez śladu alkoholu w oczach. Zrozumiał.

— Nie — odparł. — ten statek nie idzie na Szwecję. Zresztą w Szczecinie nic nie znajdziecie. Stąd wszystko wali na Norwegię. Jedźcie koleją do Gdańska, a tam bon courage, bye, bye…

Złapał się za poręcz trapu i począł windować się na pokład. Po upływie czterdziestu ośmiu godzin wychodziliśmy z Urzędu Morskiego na Langegasse w Gdańsku. Piotruś miał w kieszeni przydział na frachtowiec „Helia”, ja — na statek węglowy „Charlotte Cords”. Asekurowaliśmy się na dwie strony.

Wieczorem wizyta w „Löwenbräu Café”, jednym z najpopularniejszych zakładów rozrywkowych na Neufahrwasser wprawiła nas w zachwyt. Nie to, aby wykwint owego lokalu, czy szampańska atmosfera w nim panująca, pozwoliły nam przeżyć czarujące chwile szaleństwa. „Löwenbräu Café” było raczej ponurą budą, o zalanych cienkim piwskiem stołach, odrapanych ścianach i suchotniczym akordeoniście do picia należało przynieść coś niecoś w kieszeni, obecne tam bajadery przedstawiały wojenne i kartkowe wydanie swego gatunku, ale spotkaliśmy za to naszych przyszłych kolegów z pokładów „Helli” i „Charlotte Cords”. Na domiar powodzenia panowie ci opowiadali nam wzruszająco, w otwartości swego zapitego stanu, że „Hella” idzie z cementem do Göteborgu, zaś „Charlotte Cords” ładuje węgiel na rejs do Lulea. Więcej nam nie było trzeba. Krótka narada wojenna uchwaliła, że pojedziemy oddzielnie, każdy na swoją rękę dostanie się do Sztokholmu, a tam już odnajdziemy się wzajemnie.

Nazajutrz meldowaliśmy się u kapitanów, potem, ponieważ „Charlotte Cords” szła tego samego dnia na morze. Piotruś odprowadził mnie na pokład.

Węglowiec leżał w ujściu Wisły, w porcie węglowym. Pośród potężnych hałd węgla, w jazgocie kranów i dźwigów, na żelaznym pokładzie śródokręcia, żegnałem się z Piotrusiem. Ucałowaliśmy się jak bracia i muszę przyznać, że coś mnie w gardle łaskotało, bowiem kochałem go mocno i wiele przeżyliśmy razem. Pietrkowi także było jakoś niewyraźnie w oczach, a blond czupryna wiała mu smętnie na bałtyckim wietrze.

W chwilę potem meldowałem się u mego kapitana. Captain siedział w salonie (pożal się Boże, co za „salon”), jak mnie poinformował jakiś obdartus, podający się za stewarda i zajęty był właśnie likwidowaniem obiadu. Zapukałem. Wszedłem.

— Jestem przydzielony na pański statek, captain.

Wszechmocny zmierzył mnie od stóp do głów, nie przerywając żucia. Należy tu wyjaśnić, że pojęcie o przeciętnym marynarzu było nieco oddalone od mego wyglądu. Nosiłem akurat wtedy długą, szarą marynarkę „swing” i krawat, kupiony u „Byrona” na Champs Elysees. Aby więc uprzedzić jakiekolwiek nieporozumienie, rzekłem szybko:

— Mam skierowanie, jako pokładowa siła robocza. Na morzu jeszcze nie pracowałem, lecz niech pan się nie boi, dam sobie radę.

— Ja się nie boję, — padło z jamy ustnej, wypchanej makaronem — ale ty możesz się bać. Manatki zaraz na pokład, po południu jedziemy.

Była godzina dwunasta, piątego czerwca, czterdziestego czwartego roku, gdy tak oto zostałem marynarzem.

Ledwie rzuciłem swą walizkę na wskazaną mi w kubryku koję, od razu zagnano mnie do roboty. Matko Święta! Jak ja się wtedy napracowałem… Oblepiony potem, zmieszanym z węglowym pyłem, o zdartych, połamanych z miejsca paznokciach, z głową rozsadzaną dygotaniem maszyny i stukotem wind pokładowych, rozciągałem jakieś brezenty, zabijałem kołkami persening na lukach, ciągnąłem jakieś potwornej długości i grubości liny przy rytmicznym wyciu „A-ho-i” sześciu innych potępieńców, hissowałem jakieś belki, wreszcie ostatnim wysiłkiem mięśni, kręgosłupa i woli wlokłem za polewającym pokład bosmanem jakiś monstrualny szlauch, który puszczał bokami, moczył mnie do nitki słoną, tłustą od plam portowego basenu wodą. Po tym debiucie, utykając na umęczone nogi, nerki, pierś i ramiona, zrezygnowałem z kolacji, dokusztykałem do marynarskiego kubraka na dziobie, walnąłem się, tak jak stałem czarny od brudu i mokry, na mą koję i przytuliwszy umęczoną głowę do żelaznej ściany burty zasnąłem snem świeżo upieczonego robotnika pokładowego.

Przebudzony zostałem wcale nie według reguł marynistycznych opowiadań, to znaczy dygotaniem pokładu lub kołysaniem statku, lecz ochrypłym wrzaskiem jednego z nowych kolegów po fachu. Należało wstawać na moją wachtę, rozpoczynającą się o godzinie szóstej. Wciągnąłem na siebie przemoczone łachy, każdy mięsień stawał w wyraźnej opozycji do mych centrów nerwowych, poczem z trudem wdrapałem się na pokład. Tam czekał już na mnie pierwszy oficer, który nie omieszkał przypomnieć mi, że nie znajduję się na pokładzie jachtu wypoczynkowego, tylko węglowego frachtowca i że jeśli co rano przejawiać będę podobne skłonności wypoczynkowe, to on już dopomoże mi kopniakiem w zadek do szybszego osiągnięcia pokładu. Na koniec postawił mnie na samym dziobie statku, dał w rękę gwizdek i przykazał uważać na miny… W razie gdybym zauważył na falach coś nieprawidłowego, należało gwizdać, zupełnie jak na meczu futbalowym. Było to bardzo interesujące zajęcie, które pozwoliło mi przede wszystkim na wygodne ułożenie się na zwoju lin, co samo przez się poprawiło wydatnie me samopoczucie, poczem oddałem się gruntownym studiom otoczenia.

Znajdowaliśmy się już na pełnym morzu i dookoła siebie miałem wszystkie akcesoria morskiej romantyki. Pogoda była cudowna, słońce bez zarzutu, fale, jak to fale i niebo, jak we wszystkich opisach bałtyckiego nieba. Zresztą interesowały mnie te wspaniałości bardzo umiarkowanie, prawdziwy wilk morski nie zważa na tego rodzaju atrakcje, wprawiające w zachwyt jedynie szczurów lądowych. Daleko ciekawszym przedmiotem obserwacji była sama „Charlotte Cords”. Z niejasnym uczuciem niepokoju kontemplowałem jej trzy tysiące ton pojemności, nieregularnie rozstawione nadbudówki, odrapaną farbę, brudny, żelazny reling, chaos splątanych lin, bloków, łańcuchów i drutów. Mimo wczorajszego szorowania wszędzie leżała gruba warstwa lepkiego, zwilgotniałego od morskiego powietrza, pyłu węglowego. Każde dotknięcie, krok każdy zostawiał ślady, wkoło rzęs czuło się stale osad czarnego kurzu. Mimo woli porównywałem ją do owej travenowskiej „Yorikki”, lecz całości brakował moment beznadziejności, jaką „Yorikka” była przepojona. „Charlotte Cords” oznaczała dla mnie nadzieję, drogę do wolności, do przyjaciół, do życia. Przynajmniej w tej chwili, gdy myśli te tkwiły w mej głowie.

Z kapitańskiego mostku groził mi pierwszy oficer wyraźnie pięścią. Miało to oznaczać, że mam uważać na miny, a nie gapić się na statek, zaś miny zwykle znajdują się od dziobu, a nie na kominie. Wobec tego usadowiłem się wygodniej, schowałem gwizdek do kieszeni i zasnąłem. Nie mogłem przecież na taką odległość wytłumaczyć draniowi, że jest absolutnie wszystko jedno, gdzie się patrzę, bowiem jestem i tak krótkowzroczny, a nosić okulary na pokładzie byłoby bardzo nie stylowo.

Nie upłynęła godzina czasu, gdy zostałem wyrwany z mej drzemki. Przede mną stał niewielki, młody człowiek w białym, drelichowym mundurze roboczym niemieckiej marynarki wojennej. Nie zrobił na mnie złego wrażenia. Jasne oczy patrzyły wesoło i przyjaźnie na świat, a zatem i na mnie, agresywnie zadarty nos świadczył o młodej ciekawości. Był mniej więcej w moim wieku i jak na to wskazywał uniform, należał najwidoczniej do załogi artylerii przeciwlotniczej, jaką miał na pokładzie każdy statek niemiecki w czasie wojny. Zdążyłem zresztą już zauważyć, że „Charlotte Cords” także była zaopatrzona w jedno małokalibrowe działko i dwa karabiny maszynowe.

— Masz coś do picia, bracie? — zaczął rozmowę w całkiem niewymuszony sposób.

— Jeszcze nie — odparłem, zgodnie z prawdą — jestem nowy na pokładzie, od wczoraj dopiero.

— To nic, ale będziesz miał. Dzisiaj dostajecie wódę, wy, załoga.

— A wy, z przeciwlotniczej?

— My dostaliśmy wczoraj. Już wspomnienie tylko zostało. Znasz ostatnie nowiny?

Złe przeczucie mnie tknęło.

— Jakie nowiny?

— Ta cała zajechana wojna skończy się niedługo.

— Aha, rozmawiałeś wczoraj chyba z Hitlerem, albo jesteś spirytystą.

— Anglicy wylądowali we Francji.

Podrzuciło mnie wgórę.

— Inwazja!

— Dzięki Bogu. Nareszcie skończy się to całe guano. Bydlak radiotelegrafista zbudził dziś w nocy całe śródokręcie. Captain siedział przez noc przy radiostacji. Ma nowe rozkazy. O czwartej z rana zmieniliśmy kurs z nord-ost na nord-west.

Kolana się pode mną ugięły.

— Nie płyniemy do Lulea? — jęknąłem.

— Nie, do Bergen.

— Masz coś do picia? — spytałem tym razem ja.

— Już nie, ale jak skończysz wachtę, to przyjdź do nas na dół, na śródokręcie. Jest nas ośmiu same zgrane kumple, może się coś znajdzie.

Słońce straciło swój blask, niebo lazur, fale koloryt, tak intensywnie zastanawiać się począłem nad nowo wytworzoną sytuacją. Wsiąść na statek, idący do wschodniej Szwecji, a wylądować w zachodniej Norwegii, stanowiło dla mnie nie tylko pewną różnicę w południkach i równoleżnikach, lecz wyłaniało niesłychanie skomplikowane zagadnienia i problemy.


Ciąg dalszy opowiadania znajdziecie Państwo w naszym archiwum – Niedziela w Stawanger.

rysunek: Janusz Maria Brzeski, archiwum nr 82/1946 r.
rysunek: Janusz Maria Brzeski, archiwum nr 82/1946 r.

Tekst pochodzi z numeru 82/1946 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Józef K. na viagrze – rozmowa z Marcinem Krzyształowiczem
i
"Pan T." w reżyserii Marcina Krzyształowicza w kinach od 25 grudnia 2019 r.
Doznania

Józef K. na viagrze – rozmowa z Marcinem Krzyształowiczem

Mateusz Demski

Nasz bohater zrezygnował z pisania na rzecz milczącego oporu, trwania, dawania świadectwa przez trzymanie się z boku. Arcyciekawy wydał nam się przykład człowieka nietworzącego nawet do szuflady. Pisarza, który jest gotowy sprzedać maszynę do pisania i podziwiać sufit – tłumaczy Marcin Krzyształowicz, reżyser filmu „Pan T.”, z którym rozmawiał Mateusz Demski

Mateusz Demski: Niezmiernie trudno opisać bliżej Leopolda Tyrmanda. Bardzo mnie zaskoczyło, że ten scenariusz w ogóle powstał i trafił akurat w Pana ręce.

Czytaj dalej